29 października 2011

Smutek na wrzosowisku - makijaż inspirowany Jane Eyre 2011

Dzisiaj moja pierwsza notka makijażowa. Wykonanie chciałam pierwotnie zaprezentować metodą krok po kroku, ale niestety nie pozwolił mi na to mój słaby aparat, o czym przekonacie się kilka obrazków poniżej.
Zapraszam do lektury :)


































oraz ponurym nastrojem angielskich wrzosowisk. Skopiowałabym makijaż głównej bohaterki, gdyby go nosiła - jej piękno opiera się na nieskazitelnej, alabastrowej cerze, której ja nie posiadam, postanowiłam więc  zmalować coś, co przynajmniej odpowiadałoby Jane Eyre nastrojem.


Skoro nie mogę zrobić "stepa", wszystko opiszę.

Przyjrzyjmy się kolorom:
jasny, pudrowy róż, który bardzo delikatnie odróżnia się od naturalnego kolorytu cery
jasny chłodny brąz w odcieniu zbliżonym do koloru kawy z mlekiem
ciemny chłodny brąz; kolor gorzkiej czekolady wymieszany z kolorem śliwki
przydymiony ciemny fiolet

Teraz czas na instrukcję:

Na całą powiekę nałożyłam jasny, różowy cień. 
Linię rzęs podkreśliłam ciemnobrązowym cieniem tworząc miękką, roztartą kreskę. 
Na zewnętrzne V i najbliższą mu część załamania powieki zaaplikowałam fioletowy cień, następnie rozcierając go w stronę nosa i w górę cały czas dokładałam cienia jasnobrązowego. 
Wewnętrzny kącik oka i miejsce pod brwią rozjaśniłam rozświetlaczem. 
Na koniec namalowałam czarnym linerem cienką kreskę i wytuszowałam rzęsy.
Paznokcie pomalowałam błotnym fioletem - ten lansowany bodajże przez Chanel kolor był bardzo modny w zeszłym roku.
Na policzki nałożyłam mój ulubiony bladoróżowy róż w chłodnej tonacji, a na usta różowy błyszczyk.

Oto, jak prezentuje się makijaż:

























Na koniec zbliżenie na oko i paznokcie:


flash nieco przekłamał kolor lakieru - w rzeczywistości jest głębszy i ciemniejszy

I to by było na tyle :) Piszcie, czy się podoba
Pozdrawiam :)

26 października 2011

Jane Eyre (2011)

Długo czekałam na ten film, i każda wzmianka o nim (na szczęście nie było ich zbyt wiele) jeszcze bardziej wzmagała moją niecierpliwość. Kiedy więc zajęłam miejsce na sali kinowej, gdy przygasły światła i rozpoczął się film, jakim zdziwieniem dla mnie było, że zaczyna się on… od środka!

 
Tak, tak. W początkowej scenie widzimy uciekającą Jane, wcześniejsze wydarzenia widz poznaje przez retrospekcję. Pewnie zabieg ten miał zdziwić tych, którzy przeczytali książkę („aa, więc można i tak!”), jest on również gestem stanowczego odżegnania się od poprzedniej, uznanej za najdoskonalszą, adaptacji z 2006. W nowym filmie znajdziemy też sceny, które do serialu nawiązują (ja znalazłam dwie, ale pewnie jest ich więcej). 



Mnie zamiar nowej ekranizacji dzieła Ch. Brontё wydał się wyprawą z motyką na słońce, ale też, pamiętając przypadek Dumy i Uprzedzenia (wyżej cenię nowszą wersję), nie mogłam się  nowej Jane doczekać, i siłą rzeczy wyobrażałam sobie coś niesamowitego! Tymczasem… cóż, film na pewno mnie nie zawiódł, ale też nie zachwycił, niestety. Co było nie tak?



W nowej Jane to rozległe, kręcone z niezwykłym rozmachem pejzaże „grają” uczucia bohaterów. Wszystkie emocje przeniesione są na otoczenie, podczas gdy gra głównych bohaterów jest bardzo zamknięta, co osobom przyzwyczajonym do książki i serialu może bardzo przeszkadzać. Żadne, najmniejsze nawet drgnienie uczucia nie porusza tu fizjonomii pary głównych bohaterów. Gdzie jest ta pasja, która ich cechowała? Scena, w której Rochester oświadcza się Jane, jest w tym przypadku czystym kłamstwem – do tego momentu, przez cały film mamy do czynienia z typowymi relacjami pracodawca-pracownica, bohaterowie niczym nie zdradzają swoich uczuć przed sobą, ani nawet przed widzem.



Z resztą aktorka grająca Jane jest, według mnie, niefortunnie dobrana – gdzie się podziały wydatne, charakterystyczne rysy panny Eyre? Mia Wasikowska jest zbyt ładna, zbyt porcelanowa; wygląda na młodziutką nastolatkę, podczas gdy Jane była dwudziesto trzy letnią (o ile się nie mylę) kobietą doświadczoną przez los. Rochester wypadł lepiej, ale i tak z serialowym Edwardem nie ma się co mierzyć. Na osłodę jednak dodam, że Adelka była idealna – nie za duża, nie za mała – tę dziewczynkę dobrali doskonale.



Ponarzekać jeszcze mogę na scenariusz. Cała historia została drastycznie spłycona do płaskiego love-story (czyżby ze względu na budżet? A może coś innego ograniczało czas filmu do 120 min? Sceny usunięte, choćby ta i ta świadczą o tym, że za spłycenie fabuły częściowo odpowiada montażysta), a nie jest ono chyba tym, co w Jane Eyre zainteresować może odbiorcę XXI w. Ja na pewno postawiłabym na sceny gotyckie, których w nowym filmie prawie zupełnie brak. Nie poznajemy wcześniejszych losów Rochestera i Berty, trudno więc oceniać ich postępowanie. Do śmietnika poszły również pełne pasji dialogi Edwarda i Jane, oraz mnóstwo innych, pomniejszych historii (skąd filmowy Rochester wziął Adelkę? Widzowie na darmo mogą próbować się domyślić…), a szkoda, bo to one nadawały oryginalnej Jane Eyre niesamowity nastrój tajemnicy…



Szkoda również, że scenariusz nie pozwolił ukazać w żaden sposób wewnętrznej walki Jane i targających nią uczuć. Podczas, gdy w książce wszystko działo się „wewnątrz”, w filmie wszystko jest „z zewnątrz” – za pannę Eyre „czuje” pejzaż i muzyka, sama bohaterka jest zaś prawie beznamiętną woskową figurą.



Nawet mój ukochany Dario Marianelli się tutaj nie spisał, albo raczej… spisał się, ale w zupełnie inaczej, niż oczekiwałam. Wyobrażałam sobie muzykę pełną pasji i ciemną – taką, jak powieść, podczas gdy do filmowych scen przygrywa z off-u mroźna i chłodnamelancholijna ścieżka dźwiękowa, wycofana w uczuciowości, po prostu smutna. Owszem, soundtrack jest piękny, ale wciąż trudno łączyć mi go z tytułem Jane Eyre.



I taki jest cały film – wysmakowane, piękne kadry – zakurzone wnętrza Thornfield Hall; nakręcone z rozmachem, ogromne połacie wrzosowisk; świst wiatru (to sprawa dobrego dźwięku filmu, czy technologii sali kinowej?) i zagubieni w nich  bohaterowie, samotni w swojej udręce.



Jestem estetką, doceniam wystudiowane, surowe piękno nowej wersji Jane Eyre, w przypadku mojej ukochanej powieści jednak wybieram może mniej urokliwą, ale jednak o wiele istotniejszą treść.

8/10

16 października 2011

Chopin na jesień

Dzisiaj będzie notka muzyczna - moje ukochane utwory Chopina: preludia, nokturny i jedna ballada. Bardzo często do nich wracam, nie tylko na jesień, bo są po prostu nieśmiertelne.




Oczywiście nie jestem żadnym znawcą muzycznym, więc nic fachowego tutaj nie napiszę. Mam swoich ulubionych wykonawców, ale oczywiście nie wszystko jest dostępne w sieci, więc nie mogę wybrzydzać. Dobierając wersje utworów kierowałam się głównie jakością dźwięku (przy niektórych nie było łatwo), chciałam, żeby był czysty i mocny, mam nadzieję, że mi się udało :)
Zapraszam więc do słuchania!



 



Oraz jedna, samotna Ballada g-moll.
Wszystkie te utwory uwielbiam od latMam nadzieję, że Wam również się spodobają :)

Pozdrawiam!

12 października 2011

Osiemnastowieczne gotowanie: placek królewski (ciastka)


(Wiem, że nazwa może być myląca, mnie zmyliła ^^)
O osiemnastowiecznym jedzeniu krążą legendy, i to zarówno te dobre, jak i te złe. Na blogu postanowiłam zweryfikować ówczesne przepisy, i zobaczyć, jak to na prawdę było. Dziś pierwsza notka z cyklu osiemnastowieczne gotowanie. Zapraszam!

Oto i przepis:



Pochodzi on z „Kucharza doskonałego” Woyciecha Wielądka wydanego w 1783 roku. Odczytanie go może stanowić nie lada problem dla niewdrożonych, ale ja po rocznym kursie gramatyki historycznej i zmaganiach z tekstami XV-wiecznymi nie miałam problemu z przepisem. Brzmi on tak:
Wrzuć w rondel szczubeć cytryny zielonej siekanej, dwie uncje cukru, trochę soli, masła wielkości pół jaja, wlej szklankę wody, zagotuj moment, wsyp cztery albo pięć łyżek mąki, wystudź przy ogniu mieszając często aż zgęstnieje. Odstaw potem od ognia, wbij jaja po jednym, rozrabiaj łyżką, ażeby ciasto się rozwolniało, nareszcie włóż trochę kwiatów smażonych pomarańczowych i dwa biszkokty z migdałów gorzkich, ułóż małe placki na papierze masłem smarowanym w wielkości pół jaja, pożenguj (?) jajem ubitym, piecz przez pół godziny w piecu wolnym
 
Czas uporządkować. Potrzebujemy:
- szczubeć cytryny zielonej. Ja nie miałam zielonej, wzięłam zwykłą, a co to szczubeć nie wie chyba nikt^^ Postanowiłam więc przesiekać 1/8 cytryny
- dwie uncje cukru. Uncja to ok. 30 gramów, potrzebujemy więc 60 gramów cukru
- trochę soli
- łyżkę masła – pół jaja to mniej więcej objętość dużej łyżki do zupy :)
- szklankę wody
- 4 lub 5 łyżek mąki, ja dałam 5
- jaja, mamy je wbijać po jednym, więc na pewno więcej niż 1. Ja dałam 2 jajka :)
- smażone kwiaty pomarańczowe. W sklepie ich nie ma, usmażyłam więc w pustym rondelku ¼ pomarańczy, podlewając podczas smażenia sokiem z drugiej ćwierci.
- 2 biszkokty z gorzkich migdałów – biszkokt to suchar podwójnie pieczony. Zastąpiłam go więc garścią bułki tartej (lepszy byłby pokruszony sucharek, ale nie miałam) i garścią potłuczonych, uprażonych słodkich (gorzkich nie znalazłam) migdałów.



Wykonanie:
Najpierw potłukłam migdały i wyprażyłam je w pustym rondelku (1)
Potem usmażyłam pokrojoną ćwiartkę pomarańczy, podlewając sokiem z drugiej ćwiartki, żeby się nie przypaliła (smażyłam też w pustym rondlu) (2)
Zgodnie z przepisem ugotowałam siekaną 1/8 cytryny, masło, cukier i wodę (3)
Do tego dosypywałam po trochę mąki, energicznie mieszając, żeby nie było grudek (4)
Zestawiłam z ognia i zostawiłam na 10 minut, żeby ostygło. Potem wbiłam jedno jajko i zmiksowałam (według przepisu miałam rozrabiać łyżką, ale od czego jest mikser :D ), po chwili powtórzyłam czynność z drugim jajkiem (5)
Dosypałam bułkę tartą i również zmiksowałam, następnie włożyłam smażoną pomarańczę, rozmieszałam łyżką (6)
To samo zrobiłam z migdałami (7)
Blachę wyłożyłam papierem do pieczenia. Dzisiejsza technologia wyprzedziła tę XVIII-wieczną, nie smarowałam więc papieru masłem. Na niej ułożyłam po łyżce masy, formując w ten sposób ciasteczka. Nie smarowałam ich jajkiem, bo mam z tym złe doświadczenia (wszystkie moje wypieku smarowane po wierzchu jajkiem smakowały potem jajecznicą :/ ) (8)
Włożyłam do piekarnika nastawionego na 150 stopni Celsjusza (9).


I jak wyszły?
No, może nie były najlepsze, ale dało się je zjeść. Myślę, że kiedyś jeszcze je zrobię, ale podwajając ilość składników (z przepisu wychodzi 16 ciastek). Czyli, ostatecznie żadna z legend się w tym przypadku nie sprawdziła :D Bo ciastka ani nie wyglądają jak te z Marii Antoniny, ani nie są paskudne w smaku. Myślę, że podobne można nawet kupić w sklepie.

Pozdrawiam!

9 października 2011

Wilanów

O Wilanowie słyszałam wcześniej mnóstwo pochlebnych opinii, postanowiłam więc odwiedzić pałac i park. Za pierwszym razem (październik 2010) trafiłam na remont ogrodu, za drugim (we wrześniu) chciałam zobaczyć wystawę malarstwa wizerunkowego, ale oczywiście źle przeczytałam datę, co zaowocowało kolejną wizytą w pałacu (nie żałowałam).


Sam pałac jest bardzo obszerny - zobaczenie go zajmuje ponad godzinę, ale warto, bo są tam przeróżne urocze drobiazgi - wachlarze, biżuteria, przyrządy toaletowe, nawet dawne zabawki; mnóstwo portretów (w tym tajemniczy przemalowany portret) i dawnych sprzętów oraz pokoje chińskie na piętrze. Nie będę więcej pisać o wnętrzu, bo takie pisanie bez zdjęć nic nie oddaje (moja cyfrówka była za słaba do zdjęć wewnątrz pałacu). Może będę miała kiedyś możliwość wybrać się tam jeszcze raz i wtedy napiszę oddzielną notkę o wnętrzu pałacu.

***

Tymczasem wyjdźmy do ogrodu i zobaczmy pałac z zewnątrz:
(wszystkie zdjęcia zrobione są przeze mnie, więcej możecie zobaczyć tutaj )




Nie wiem, czy to pałacowy zegar, ale kilka minut po południu w pobliżu rezydencji słychać było... menuet? Tego nie wiem, na pewno był to jakiś dawny taniec.
Z pałacu wychodzi się na taras z pięknymi rzeźbami:


Ta szczególnie przypadła mi do gustu ♥

Stare schody tarasu prowadzą do ogrodu barokowego - to tutaj trwała rewitalizacja podczas mojej pierwszej wizyty (różnicę widać na zdjęciach). W tej części ogrodu przepięknie pachnie bukszpanem. Teraz czuję ten zapach, wspominając moje małe wojaże, no i pisząc tego posta :D



Gdy tak spacerowałam w mglistym, jesiennym słońcu, miałam wrażenie, że rzeźby błądzą między geometrycznymi klombami włoskiego ogrodu...




W takich miejscach zawsze zachwyca mnie to, że jestem tak blisko, w dokładnie tym samym miejscu, co bohaterki dawnych powieści. To w tym parku nocą błądziła wykreowana przez Marię Wirtemberską Malwina...

Idąc dalej można zagłębić się w ocienione, geometrycznie strzyżone alejki...


...i dojść do Jeziora Wilanowskiego.


Stąd już tylko krok do ogrodu angielsko - chińskiego:



Gdy byłam tam w październiku, kolory jesieni dopełniały nastroju parku i czułam się prawie jak Księżna z filmu...



Woda jeziora niesamowicie odbijała ogród - miałam więc go nad sobą i pod sobą - wszędzie! :)



Park jest tak duży, że można w nim zabłądzić!



Po pewnym czasie jednak spacer zatoczył koło i wróciłam z powrotem do pałacu. Jest tam jeszcze piękny ogród różany, w którym odpoczywałam długi czas, ale niestety nie zrobiłam zdjęć, bo cały czas ktoś przechodził.


Zarówno pałac (jak żałuję tej wystawy! Będzie podobno możliwość zobaczenia łazienki Izabeli Lubomirskiej, ech...), jak i park są niesamowite. Na prawdę można poczuć się tam jak angielska księżna, o ile wybierze się odpowiedni dzień i porę (żeby nie było ludzi). Zapach bukszpanu odurza i wprawia w błogi nastrój zawieszenia między starym a jeszcze starszym, rzeczywistym a odbitym; zachęca do zanurzenia się w głąb ogrodu, po którym spacerowała bohaterka pierwszego polskiego romansu...

5 października 2011

Muszki + muszkowy manicure

Dzisiaj napiszę trochę o osiemnastowiecznym sposobie kamuflowania / podkreślania urody. W drugiej części posta znajdziecie też mój manicure inspirowany tym sposobem ;) 



Chodzi oczywiście o muszki, czyli małe, wykonane zazwyczaj z czarnego (czasem czerwonego) aksamitu lub jedwabiu, przybierające najczęściej kształt koła (ale mogły być też jakiekolwiek inne, legenda głosi, że pewna osiemnastowieczna dama nosiła wizerunek zaprzęgu na twarzy :D ) ozdoby.
Naklejano je na twarz, dekolt, słowem wszędzie, gdzie się dało. Każda muszka miała też swoją funkcję i nazwę. Oczywiście najczęściej służyły one do tego, do czego dzisiaj używamy korektora – maskowały małe blizny (w XVIII w. były to najczęściej blizny po ospie), pryszcze, rozszerzone pory i inne paskudztwa, o których nie chcecie czytać ^^ Muszki o takiej funkcji nosiły miano złodziejek. A jak z innymi? Oto moja muszkowa mapa twarzy:



Prawda, że ładne? Moje muszki namalowałam eyelinerem i bardzo żałuję, że nie można ich nosić na co dzień bez ściągania na siebie ciekawskich spojrzeń. Ja uwielbiam muszkę rozkochaną i płochą. Jakoś tak dobrze nosi mi się je na twarzy :)


***

A teraz druga, skromniejsza część dzisiejszej notki – manicure inspirowany muszkami. Nie jestem mistrzynią w malowaniu paznokci, zawsze się spieszę i przez to moje „mani” nigdy nie są idealne, ale teraz postanowiłam się wysilić – to na razie szczyt moich możliwości (czasowych).
Jest to zmodyfikowany french manicure. Za bazę posłużyły lakier nude i różowa emalia do french manicure. Końcówkę pomalowałam na czarno, tym samym kolorem wykonałam, no powiedzmy, dość ubogie zdobienie – muszki. Namalowałam je w kształcie serduszek za pomocą szpilki, po jednym na każdą dłoń.



Podobają się Wam muszki?