30 września 2012

Dziewiętnastowieczne kosmetyki: Fard











Dzisiaj wykonamy drugi z dziewiętnastowiecznych kosmetyków.
I będzie to bardzo łatwe do zrobienia :))

















Najpierw przyjrzyjmy się przepisowi:


                              Fard

"Ta przydatna pasta dobrze koi poparzenia słoneczne, skutki pogody widoczne na twarzy (= pewnie chodzi tu o piegi) i okazjonalne wypryski skórne. Musi być nakładana przed pójściem spać. Najpierw oczyść twarz tak, jak to robisz zawsze, a gdy jest już sucha, natrzyj ją całą Fard i zostaw go na twarzy na noc. Kosmetyk dobrze nadaje się do ciągłego stosowania.
Weź dwie uncje olejku ze słodkich migdałów, tyle samo spermacetu; rozpuść składniki w glinianym kociołku nad wolnym ogniem. Gdy się rozpuszczą zdejmij mieszaninę z ognia i dodaj jedną łyżkę stołową miodu. Kontynuuj mieszanie aż do przestygnięcia."


 Co do nazwy tego kosmetyku, to nie tłumaczyłam jej, bo mój słownik uparcie twierdzi, że fard to barwiczka, a w recepturze nie ma żadnego pigmentu, no i z opisu wynika, że jest to kosmetyk pielęgnacyjny, nie kolorowy...

Ale mniejsza z tym, zabierzmy się do roboty :)


Potrzebujemy:

  • olej ze słodkich migdałów - dwie uncje = 56 gramów. Ja przeliczyłam wszystko na procenty, żeby zrobić mniejszą ilość kosmetyku. Jeśli też wolicie ten sposób, to olejek stanowi 41 % mieszaniny. Olej ten wygładza i nawilża skórę, uelastycznia ją i nieco wybiela. W temperaturze powyżej 70 stopni traci właściwości (!)
  • olej jojoba (jako zamiennik spermacetu) - również 56 gramów (41%). Podobnie jak spermacet - nawilża skórę i łagodzi podrażnienia.
  • miód - łyżka, czyli 25 gramów (18% mikstury). Miód odżywia skórę, uelastycznia ją i przyspiesza proces gojenia.


Wykonanie:

Zgodnie z przepisem zmieszałam olej z migdałów i olej jojoba. Ten drugi (w przeciwieństwie do spermacetu) jest płynny, więc oba połączyły się właściwie natychmiast. Nie podgrzewałam tej mikstury, bo coś mi świtało, że ogień może mieć wyższą temperaturę niż 70 stopni... a ja nie mam specjalistycznego sprzętu do utrzymywania stałej temperatury i mierzenia jej, więc wolałam nie ryzykować i spróbowałam rozpuścić miód od razu. Mieszałam, mieszałam... i mieszałam... i nic! Jak tylko przestawałam, miód oddzielał się od olejów, mniej więcej tak, jak oleje oddzielają się od wody. Od znajomego chemika dowiedziałam się potem, że ten miód się nigdy nie rozpuści (!) i oczywiście wysłuchałam masy żartów o tym, że w XIX wieku pewnie miód wyglądał inaczej (lol).
Zaczęłam się zastanawiać nad przepisem, bo w sumie dziewiętnastowieczni ludzie zdawali sobie chyba sprawę z rozpuszczalności składników. W końcu doszłam do tego, że to widocznie tak ma już być i Fard jest tzw. kosmetykiem dwufazowym (podobnie jak niektóre współczesne płyny do demakijażu, toniki itp.) i przed użyciem należy go wstrząsnąć i dopiero gdy zrobi się z niego mieszanina niejednorodna, można nałożyć go na twarz.

















Czy Fard spełnia obietnice z receptury?

Właściwie to nie jest zły... Może poza tym wstrząsaniem, bo to trochę denerwuje... Po nałożeniu skóra jest trochę lepka, ale twarz nie klei się do poduszki :D Słońca unikam, więc poparzeń nie miałam, piegi również są mi obce, a co do wyprysków (niestety od 10 lat walczę z problemem dermatologicznym :/ ), to nie pogorszyło się, więc jest ok. Rano skóra była mięciutka i rozjaśniona :) Pozostaje tylko obietnica redukcji opalenizny (w sumie ona podchodzi pod te oparzenia słoneczne), to... zauważyłam działanie! :D Może nie jest to spektakularny efekt, ale jednak w tym roku moja skóra szybciej wróciła do upragnionego jasnego odcienia. Oczywiście nie byłam opalona, bo, jak pisałam wyżej unikam słońca, ale latem nie wiadomo jak i gdzie, słońce zawsze mnie dosięgnie. Po wakacjach jest to w sumie różnica tylko kilku tonów, no i Fard nie wybielił mnie natychmiast, ale nieco przyspieszył proces powrotu do mojej naturalnej karnacji :)

Czy zrobię go powtórnie? 

Chyba nie... Jednak nie zachwycił mnie tak bardzo, żebym chciała zamienić na niego moje współczesne kosmetyki, poza tym jest jeszcze dużo innych dziewiętnastowiecznych receptur do wypróbowania, ale ostatecznie, jeśli ktoś chce, może go zrobić i używać - nie wyrządzi szkód i jest prosty w przyrządzeniu :)


Ocena przydatności receptury: czwórka (:


Miłej niedzieli!

23 września 2012

Piknik na wrzosowisku

Pewnego ciepłego, niedzielnego popołudnia, zainspirowana Rozważną i romantyczną oraz Emmą, postanowiłam tak, jak dziewiętnastowieczne bohaterki spędzić czas.




Taki piknik w pojedynkę nie miałby sensu, więc musiałam zachęcić do niego innych, co nie było łatwe - najchętniej zostaliby w domu :)

Miałam jeszcze jeden szalony pomysł - podobnie, jak Maria Antonina zobaczyć wschód słońca, ale na to nikt nie chciał się zgodzić, więc postanowiliśmy trochę zmodyfikować plany i ostatecznie wszyscy zgodzili się na piknik i zachód słońca w jednym :)

Teraz, gdy w zimną, jesienną już niedzielę piszę ten post, do głowy przychodzi mi tylko ciepła, słoneczna muzyka z filmu Bright Star - return i negative capability.




Dzień był bardzo gorący i słoneczny, ale wieczorem zrobiło się znośniej. Zapakowaliśmy wodę z sokiem i ciasto, na głowy włożyliśmy kapelusze - i w drogę!
Postanowiliśmy wspiąć się na jedno z łagodnych, zielonych wzgórz, ale zanim weszliśmy na szczyt, naszą uwagę przyciągnęły fioletowe połacie na polance pod brzozami. Podeszliśmy bliżej i okazało się, że to wrzosowisko :)





 Niewielkie kępy wrzosu porastały polanę. Nie wchodząc nawet na wzgórze, zatrzymaliśmy się tam. Dla mnie ten wrzos był dodatkową ekscytacją, bo uwielbiam Anglię, wrzosowiska i powieści sióstr Brontë (muszę się jeszcze zapoznać z Anną...), a wtedy na dodatek byłam tuż po lekturze Shirley. Co prawda ta drobna roślinka wzbudziłaby w Angliku tylko śmiech politowania, bo ich wrzosy są o wiele większe i wspanialsze, ale ja tam nie narzekam :) Byłam zachwycona tym odkryciem i zaraz po rozłożeniu się na trawie zabrałam się za robienie zdjęć:


wrzosy w kolejnych fazach zachodzącego słońca

W takiej scenerii nasze skromne ciasto i sok smakowały przepysznie, a leżące poniżej nas pola i łąki po gorącym dniu zaczęły ożywczo, miodowo pachnieć... Właściwie przez ten czas nie robiliśmy nic konkretnego - tak to jest, jak mieszczuch ruszy się z domu, wejdzie w naturę i nagle zaczyna postrzegać ją z bliska, jakby był jej częścią - wtedy widzi i czuje się więcej niż zza szyby wieżowca czy samochodu. Tak więc chłonęliśmy to popołudnie wszystkimi zmysłami, leżąc rozciągnięci na trawie i od czasu do czasu rozmawiając.


W końcu zaczęło zachodzić słońce... 



Kolejne jego fazy uchwyciłam na zdjęciach. Może to dziwne, ale w tym czasie prawie nie rozmawialiśmy. Gdy było już prawie ciemno, zebraliśmy się i wróciliśmy spacerem do domu, zostawiając wrzosowisko bezszelestnie ciche. W drodze powrotnej zaczął towarzyszyć nam radosny, biały pies, który po jakimś czasie się odłączył i pobiegł inną drogą.




Gdy tylko wpadłam na pomysł takiego pikniku, zastanawiałam się, czy to się w ogóle może się udać - bo przecież mamy wiek XXI, a nie XIX... Teraz ludzie inaczej spędzają czas, a siedzenie i obserwowanie zachodu słońca brzmi dla nich nudno, ale - o dziwo - wszystko wyszło doskonale :) Może nie mieliśmy porcelanowej zastawy i innych dziewiętnastowiecznych akcesoriów (kto by to dźwigał?), ale nastrój i przeżycia były bardzo dziewiętnastowieczne. Ostatecznie uznaliśmy, że w przyszłym roku będziemy częściej robić takie krótkie, popołudniowe wycieczki i mam nadzieję, że ten plan wypali.


Jak widać niewiele trzeba, by na chwilę znaleźć się w świecie sprzed dwóch wieków :)


Miłej niedzieli!

22 września 2012

Emma (2009)

Wracam po małej przerwie wymuszonej przez praktyki... Tym razem czas na wrażenia z filmu (właściwie to miniserialu w 4 odcinkach), który widziałam w wakacje, a mowa o...




W poprzednim poście pisałam, dlaczego nie lubię powieści Jane Austen, a tu serialowa adaptacja :D I to bardzo udana, w dodatku. Gdy pojawiła się w 2009 roku, internet zalała fala zachwytów i przyznam, że podchodziłam do Emmy kilkukrotnie, ale za każdym razem znajdowało się coś, co mnie skutecznie od niej odciągnęło. W te wakacje miałam czas i postanowiłam nadrobić tę małą zaległość. Mimo tych wszystkich zachwytów byłam jednak trochę sceptyczna, bo poprzednia Emma (1996) mnie wcale nie zachwyciła, i to ze względu na fabułę i główną bohaterkę... więc co do najnowszej adaptacji miałam pewne obiekcje... ale jak się okazało, zupełnie bezpodstawne :)




Moim zdaniem Romola Garai sprawdziła się w tej roli świetnie! Jej Emma jest żywa i radosna, może niekiedy trochę lekkomyślna, ale szybko można ją polubić. Poza tym wygląda młodo, świetliście i doskonale prezentuje się w dziewiętnastowiecznych toaletach :) Myślę, że dużą zasługą są blond włosy Emmy - widziałam tę aktorkę w innych rolach i innych charakteryzacjach i zawsze wydawała mi się taka zgaszona, a tutaj zachwyca :)




Spodobała mi się również cała fabuła filmu - nie przekombinowana (jak to u JA), a mimo to zaskakująca (wpadłam w te same sidła intrygi, co Emma :P ). Delikatnie ironiczny humor sprawił, że wiele razy się śmiałam i za każdym razem, gdy odcinek się kończył, od razu włączałam następny :)



Bardzo ładna jest kolorystyka filmu, mam nadzieję, że załączone zdjęcia dobrze ją oddają :)
Oprócz tego urzekły mnie niektóre stroje Emmy (te pastelowe, z krótkimi rękawami, bo tymi z bluzką pod spodem akurat nie byłam zachwycona...), to jak ładnie współgrają z jej karnacją, a dodatkowo - kapelusze i piękne fryzury Emmy - będę musiała je kiedyś rozpracować, bo czuję, że taki rodzaj upięcia będzie dobry dla moich długich włosów ;)



I, oczywiście tym, co mnie bardzo zainteresowało i zainspirowało, był piknik, na który wybrali się bohaterowie, oraz zbieranie truskawek. Gdy to zobaczyłam, to bardzo, bardzo zapragnęłam też taką wycieczkę przygotować i czy mi się to udało, czy nie, i jak to w ogóle wyszło, zobaczycie w następnym poście :]

W każdym razie nowa Emma spodobała mi się i cieszę się, że to właśnie za nią zabrałam się w te wakacje. Serial nie tylko wprowadził mnie w dziewiętnastowieczny nastrój, ale jeszcze był impulsem, żeby wyjść z domu i samemu coś zrobić (swoją drogą to straszne, że główna bohaterka była tak mało wyedukowana i nigdy nie opuszczała Hartfield, ja czułabym się spętana...).



Koniec końców podobało się :)

8/10

14 września 2012

Listy wybrane Jane Austen

Gdy je wypożyczałam, sama byłam ciekawa swoich wrażeń...




Nigdy nie ukrywałam, że powieści Jane Austen nie przypadły mi do gustu, mimo, iż uwielbiam świat i czasy, w których żyła... Dlatego, gdy ich jeszcze wcale nie znałam, najprostszym rozwiązaniem, by się w te czasy przenieść było dla mnie przeczytanie powieści Austen. Mam za sobą trzy (Duma i uprzedzenie, Rozważna i romantyczna, Perswazje), z których ostatnią cenię najwyżej, ale jednak, mnie te książki nie zachwycają i za każdym razem, gdy kompletuję lektury na wakacje i zastanawiam się: a może by tak Jane? to zaraz odpowiadam sama sobie: nie, przecież nie lubisz prozy Jane i powiedziałaś sobie, że już żadnej jej powieści nie przeczytasz.
I tak to wyglądało aż do tych wakacji, gdy przemyciłam Jane podstępem :>





Pomyślałam, że tak właściwie, to nic o Jane Austen nie wiem i może przeczytanie jej biografii zmieni mój stosunek do powieści (no bo przecież tyle osób na całym świecie uwielbia te książki). Niestety, jedyna biografia była niedostępna, a że się spieszyłam, wzięłam listy.

Mam już na koncie podczytywanie korespondencji różnych osób (jakkolwiek to brzmi :P ) i z tego, co pamiętam, listy często były o wiele przystępniejsze niż literacka twórczość danej osoby. Tak więc pełna optymizmu ułożyłam się w hamaku i przystąpiłam do czytania.





Przebrnęłam przez nudnawy (ale wiele wyjaśniający) wstęp i zabrałam się za same listy. Co mnie zaskoczyło pozytywnie, to podział na kilka części, zależnie od tego, gdzie mieszkała i co robiła panna Austen. Przed każdą częścią znajduje się króciutkie objaśnienie tego, czego dotyczą listy i co się w życiu Jane działo. 

Po co? Ano właśnie :/ Z samych listów nie dowiemy się wiele, niestety. To, czego nie lubię w powieściach Jane Austen, a co jest jej indywidualnym stylem pisania, w listach odznacza się jeszcze bardziej.

Sucha, nieożywiona żadnym opisem treść (jak w notatkach, na podstawie których ma dopiero powstać tekst), miliony nazwisk i koligacji rodzinnych, w których labiryncie można się zgubić (we wstępie było napisane, że czytelnik szybko orientuje się w zawiłościach rodziny Austen - cha cha cha, dobry żarcik), a na deser zupełny brak płynności i skakanie z tematu na temat - to wszystko sprawia, że listy Jane Austen są niemiłosiernie nudne i trudne w odbiorze. W dodatku ich autorka jawi się jako trzpiotowata i niemiła, surowo oceniająca wszystkich poza sobą :/





Ale, jak można dowiedzieć się ze wstępu, Jane nigdy nie planowała publikować tych listów (inni autorzy przypuszczali, że list może trafić do szerszego grona odbiorców, dlatego świadomie kreowali swój wizerunek i pisali ostrożniej...). Jedynymi adresatami była jej rodzina i właściwie zamieszczanie tam opisów było bez sensu, bo odbiorcy listów doskonale wiedzieli, jak wyglądają miejsca, o których pisze Jane, ciekawiło ich tylko kto gdzie był, co tam robił i czy coś się pozmieniało od ich wyjazdu. Suche, urywane zdania można tłumaczyć opłatą za list, jaką w czasach panny Austen musiał udzielić odbiorca. Opłata wzrastała z każdą kolejną kartką listu, dlatego trzeba było pisać zwięźle. 




Myślę, że te okoliczności bronią zarówno Jane, jak i jej stylu i wpływają łagodząco na moją ocenę (w końcu przeczytałam je w całości), ale niestety, nie wyczytałam z nich niczego nowego, ani fascynującego... Listy te nie były też furtką do rzeczywistości początku XIX wieku, nie przeniosły mnie w mój ulubiony czas, chyba głównie ze względu na brak elementów obyczajowych (co z tego, że Jane była na balu, skoro nie napisała, jak ten bal wyglądał...). No i, co chyba najgorsze, zamiast zachęcić, kompletnie zniechęciły mnie do lektury kolejnych książek Jane Austen (ale filmy dalej będę oglądać, tam nie ma tej suchej narracji ;) ).

Szkoda, 4/10

12 września 2012

Pachnący woreczek DIY

... czyli osiemnasto- / dziewiętnastowieczny akcent w szafie :)


Dawniej takie woreczki (wykonane najczęściej z lnu) wieszano w szafach, aby nadać ubraniom delikatny, kwiatowy zapach, zneutralizować inny lub odpędzić owady ;) Czasem noszono je także w kieszeniach, przy sobie, co było na pewno miłym, pachnącym akcentem w środku dnia, gdy perfumy zdążyły się już ulotnić.
Ja mój (a właściwie moje, bo mam dwa) zrobiłam z myślą o szafie i nie było to nic trudnego. Dlatego dzisiaj przysiądziemy na trawie w ogrodzie i uszyjemy ten drobiazg krok po kroku :)


Potrzebne będą:

  • materiał, najlepiej niesyntetyczny, żeby zapach mógł się wydobyć,
  • nadzienie ;) ja użyłam płatki róż i macierzankę (w dwóch oddzielnych woreczkach), ale może to być jakakolwiek inna, pachnąca roślina,
  • wstążkę,
  • nici,
  • igłę,
  • nożyczki duże i małe,
  • małą agrafkę,
  • zapałki do opalania końców.



Zaczynamy!

  1. Materiał złożyłam na pół i wycięłam prostokątny fragment.
  2. Rozłożyłam go, a górny brzeg zagięłam i przyszyłam (tak, jak na obrazku). To samo powtórzyłam na dole.
  3. Następnie przeszyłam tę zakładkę jeszcze raz, tak żeby pomiędzy jednym a drugim ściegiem utworzył się tunel. To samo powtórzyłam na dolnej zakładce.



     4. Gdy tunele były gotowe, złożyłam ponownie materiał (na lewej stronie) i zaczęłam zszywać boki.
     5. Po zszyciu obszyłam jeszcze dookoła brzegi, aby nie strzępiły się w środku. Przewinęłam na prawą stronę.
     6. W miejscu, w którym stykają się dwa boki woreczka małymi nożyczkami zrobiłam otworki prowadzące do     środka tunelu.





     7. Gotowe otworki (łącznie 4) obszyłam dookoła nitką, żeby materiał się nie strzępił.
     8. Zgięłam wstążkę na pół i przyłożyłam do woreczka, aby wymierzyć długość i odcięłam fragment. Czynność     powtórzyłam.
     9. Końce wstążek poopalałam.
     10. Do jednego końca jednej ze wstążek przypięłam małą agrafkę i przeprowadziłam ją przez tunel (dwa     końce tej samej wstążki muszą wychodzić z tej samej strony woreczka).
     11. To samo powtórzyłam z drugą wstążką, tylko z przeciwnej strony woreczka.


     12. Teraz z każdej strony woreczka wystają po 2 końce wstążki.
     13. Do środka można włożyć nadzienie (najlepiej, żeby było suche. Na obrazku płatki są świeże, ale tylko na     potrzeby bloga. Po zrobieniu zdjęć wróciły na strych się suszyć :))
     14. Teraz możemy pociągnąć za wstążki z prawej i z lewej strony, a woreczek się zaciśnie :)
     15. Na koniec można go zawiązać - ja zrobiłam z jednej strony kokardkę, a wstążki z drugiej strony służą do     zawieszenia woreczka w szafie.


Gotowe!






Oto, jak prezentuje się ten pachnący drobiazg :) Moje dwa woreczki już od końca sierpnia pachną w szafie, nadając jej nieco bardziej dziewiętnastowieczny styl.

Ale prawda jest taka, że tego typu woreczek może też służyć np. do przechowywania biżuterii, czy jakichś innych małych elementów, które nie mają swojego stałego miejsca. Można też uszyć większy i nosić w nim płaskie pantofelki na zmianę (gdy wysokie obcasy lub pogoda dadzą się we znaki). Mały, niepozorny, łatwy w wykonaniu, a ma tyle zastosowań :D




Na pewno uszyję jeszcze niejeden :)

Pozdrowienia!

10 września 2012

Rozważna i Romantyczna

Ten film już widziałam, dawno, dawno temu i na filmwebie oceniłam go tylko 5/10. Jakiś czas temu trafiłam na niego na Youtube i zapragnęłam zobaczyć go ponownie i sprawdzić, czy coś się zmieniło...



I tak sobie oglądałam, oglądałam i zastanawiałam się, co mnie wtedy trafiło, żeby taki fajny film ocenić tak nisko! Dzisiaj nie będzie żadnego narzekania, bo Rozważna i Romantyczna mnie zachwyciły




W tym filmie jest 100% nastroju Jane Austen, więc dla takich jak ja poszukiwaczy dziewiętnastowiecznego klimatu jest on na pewno miłym sposobem na spędzenie deszczowego popołudnia :)




Ogromnym plusem jest dobór aktorów. Oglądając, zauważyłam że zazwyczaj skupiam się na jednej lub dwóch dobrze zagranych postaciach, a reszta jest dla mnie drugoplanowa. Tutaj wszyscy wydają się pierwszoplanowi :D Każdy bohater jest wiarygodny i (przynajmniej według mnie) dobrze zagrany.




Dobre i złe bohaterki kontrastują ze sobą nie tylko zachowaniem i ubiorem, ale nawet brzmieniem głosu - fajnie wybrali aktorki :) No i oczywiście w filmie mamy aż 3 przystojniaków :D A oczu mam tylko parę, więc podczas oglądania miałam niemały dylemat na kogo patrzeć :P




Tutaj, w przeciwieństwie do książki (czytałam tak dawno temu! miałam wtedy -naście lat i w głowie to, co Marianna :P ) i serialu z 2008 najbardziej polubiłam Brandona. Chociaż do dziś zastanawiam się, jak to jest, że w życiu skręciłam nogę w kostce trzy razy i za każdym nie przybył żaden Willoughby :D :D A zgodnie z obliczeniami powinno być ich już 3 - no i gdzie są ci moi gentlemani, panno Austen? :P




Wracając do filmu, bardzo podobały mi się wnętrza, a szczególnie domek, do którego przeprowadziły się panny Dashwood. Myślę, że gdy sama będę się urządzać, zobaczę sobie film jeszcze raz i część mieszkania wystylizuję na Rozważną i Romantyczną :)




Piękne są również kostiumy - sukienki sióstr wydają się takie lekkie i tak miękko się układają... Polubiłam też buty Marianny i wciąż kombinuję, co zrobić, by takie mieć (te, o których pisałam w tym poście niestety są w stanie rozkładu i chyba nic im już nie pomoże - szukam dalej).



Oprócz strojów i wnętrz również muzyka jest dużym plusem. Jest lekka i przyjemna, no i dobrze podkreśla nastrój filmu. Jedyne, czego żałuję, to że na ścieżce dźwiękowej zamiast utworu śpiewanego przez Mariannę jest profesjonalne, operowe wykonanie. Mnie bardziej podoba się to nieskomplikowane, ale ładne wykonanie Kate Winslet, którego fragment można wysłuchać w filmie:




Dla porównania, poniżej jest wykonanie profesjonalne:






Ostatecznie całkiem zmieniłam moje mniemanie o tym filmie, na prawdę nie wiem, co mi się w nim nie podobało, gdy widziałam go po raz pierwszy. Jest na prawdę fajny, oczywiście pomijam tutaj fabułę, bo ta została wymyślona przez Jane Austen. Film jest dość wierny książce, więc nie liczyłam na żadne intelektualne fascynacje :P tylko na miło spędzone popołudnie z dala od nieciekawej współczesności i film zagwarantował je w 100% Polecam :)

9/10

4 września 2012

Dziewiętnastowieczne kosmetyki: Pommade de Seville






Dzisiaj czas na pierwszy z czterech eksperymentów z dziewiętnastowiecznymi recepturami kosmetycznymi - Pommade de Seville.




Na początek - sam przepis. Pochodzi on z książki The Mirror of Graces anonimowej autorki (A lady of distinction - tak się podpisała). Wygląda to mniej więcej tak:


               

                   Pommade de Seville
"To proste zastosowanie jest szczególnie pożądane przez Hiszpanki przy usuwaniu skutków działania słońca oraz aby nadać cerze blask.
Weź po równo soku z cytryny i białka jaja. Ubij całość w glinianym, emaliowanym kociołku i postaw na wolnym ogniu. Mieszaj płyn drewnianą łyżką dopóki nie osiągnie konsystencji delikatnej pomady. Nadaj mu aromat dodając trochę słodkiej esencji; przed nałożeniem na twarz, ostrożnie przemyj ją wodą ryżową"




Od razu napiszę, że nie posiadam specjalistycznych naczyń, z których zalecają korzystać w książce - wszystko przygotowywałam w zwykłych, kuchennych (dobrze wyczyszczonych i wyparzonych) garnkach ;)



Zacznijmy więc:




Będziemy potrzebować:

  • białka jaja (ja użyłam jednego) - ma właściwości ściągające i matujące,
  • soku z ok. połówki cytryny - ma właściwości wybielające,
  • pachnącej esencji - ja wykorzystałam kosmetyczny aromat różany;
  • pojemnika na kosmetyk (na zdjęciu jest butelka, bo myślałam, że to jednak będzie płynne; potem wykorzystałam jednak słoiczek)






Wykonanie:

Zgodnie z instrukcją do białka dolałam równą ilość soku z cytryny, ubiłam widelcem (to zajęło wieki!) i zaczęłam podgrzewać na wolnym ogniu. Zdziwiłam się trochę, gdy mikstura zaczęła nagle zwiększać swoja objętość (ta ilość widoczna na zdjęciach o mało nie wylała się z garnka!), ale wciąż mieszałam drewnianą łyżką i po jakimś czasie całość opadła, stając się białym, pachnącym jajem glutem :/ Zdjęłam z ognia, dalej mieszałam, dodając trochę zapachu. I to wszystko - wykonanie banalne.







Sprawdźmy właściwości...



Kosmetyk ma gumowatą konsystencję i trudno wybiera się go ze słoiczka, trzeba po prostu oderwać kawałek... Trudno też nałożyć go na skórę i rozetrzeć. Gdy to się uda, twarz jest pięknie zmatowiona i równie pięknie unieruchomiona :D Nie wiem, jak te dziewiętnastowieczne panny dawały radę chodzić z taką sztywną maską na twarzy :D Mimo, iż efekt wizualny był faktycznie ładny, to po jakimś czasie również tego nie było - Pommade de Seville zaczęło po prostu pękać i odpadać suchymi kawałkami! Na obrazku macie pokazane, jak kosmetyk zachowuje się po 15 minutach...
Na twarzy miałam oczywiście cieniutka warstewkę i z nią wytrzymałam ok godzinę. Po tym czasie moja skóra była tak sucha i spragniona, że musiałam zmyć tę miksturę i nałożyć zwykły krem... 
Więcej już nie próbowałam. Resztę Pommade wykorzystałam jako 15 min ściągającą maseczkę i tak sprawdziła się całkiem ok.

A co z właściwościami wybielającymi opaleniznę? Po nałożeniu skóra wydawała się bielsza, ale efekt niestety ustępował po zmyciu. Może gdybym stosowała kosmetyk codziennie, faktycznie trochę wybieliłby moją skórę? Ale to świadczyłoby chyba o skłonnościach masochistycznych :P



Ocena przydatności receptury: 3+

3 września 2012

Pani na Puławach

Do tego posta zabieram się dzisiaj cały dzień i jakoś nie bardzo mi to idzie :P To podobnie jak z czytaniem tej książki, do której jakoś nie mogłam się przekonać i chyba tak już zostało...





Pani na Puławach jest chyba biografią Izabeli Czartoryskiej - chyba, bo nie zaczyna się od narodzin księżnej, tylko od ślubu, no i dotyczy też w dużej mierze jej synów - Adama i Konstantego. To w sumie dobrze, bo dzięki temu możemy podglądać tajemnice jednego z najważniejszych rodów arystokratycznych w Polsce przez trochę szerszą dziurkę od klucza ;)







Książka jest podzielona na kilka większych rozdziałów, a w nich - na krótkie podrozdziały tematyczne. Mimo, iż autorka generalnie trzyma się chronologii, to jednak układ taki ściśle chronologiczny nie jest, często następują dygresje, mające na celu wyjaśnienie przyczyn, czy też dalszego ciągu jakiegoś zdarzenia. Mnie to trochę wytrącało z rytmu czytania, zmuszało do kartkowania wstecz i czytania niektórych podrozdziałów jeszcze raz... Na pewno nie jest to biografia-opowieść, w którą można zagłębić się z zapartym tchem.

Brak tutaj soczystych opisów życia codziennego, otoczenia itp. polskiej arystokracji, a tego właśnie oczekuję, biorąc do ręki biografię. Oczywiście nie jest też tak, że ktoś, kto otworzy Panią na Puławach i zacznie czytać, zostanie zabity suchym, naukowym językiem i mnóstwem faktów i dat :) Mimo, iż właśnie fakty dominują w książce, to jednak czyta się ją przyjemnie ze względu na podział - te małe podrozdziały są jak pojedyncze, osiemnastowieczne anegdotki, których nigdy nie jest za wiele ;)







A jednak mnie Pani na Puławach nie zafascynowała. Izabela Czartoryska przedstawiona w biografii jest po prostu antypatyczna :( Wady Marii Antoniny mogłam łatwo zaakceptować i polubić królową, dlaczego więc nie polubiłam księżnej? Myślę, że zawinił tutaj sposób, w jaki została opisana. Jestem pewna, że ta kreatywna, energiczna arystokratka miała jeszcze jakieś zalety, a egzaltacja, wyniosłość i skłonność do rządzenia życiem innych (równych jej stanem) na pewno nie przeważały w jej charakterze...


Po prawej książę Pepi :D Nie wiem dlaczego w podręcznikach do historii dają zawsze jakiś obrzydliwy portret księcia. Na tym załączonym w Pani na Puławach widać, że jednak (zgodnie z relacjami ówczesnych) był przystojny ;)



Niemniej, zdecydowaną zaletą książki jest to, że czytając, poznaje się burzliwą historię Polski końca XVIII wieku "od kuchni". Do dziś pamiętam, jak na historii trzeba było zakuwać stronnictwa na Sejmie Czteroletnim - tutaj mamy dokładnie pokazane, jak się te stronnictwa kształtowały i kto jakie miał racje. Przyznam, że szczerze nie znoszę polityki, nawet tej osiemnastowiecznej, a jednak zainteresowały mnie szczegóły związku Czartoryskich z Rosją i sposób pojmowania przez ówczesnych ludzi u władzy wydarzeń, które my znamy już od drugiej strony...


Podsumowując - lektura ciekawa, ale nie porywająca.

6/10