31 października 2012

Jesienna wizyta na plebanii w Haworth

Gdy w zeszłym roku wypożyczałam Siostry Bronte, pani w bibliotece powiedziała, że jest jeszcze inna biografia sióstr - Na plebanii w Haworth, ale wtedy byłam całkiem zdecydowana, co chcę wziąć. Teraz, po przeczytaniu Shirley bardzo chciałam wrócić na wrzosowiska i przypomniałam sobie o tej biografii. Zamówiłam, przywiozłam do domu i zaczęłam czytać...



Z tego, co pamiętam, Siostry Bronte była czymś w rodzaju dopowiedzenia do tej biografii, i faktycznie, ta książka jest kilka razy grubsza, no i bardzo dokładna. Poznajemy wszystko od samego początku - najpierw rodziców i przodków genialnego rodzeństwa, potem otoczenie, w którym siostry i brat spędzili większość swojego życia, i to, jak to życie spędzali. Swoją drogą fascynujące jest to, że szarą i nijaką egzystencję na plebanii te samotne dzieci zastąpiły sobie niesamowitymi światami swojej wyobraźni... Ten fragment biografii (jak i ten dotyczący wydawania dzieł) mogłabym czytać cały czas od początku i jeszcze raz, i jeszcze... :)
Postanowiłam, że muszę kiedyś pojechać do Haworth zobaczyć miejsce, w którym powstawały moje ukochane powieści, pospacerować po wrzosowiskach... Na razie jednak wybrałam się z książką na spacer tam, gdzie w zeszłym roku, żeby zrobić zdjęcia :) Nazbierałam jesienne liście, znalazłam dziką jabłonkę (te małe jabłka na zdjęciach zebrałam na spacerze, dobre były :] ), a w domu, przy herbacie znalazłam muzykę, która umili Wam czytanie tego posta :)





Ale wróćmy do książki. 
Biografia zawiera bardzo fajne dodatki - Notę o Kościele anglikańskim, wbrew pozorom bardzo przydatną - to taka dodatkowa moc przy czytaniu angielskich książek. Swoją drogą, nie przypuszczałam, że religia ma tak ogromny wpływ na angielską literaturę! Mniej więcej tak duży, jak na naszą, polską - historia. 
Drugim dodatkiem są ilustracje ^^ Czyli coś, co bardzo lubię. Mamy tam m. in. fotografię ojca sióstr i wnętrza ich domu (na zdjęciu poniżej: portret Charlotty i jadalnię).
Poza tym książka ma miękką ^^ i dość ładną okładkę.




Ogromną zaletą biografii są bardzo dokładne opisy otoczenia i zachowań sióstr oraz przytaczanie licznych cytatów z listów i notatek urodzinowych, które pisywały Emilia i Anna. Dzięki temu można dokładniej poznać pisarki, zrozumieć motywy ich działania i mechanizm powstawania kolejnych powieści. Ponadto książka nie jest przeładowana suchymi faktami - czyta się ją przyjemnie i z chęcią powraca do niej po przerwaniu lektury.

na zdjęciu kopia notatki urodzinowej Emilii z 1837

Dla mnie Na plebanii w Haworth była jedyną przyjemnością, na którą pozwalałam sobie podczas praktyk (praca to straszna rzecz - zabiera cały czas i nie zostawia już nic na indywidualne pasje i prowadzenie bloga :/ ). Biografia wygrała m. in. z internetem :P więc jest na prawdę wciągająca. Wracałam do domu i czytałam ją leżąc w łóżku, zazwyczaj podczas czytania zasypiałam (ze zmęczenia) i budziłam się potem z książką w ręce :D Ale z drugiej strony była to bardzo fajna lektura na praktyki. Ja pracowałam w tym samym czasie (no i zawodzie :/ ), co Charlotta Bronte, więc czytanie i myślenie o mojej ulubionej pisarce było dodatkową motywacją do pracy i dodawało godzinom tam spędzonym dziewiętnastowiecznego koloru :)





Zaskakujące były dla mnie cytaty z młodzieńczej twórczości sióstr - myślałam, że te małe książeczki, które wyszły spod równie małych rąk zaginęły, albo zostały zniszczone (bo w biografii, którą czytałam poprzednio niewiele o nich było), a tymczasem są i w dodatku, czytając Na plebanii w Hawotrh, możemy poznać ich treść :)

Równie miłym zaskoczeniem były tłumaczenia niektórych wierszy pisarek. Bardzo zaciekawiły mnie Wiersze gondalowe Emilii Bronte. Szkoda, że nie ma polskiego tłumaczenia całości, ale i tak dobrze, że możemy zajrzeć w poetycki świat autorki Wichrowych wzgórz, przeglądając tę biografię. 
(Tutaj możecie zobaczyć rękopis poezji Emilii)




Książka zdradza też znacznie więcej sekretów rodziny dotyczących brata Charlotty, Emilii i Anny - Branwella, i wpuszcza trochę światła w jego mroczne życie i zmarnotrawiony talent.

Oprócz tego poznajemy lepiej przyjaciółki Charlotty i jej relacje z mężczyznami - ukochanym profesorem, wydawcami, podziwianym przez nią pisarzem Thackerayem (wzbudził u mnie ogromną sympatię, chyba czas poszukać jakichś książek ;> ) i przyszłym mężem, który tutaj nie okazuje się zły. W czytanej wcześniej biografii małżeństwo Charlotty jawiło się jako nieudane - tutaj jest odwrotnie, niemniej przeraziło mnie, gdy przeczytałam, że Charlotta musiała poprosić swojego męża o pozwolenie, gdy chciała popatrzeć na ocean :O 




Pozostaje pytanie czy biografia ma jakieś wady - ma. Czyta się ją dobrze i jest bardzo inspirująca, ale mam wrażenie, że zakończenie wyraźnie odróżnia się od reszty i to na niekorzyść, poza tym... autorka chyba nie lubi Charlotty (?), a przynajmniej jest dla niej bardziej surowa, niż dla reszty bohaterów opowieści...

Trudno, to niewielka wada. Ostatecznie po przeczytaniu tej biografii mam miłe wspomnienia i bardzo polecam ją wszystkim, którzy chcą lepiej poznać zarówno świat wykreowany przez niepozorne siostry z wrzosowisk, jak i ten, w którym żyły

8/10

28 października 2012

Co Wam wachlarz powie, drodzy Panowie? ;)

Hehehe ;> Dzisiaj na pewno Panowie mieliby z tym niemały problem, ale od czego są słowniki?
Czas poznać...



W XVIII wieku był on bardzo popularny, używano go też chętnie na początku wieku XIX, w czasach Jane Austen. Wachlarz był niezbędnym akcesorium w miłosnym tete - a tete. Kobieta kodowała, mężczyzna dekodował, a cała reszta zebrana w sali balowej nie miała pojęcia o wymianie zdań... teoretycznie, bo skoro ten język był tak dobrze i w tylu miejscach w Europie znany*, to pewnie więcej osób potrafiło odczytać przekaz. Niemniej posługiwanie się wachlarzem w rozmowie było, podobnie, jak konwersacja w tańcu, przyzwolone.

Poniżej przedstawiłam osiem komunikatów - jeśli zechcecie, w przyszłości będę kontynuować ten słownik (znalazłam więcej wyrażeń), a jeśli nie - zostanę przy tym poście.


Co oznaczają te gesty (zgodnie z kierunkiem czytania):

  • Miłość do Ciebie łamie moje serce
  • Pocałuj mnie
  • Obserwują nas! (tutaj wachlarz powinien przesłaniać bardziej twarz, niż na zdjęciu)
  • Kocham Cię
  • Tak
  • Gardzę Panem
  • Kiedy się spotkamy?
  • Nie

A jak wyglądała taka komunikacja? Na przykład tak: :D




Na dzisiaj to tyle ^^ Patrzcie, co się stało z moim wachlarzem podczas robienia tych zdjęć:



Ten czarny wachlarzyk służył mi przez ostatnie kilka lat i w końcu się rozsypał - to znak, że najwyższy czas poszukać czegoś nowego.


Pozdrowienia!



_____________________________________________
* Z tego, co wiem, takie komunikaty wachlarzowe mogły mieć kilka wariantów w różnych miejscach.

24 października 2012

Dziewiętnastowieczne kosmetyki: Beaume a l`Antique

Dzisiaj będzie ostatni kosmetyk robiony według dziewiętnastowiecznej receptury, który wykonałam w wakacje. Ostatni i najbardziej udany :))



                                                         Tradycyjnie, na sam początek - przepis:


                      Beaume a l`Antique

"Wyśmienity balsam dla popękanych ust. Weź cztery uncje olejku różanego, pół uncji białego wosku i pół uncji spermacetu; roztop je w szklanym naczyniu i rozmieszaj drewnianą łyżką; rozlej miksturę do małych miseczek."




Receptura znowu jest bardzo łatwa, zobaczmy, czy kryje w sobie jakiś mroczny sekret, jak poprzednia...





Potrzebujemy:

  • dwie uncje (= 112 gramów, 66% mieszaniny) olejku różanego - poprawia on elastyczność skóry i regeneruje ją,
  • pół uncji (28 gramów, 17%) białego wosku pszczelego - chroni skórę i zapobiega jej wysuszeniu; tutaj ma też za zadanie zagęścić balsam,
  • pół uncji (28 gramów, 17%) spermacetu (jako zamiennik - olej jojoba) - składnik nawilżający i łagodzący podrażnienia.



Wykonanie:

Tak, jak każe receptura - wlałam olej różany, olej jojoba i wsypałam wosk (mój ma postać małych, twardych kropli). Następnie zaczęłam mieszać. Tak, jak oleje połączyły się natychmiast, tak wosk w ogóle się nie rozpuszczał! Postanowiłam mu pomóc i zanurzyłam pudełeczko z mieszaniną w kąpieli wodnej. Wosk wreszcie zaczął się topić, ale i tak mieszałam tę maleńką ilość dwie godziny :O Pod koniec już bolała mnie ręka, a i tak w balsamie można było wyczuć niewielkie drobiny wosku... Zostawiłam całość i po jakimś czasie balsam zmienił konsystencję i zastygł.




Czy kosmetyk jest "używalny"?

Jak najbardziej! :) Konsystencją przypomina współczesne balsamy sklepowe. Ma formę stałą, nic się nie wylewa, ale jest na tyle miękki, że można go bez problemu wydobyć. Pod wpływem ciepła palców balsam zmienia stan, dzięki czemu da się go łatwo rozsmarować na wargach. Jak wygląda - widzicie powyżej :) Daje delikatny połysk i podkreśla naturalny kolor ust.


Czy balsam spełnia obietnice z przepisu?
Moje usta rzadko kiedy są popękane, nie mam tego problemu, więc nie wiem, jak kosmetyk sobie z nim radzi, ale na pewno super nawilża. Pod tym względem może się równać ze współczesnymi mazidłami :) Latem używałam go przed wyjściem na rower - podczas takich przejażdżek usta bardzo pierzchną, a ten balsam bardzo fajnie je chronił.


Czy zrobię go ponownie?

Tak :) Nie dość, że jest banalny w wykonaniu, w 100% naturalny i działaniem nie różni się od sklepowych produktów (które często zawierają szkodliwe surowce petrochemiczne, konserwanty itp. ), to jeszcze może być tani :) Zamierzam wypróbować recepturę z innymi, tańszymi i łatwiej dostępnymi olejami (np. oliwa z oliwek, olej rycynowy), a wosku wystarczy mi jeszcze na paręnaście słoiczków, więc zmieszanie takiego balsamu bardzo się opłaca, szczególnie, jeśli porównamy ceny gotowych kosmetyków w sklepie. Poza tym taki mały słoiczek przy codziennym używaniu wystarczył mi na 2 miesiące :))

Jedynym problemem było rozpuszczenie wosku, ale następnym razem spróbuję roztopić go najpierw w oddzielnym naczyniu w mikrofalówce (mało dziewiętnastowiecznie :P ) i jeśli faktycznie dałoby się go w ten sposób sprowadzić do stanu ciekłego, to problem byłby rozwiązany - jak spróbuję, to dam znać.



Ocena przydatności receptury: piątka (5), nie mogło być inaczej :))


21 października 2012

Północ i Południe

Czyli cztery godziny przebywania w samym środku XIX wieku :)

Źródło obrazka
Na serial natknęłam się w 2008, gdy nie miałam pojęcia o oglądaniu filmów w internecie i albo je wypożyczałam, albo kupowałam. Miałam wtedy fazę bardziej na Jane Austen, ale pudełko z mrocznym gentlemanem na okładce kusiło bardziej, więc niewiele myśląc, wzięłam je z półki i pognałam do kasy. Czasem takie intuicyjne zakupy są strzałem w 10, o czym przekonałam się, gdy zobaczyłam zawartość tego niepozornego pudełeczka :) Wtedy zbyt mało wiedziałam o XIX wieku, by zrozumieć cały serial, no i, przyznajmy się, szukałam w nim głównie wątków romansowych w stylu Jane. Tymczasem otrzymałam coś więcej, jednak niełatwo było mi określić, czy to coś jest dobre, czy złe, bo na pewno bardzo przygnębiające. I tak pudełeczko powędrowało do szafki. Wyciągałam je co wakacje, zabierałam na wieś, następnie po miesiącu wiejskiego życia pakowałam nieotwarte i wiozłam z powrotem do domu, do szafki. Po prostu nie miałam sił na zmaganie się z zadymionym, szarym Milton. Do czasu.



W te wakacje nie spakowałam pudełeczka, nie zabrałam go na wieś i, jak na złość właśnie w te wakacje, po przeczytaniu Shirley bardzo chciałam znów poznać jego mroczną zawartość. Pan Moore okazał się tak podobny do pana Thorntona (a może to Thornton jest podobny do Moore`a? Nie wiem, która powieść wyszła najpierw...), że nie mogłam się oprzeć obejrzeniu serialu. I tak, kilka scen oglądałam przez kilka godzin (słaby internet), a jak wróciłam do domu, urządziłam sobie seans.





To, co jest ogromną zaletą serialu, to jego doskonałe przygotowanie. Zachwyca mnie lokacja planu zdjęciowego (ogromne, zadymione i szare dziewiętnastowieczne miasto, w którym jedynym zielonym miejscem jest cmentarz), kolorystyka filmu (jasne, słoneczne południe, i północ w odcieniach listopadowego nieba), dokładny dobór detali i ich symbolika (np. w jednej ze scen pan Thornton mija wóz z mięsem, a następnie drugi, podobny z trumną). Otoczenie dokładnie pasuje do bohaterów i określa ich charakter, oraz stan ducha. To samo jest ze strojami - kostiumy pana Thorntona to w ogóle mistrzostwo i doskonałość. Chciałabym mieć jeden w domu tylko po to, by od czasu do czasu strącać z niego niewidzialne pyłki. Można powiedzieć, że czarny, sztywny strój (matka Johna też nosi się na czarno!) harmonizuje z historią fabrykanta, jego osobowością i położeniem, w jakim się znalazł. Niesamowicie zachwyciła mnie też przepiękna sukienka, którą Margaret ma na balu oraz fryzury bohaterki:




Oprócz niepokornej Margaret Hale, która jako obca nie jest tak do końca objęta prawami, którymi rządzi się Milton (to z jej punktu widzenia poznajemy filmową opowieść), mamy w filmie kilka innych kobiet. Na pierwszy plan wysuwa się matka Thorntona - kobieta bardzo męska, o silnej woli. Muszę przyznać, że podziwiałam ją za jej postawę w obliczu strajku i klęski oraz za miłość do syna, ale z drugiej strony bulwersował mnie jej surowy i pełen uprzedzeń stosunek do Margaret, i z resztą nie tylko do niej... Cała rodzina Hale, jako przybysze z obcego (w oczach pani Thornton leniwego i za słabego, by móc prowadzić fabrykę) południa traktowana jest przez nią z kąśliwym sarkazmem.




Ogromną rolę w serialu odegrała sama hałaśliwa fabryka bawełny (przy kręceniu wykorzystano oryginalne maszyny!) i jej robotnicy. Jestem pełna podziwu dla rozwiązania tej kwestii w filmie. Zazwyczaj mamy biednych robotników i srogiego pana, lub niewinnych arystokratów i zrewoltowane masy. Ten film (a pewnie i książka, na której bazuje scenariusz) wymyka się stereotypom. Poznajemy nie tylko środowisko fabrykantów i problemy, z którymi muszą się zmagać, ale też robotników, którzy walczą o godziwe życie. Efekt jest taki, że gdy dochodzi do zamieszek, nie wiedziałam, z kim się utożsamić - z jednej strony pan Thornton na granicy bankructwa, z drugiej Nicolas Higgins na granicy nędzy, a wśród nich krążąca jak satelita Margaret Hale...




Bardzo podoba mi się to, że każdym z bohaterów kierują konkretne motywy działania, każdy to głęboka osobowość. Do tego przyczynił się nie tylko dobry scenariusz, ale również świetna gra aktorska. Podczas tych czterech godzin oglądania nie raz polały się łzy... Swoją drogą, mimo happy endu, to jednak bardzo przygnębiający serial (to wrażenia potęguje doskonała, ale bardzo okrojona w płytowej wersji muzyka). Najbardziej dobija chyba ciężka, nadludzka praca, pod którą uginają się bohaterowie, a której efekty są nikłe i niepewne. Im bliżej końca serialu, tym częściej pojawia się kondukt pogrzebowy...




Wracając do przyjemniejszych rzeczy, w serialu mamy całą galerię postaci męskich i najprzeróżniejszych charakterów, co dla mnie - lubiącej obserwować w ten sposób i wyciągać wnioski (zabawa w psychologa, ale w tajemnicy przed światem, żeby nikogo nie skrzywdzić złą diagnozą - w końcu nie mam żadnego wykształcenia w tym kierunku :P Niemniej, te moje diagnozy czasem się sprawdzają ;) ) jest po prostu fascynujące.




Wymieńmy ich:
  • drapieżny i jednocześnie wrażliwy (ale w ukryciu :P ) pan Thornton - doskonały gentleman! A mimo to w jego nazwisku kryje się cierń (thorn) przeszłości, z którą nie potrafi wygrać.
Jedyna scena, w której nie zachował się jak gentleman, to nie, jak wypomina mu Margaret, scena zaręczyn (jest wtedy taki cudowny ), tylko moment pobicia własnego robotnika :O Na usprawiedliwienie fabrykanta mogę napisać, że w książce tego nie było*, autorka scenariusza postanowiła dodać tę scenę, żeby zmotywować czymś niechęć Margaret do Johna.
  • niezdecydowany pan Hale - ojciec Margaret. Szczerze mówiąc, gdy oglądałam pierwszy raz serial, zupełnie nie zrozumiałam, dlaczego odszedł z kościoła -_- Ta kwestia dla osób "z kontynentu", które nie zajmują się angielską kulturą może być niejasna, ale trudno. Serial robili Anglicy z myślą o Anglikach. Reszta (w tym ja :P ) musi sobie doczytać.
  • społecznik (jak sam o sobie mówi) Nicholas Higgins - prawy i dobry, niemniej jego przemowa była mało autentyczna - prawdopodobnie był niepiśmienny, skąd więc ta znajomość chwytów retorycznych? (dobra, czepiam się).
  • przegrany życiowo robotnik Boucher - litość i żal mieszała się u mnie z niechęcią.
  • nieobecny brat Margaret - Frederick Hale.
  • prawnik Henry Lennox - bardzo było mi go żal pod koniec. Przemyka przez kadry filmu jak cień, pomagając Margaret i wierząc, że jednak ma u niej szanse. A jedyną zapłatą, jaką dostaje za te wysiłki jest oglądanie pocałunku panny Hale i swojego rywala przez szybę pociągu :(
  • Pan Bell - dobry duch opowieści. Bardzo go polubiłam. Gentleman w każdym calu. Wszystko, nawet zbliżającą się śmierć przyjmuje z łagodnym uśmiechem i cierpliwością, a do tego jest inteligentny i ma bardzo fajne poczucie humoru :) Z filmu wynika, że kiedyś starał się o rękę Margaret (ale pastor Hale się nie zgodził) i gdybym to ja była panną Hale, zgodziłabym się od razu, nieważne, że pan Bell byłby wtedy w wieku mojego własnego ojca :P Taki mężczyzna to skarb :)
  • do tego mamy jeszcze mnóstwo innych fabrykantów, których rozmowom możemy się do woli przysłuchiwać. Przyznam, że gdy młodzi mężczyźni dyskutują w grupie na sobie tylko znane tematy (powiedzmy "branżowe"), uwielbiam ich obserwować, przyglądać się ich gestom i zachowaniu, analizować słownictwo. Za to oni traktują mnie raczej z góry, jako coś, co i tak ich nie zrozumie - taka rola mi pasuje, mogę przyglądać się i analizować ile chcę ;> Tutaj w serialu dodatkowo chronił mnie ekran komputera (za to Margaret ma scenę konfrontacji w dyskusji - nie chciałabym być na jej miejscu... Dobrze, że w końcu uratował ją ojciec)


Co mogę jeszcze dodać? Chyba nic, post jest już i tak długi i chyba od razu widać, że serialem jestem po prostu zafascynowana *__* Dobrze pasuje do nadchodzącej pory roku i teraz miną długie tygodnie, zanim pójdzie z powrotem do szafki :3 Bardzo się cieszę, że go kupiłam tych kilka lat temu, a Wam również polecam obejrzeć :) Jak klikniecie myszką, pan Thornton (na obrazku powyżej) zaprowadzi Was do Marlborough Mills w Milton.

Miłej podróży!

10/10




__________________________________________________________
* Książki jeszcze nie czytałam, bo czaję się na dwutomowe wydanie (lepsze tłumaczenie, ładniejsza okładka), którego nakład jest już prawdopodobnie wyczerpany (nieeee :(((( ). W sumie mogłabym wypożyczyć obojętnie jakie wydanie i przeczytać je, ale niestety żadna z moich bibliotek nie zakupiła książki (!) :/ Tak więc czaję się i czekam... i nie wiem, co zrobię, bo muszę, chcę przeczytać (:D)

17 października 2012

Shirley - wrażenia po przeczytaniu

Ostatnia z książek przeczytanych w wakacje - najlepsze zostawiłam na koniec :) 
Z tego bibliotecznego łupu cieszyłam się najbardziej. Shirley jest trzecią powieścią Charlotte Bronte i ostatnią jak na razie przetłumaczoną na język polski (ale podobno już tłumaczą Profesora - jeee :D ).



Pierwszą rzeczą, która zwróciła moją uwagę, jest ładna okładka. Lubię takie kolory, a dziewczyna jest trochę intrygująca - czy to Caroline, jak myślałam, na początku, czy może tytułowa Shirley? Niemniej, denerwuje mnie trochę twarda oprawa. Wolę miękką, szczególnie przy grubych książkach - wtedy mogę leżeć, trzymać powieść nad sobą, nie bojąc się, że zaraz spadnie mi na twarz :P (co w sumie zdarzyło się przy Shirley :D ).

W powieści mamy dwie główne (i ładne, co w porównaniu do innych książek panny Bronte jest nowością) bohaterki - delikatną Caroline (która, tak swoją drogą ma moją karnację :) Jeszcze nigdy się z tym nie spotkałam, bo zazwyczaj bohaterki powieści są bardziej wyraziste kolorystycznie. Caroline, myślę, ma karnację typową dla nas - Polek, więc pewnie część z Was też będzie się mogła lepiej z nią utożsamić podczas lektury :)) i mocną, tajemniczą, podobno wzorowaną na zmarłej już wtedy siostrze autorki, Emily Bronte - Shirley. I o ile Caroline jest dość typową postacią w powieści Charlotte, to Shirley... Zacznijmy od tego, że pojawia się dopiero po jakimś czasie, nosi męskie imię i często mówi o sobie w formie męskiej ("kapitan"). Już samo to sprawia, że jest fascynująca. Najbardziej spodobał mi się rozdział, w którym obie zostają same na noc, zauważają pewne nietypowe wydarzenie (nie chcę spojlerować) i postanawiają biec w stronę fabryki. Caroline jest wtedy mdła i podporządkowana, charakter Shirley za to lśni i mieni się wszystkimi swoimi odcieniami.



Inni bohaterowie też są interesujący - Robert Moore ma, moim zdaniem wszystkie cechy gentlemana i oczywiście budził u mnie ekscytację porównywalną z uczuciami Caroline za każdym razem, gdy pojawiał się na kartach powieści. Szczerze mówiąc, to pan Moore pokonuje wszystkich mężczyzn wymienionych w tym głupiutkim poście o przystojniakach jednym spojrzeniem. Oczywiście posiada też wady, jak każda z postaci stworzonych przez Charlotte, ale są to wady typowo dżentelmeńskie :P Myślę, że byłby ideałem ideałów, gdyby połączyć go z niektórymi cechami jego brata. Co do Louisa Moore, to swoją drogą nie był dla mnie żadnym zaskoczeniem w powieści ze względu na spojler w tyle okładki książki :( Nie czytajcie go, może dużo zepsuć.

Miłym akcentem był też humor, który mimo trzech satyrycznych wikarych stworzonych chyba tylko dla ocieplenia kolorytu powieści, nie ma żadnych cech złośliwości. Jest łagodny i rozświetla tę książkę jak promień słońca. Rozbawiła mnie scena w opowieści Louisa, w której mała Shirley ma dość krewnych, u których mieszka, pakuje się do kufra i ma zamiar po prostu wyjść z domu i nigdy nie wrócić :P Kiedyś, jako dziewięciolatka (na zielonej szkole <lol>) zrobiłam podobnie i scena w książce od razu mi to przypomniała ;) 
Powieści Charlotte w ogromnej części pokrywają się z moim charakterem, pojęciami, systemem wartości i doświadczeniami. Gdy je czytam, chcę wejść do środka, zaprzyjaźnić się z bohaterkami i już tam pozostać (kto by wtedy pisał tego bloga? ;)). To są po prostu "moje książki" i bardzo się cieszę, że na nie w końcu trafiłam.


Również sam sposób pisania jest niesamowity - drobiazgowe opisy angażują wszystkie zmysły, co pozwala poczuć dziewiętnastowieczne wrzosowiska w 100%. Charlotte Bronte potrafi doskonale oddać stany emocjonalne bohaterek, szkoda tylko, że nie spróbowała też opisać odczuć pana Moore (bo jego brata poznajemy od środka poprzez kilka kartek dziennika - szkoda też, ze nie ma ich więcej). Wtedy powieść byłaby wielowymiarowa, a ja miałabym więcej mojego Roberta :P
No i trudno się nie zgodzić z zarzutami dziewiętnastowiecznych krytyków, że Shirley jest zbyt fragmentaryczna... Na początku tego nie widać, ale im bliżej końca, tym więcej niepłynności, niestety. Charlotte kończyła powieść w żałobie po dwóch ukochanych siostrach i bracie, więc trudno też żądać, żeby książka była jednolita, ale z drugiej strony fajnie byłoby móc poznać również tę końcową część historii w taki sposób, w jaki poznawaliśmy jej początek.




Na koniec napiszę tylko, że żałuję, że Charlotte Bronte nie żyła dłużej i nie napisała więcej książek. Shirley dała mi cudowną iluzję życia w XIX wieku, która przetrwała jeszcze kilkanaście dni po przeczytaniu. 

Oceniam ją 9/10

Wrzosy, wśród których robiłam zdjęcia :)


PS. Szkoda, że nie ma adaptacji filmowej :( Ale za to Shirley przypomniała mi o cudownym serialu Północ i Południe (pan Thornton jest trochę jak Moore ;) ), o którym wkrótce :)

PPS. Środkowy obrazek w nagłówku bloga to właśnie Shirley :)

13 października 2012

Dama kameliowa - wrażenia

Nie wiem, dlaczego ale do tego posta zabieram się już tydzień i nie mogę :D Zdjęcia obrobione leżą i leżą na pulpicie, a ja dopiero dzisiaj wreszcie się zmobilizowałam :)



Z książką nie miałam takich problemów: zamówiłam, przywiozłam do domu i zaczęłam czytać - bez większego przekonania. Po prostu była na mojej liście. I tak, mimo iż powieść jest bardzo krótka (chyba nawet mniej niż 100 stron), męczyłam się z tą egzaltowaną historią miłości przez kilka tygodni...
Tak, Dama kameliowa mnie nie uwiodła, wertowałam ją bez specjalnych emocji, chociaż opowieść głównego bohatera (powieść ma kompozycję szkatułkową - opowieść narratora kryje w sobie opowieść Armanda Duvala) powinna wzbudzić łzy. Dlaczego tak się stało? 
Nie mam pojęcia... Książka jest dobrze napisana, z resztą jest dość słynna i może ta sława przyciągnęła mnie w nieodpowiednim momencie? To, czego w niej szukałam, to (oprócz fabuły, którą znałam już z filmu - on też nie bardzo mi się podobał --> 5/10) furtka do dziewiętnastowiecznego Paryża. Prześlizgując się wzrokiem po kartkach powieści chciałam zaznać trochę tego eleganckiego życia - bale, opery, szelest wieczorowych toalet, ten pociągający zapach ciężkich perfum i kurzu...




Niestety, nic z tego! Aleksander Dumas skupił się prawie wyłącznie na uczuciach, redukując przy tym całą resztę prawie do zera... Bohaterowie powieści wydają się konwencjonalni, miałam wrażenie, że już znam tę historię (ok, wcześniej widziałam film :P) i czytałam całe mnóstwo podobnych melodramatów: dwoje młodych, zakochanych ludzi, którzy nie mogą być razem ze względu na silne konwenanse społeczne, próbuje walczyć o swoją miłość; po jakimś czasie okazują się bezsilni, toteż jedno z nich decyduje się na poświęcenie (nierzadko ofiarę z życia) dla szczęścia drugiego. Mnóstwo jest takich historii, prawda?




I właściwie, nie ma w nich nic złego, są piękne :) Jednak ja, czytając Damę kameliową miałam wrażenie, że czytam ją o wiele za późno. Gdybym usłyszała o książce jako 18- 19-latka i przeczytała ją, byłabym pewnie zachwycona, łzy lałyby się strumieniami (:P) i uznałabym ją za najlepszą z książek. Ale tak się nie stało. Szukając podobnych historii, męczyłam się wtedy z Jane Austen i, z braku tego, czego wtedy potrzebowałam (no i z braku tych wszystkich bibliotek, do których mam teraz dostęp; no i z braku umiejętności szukania - dużo tego :P) zaczęłam sama wymyślać takie konwencjonalne opowieści. Niektóre spisywałam (ale dokończyłam tylko jedną :D), niektóre nie... Aż w końcu z tej konwencji wyrosłam, zaczęłam szukać czegoś innego i właśnie teraz, przypadkowo trafiłam na Damę kameliową :)

Tej książki nie będę nikomu odradzać, mimo iż mnie się nie podobała. To, czy kogoś powieść poruszy, czy nie zależy już tylko od niego, ale ostatecznie polecam spróbować - w końcu Dama kameliowa to tylko parędziesiąt stron :)

6/10

9 października 2012

Dziewiętnastowieczne kosmetyki: Creme de l`Enclos

Dzisiaj czas na przedostatni z czterech kosmetyków, które zrobiłam w wakacje - Creme de l`Enclos :)


Był to chyba najprostszy i najkrótszy przepis z wszystkich czterech:

           Creme de l`Enclos

"To jest doskonała oczyszczająca emulsja do stosowania na noc i na dzień w celu usunięcia opalenizny.
Weź ćwierć kwarty mleka, dodaj sok z cytryny i łyżkę białej brandy. Doprowadź całość do wrzenia, następnie usuń całą pianę.
Gdy mikstura ostygnie, można zacząć używać."



Brzmi tak pięknie i prosto... Nic, tylko się zabrać za mieszanie :)



Potrzebujemy:
  • ćwierć kwarty ( = ok. 280 ml, czyli 84% mieszaniny) mleka. Ma ono dobre właściwości oczyszczające, oprócz tego matuje skórę i koi zaczerwienienia.
  • sok z cytryny (czyli licząc średnio będzie to ok. 40 ml; 12% kosmetyku). Zawarte w niej witamina C i kwas cytrynowy rozjaśniają i usuwają przebarwienia (a może i opaleniznę? ;) )
  • łyżkę (ok. 15 ml i 4% całości) białej brandy. Ja nie miałam białej, więc dałam zwykłą, ale to wciąż brandy :) Jako alkohol, brandy w kosmetyku ma odkażać i odtłuszczać.


Wykonanie:
  • Do szklanki wlałam mleko i dodałam do niego sok z cytryny (oczywiście zapach mleka zwabił moją kocią przyjaciółkę, która cały czas kręciła się wokół stołu :P ). Mleko, jak można było przypuszczać, zważyło się pod wpływem kwasu cytrynowego i wyglądało jak skwaśniałe... W dodatku oddzieliła się od niego serwatka (fuj), ale uznałam, że tak miało być i..
  • dodałam brandy.
  • Całość wymieszałam, przelałam do garnuszka, który postawiłam na ogniu.
  • Gdy się zagotowało, zgodnie z recepturą usunęłam pianę i przelałam miksturę do butelki.


Jak wygląda gotowy kosmetyk?

Nieciekawie. Mimo, iż postępowałam dokładnie według receptury, Creme de l`Enclos rozwarstwił się w butelce i wyglądał jak serwatka z bliżej nieokreślonymi, białymi drobinami / farfoclami na dnie.
Ale postanowiłam się nie zrażać, potrząsnęłam butelką i wylałam zawartość na płatek kosmetyczny. I tak, jak wygląd nie jest za piękny, ale można go jeszcze zaakceptować, tak zapach jest wprost odrażający! Creme de l`Enclos pachnie skisłym mlekiem (o fuj o fuj o fuj). Mimo to przemogłam się i przetarłam nim twarz. Niby trochę oczyścił, ale nie tak dobrze, jak woda z mydłem :] Poza tym zostawił na twarzy mnóstwo farfocli i brzydki zapach.
I to był pierwszy i ostatni raz, jak go użyłam. Całość poszła do kosza :/ więc nie wiem, czy przy regularnym używaniu kosmetyk usunąłby opaleniznę, czy nie...

Czy jestem zawiedziona?

O dziwo, nawet nie. To mieszanie kosmetyków jest eksperymentem, i przewidywałam, że niektóre mikstury mogą się nie udać. Dwie poprzednie były ok, ta - beznadziejna :D, ale przed nami jeszcze największe odkrycie, które zostawiłam sobie na koniec :)

Generalnie, po Creme de l`Enclos postanowiłam, że więcej nie wypróbuję żadnej receptury, której składniki są jadalne i są pochodzenia zwierzęcego (za wyjątkiem miodu), bo po tym, co dzisiaj i po Pommade de Seville mam wrażenie, że takie kosmetyki nie będą dobre. Mimo, iż poddamy te składniki obróbce termicznej, zmieszamy z innymi, to i tak wyjdzie jakieś nieciekawe paskudztwo, które szybko znajdzie się w śmietniku, a przecież nie o to chodzi...

Tak więc od teraz wszystkie dziewiętnastowieczne kosmetyki, które zrobię będą bazowały na pachnących i bezpiecznych składnikach roślinnych :)



Ocena przydatności receptury: niedostateczny, jedynka, kapa, nie nadaje się :D


Tego lepiej nie próbujcie, ale następnym razem pokażę Wam coś na prawdę fajnego :) 
Pozdrowienia!

3 października 2012

Kapelusz - budka DIY

Dzisiaj pokażę Wam, jak wykonałam coś, co od bardzo dawna chciałam mieć, tylko w ogóle nie wiedziałam, gdzie to kupić. W końcu zrobiłam sama:


Mowa oczywiście o kapeluszu - budce, jaki nosiły kobiety na początku XIX wieku. Oczywiście później budki również były w modzie, ale w bardziej zaawansowanej formie - sztywne, pokryte materiałem, ozdobione kwiatami... I też bardzo mi się podobają (z resztą... osiemnastowieczne kapelusze również są boskie  ♥ ), ale teraz potrzebowałam czegoś prostego, co pasowałoby do mojej sukienki - i tak padło na słomianą budkę :)

Zawsze myślałam, że do wykonania będzie potrzebna specjalna forma kapelusza, dopóki nie natknęłam się na filmowy instruktaż, w którym wykorzystano zwykły słomiany kapelusz jako bazę. Oczywiście w filmiku budka była w formie bardziej zaawansowanej, z tyłem pokrytym miękkim materiałem i licznymi ozdobami, ale nie to było ważne - wreszcie dowiedziałam się, że specjalna baza nie jest potrzebna, i mogę to nakrycie głowy zrobić z tego, co mam :)


A więc - do dzieła! 

 
Potrzebujemy:
 
  • słomiany kapelusz, może być taki najtańszy :) ważne, żeby miał szerokie rondo,
  • wstążki: średniej szerokości (dużo) i bardzo szeroką,
  • nici, igłę,
  • nożyczki.


Wykonanie:

  • Kapelusz założyłam na głowę tak, jakby był budką, a następnie zaznaczyłam i odcięłam nadmiar w tyle.
  • Cienką wstążką obszyłam go dookoła tak, aby te odcięte brzegi się nie strzępiły.
  • W tyle przyszyłam dwa równe fragmenty tej samej wstążki - ona posłuży do wiązania kapelusza.


  • Bardzo szeroką wstążką obszyłam "głowę" kapelusza tak, żeby ukryć miejsce, z którego wychodzą paski do wiązania. Wstążkę tę przycięłam wcześniej, żeby nic się nie marszczyło.
  • Aby ukryć miejsce, w którym kończy się wstążka, uszyłam z reszty kokardę i umieściłam ją w tyle.

To wszystko! 

Brzmi tak łatwo, ale jednak jest bardzo czasochłonne - to całe szycie pochłonęło jedną szpulkę nici, ze dwa metry wstążki i dwa dni pracy :D
Przyjrzyjmy się teraz, jak własnej roboty budka prezentuje się na głowie:

Włosy dziwne i w ogóle nie pasujące do epoki, a to dlatego, że w miejsce, w którym były robione zdjęcia jechałam na rowerze... tak, w tej długiej sukience i ona zajmowała mi tyle uwagi, że pseudo-koczek, który miałam na głowie rozwalił się i już tak zostało :P


Szczerze mówiąc, to nie jest tak źle, jak na DIY :) Ale dopiero po założeniu kapelusza stwierdziłam, że końce ronda powinny sięgać dalej i być bardziej zaokrąglone - zapamiętam to na przyszłość, jak będę robiła inne kapelusze.
No i drugi mankament - budka nie siedzi na głowie tak dobrze, jak te "oryginalne", robione na specjalnie ukształtowanej bazie... Rondo jest zbyt płaskie, a powinno tworzyć budkę, osłaniającą twarz (stąd nazwa), a ta część na głowę, nawet po przycięciu i przerobieniu nie pasuje tak, jakbym tego chciała, czasem się zsuwa... ale od czego są paski do wiązania :D Poza tym czytałam, że podobno taki kapelusz trzeba zmoczyć i nałożyć na prawidło. Wtedy, wysychając, uzyska nowy kształt. Może kiedyś, jak mnie zacznie denerwować (i zdobędę prawidło :P), wypróbuję ten sposób :)




Ostatecznie, podoba mi się ten mój wytwór, mimo błędu, który popełniłam. Na razie spełnia moje oczekiwania i pasuje do sukienki :)
Ale w przyszłości postaram się jednak o odpowiednią, solidną bazę.

Pozdrowienia (:

2 października 2012

Kim był dandys?

Dzisiaj zajmiemy się panami, o których nie zapomniałam ;) Wiem, że czeka mnie jeszcze druga część posta o modzie męskiej w XIX wieku. Ale na to przyjdzie jeszcze czas, a dzisiaj, zgodnie z chaotycznym układem tego bloga, czas na dandysów :)


Samo słowo dandys pojawiło się w latach 90. XVIII wieku w Anglii, a znaczenie, pod jakim dzisiaj rozumiemy to słowo utrwalił Beau Brummell - pierwszy dandys - na początku wieku XIX. I tak przez następne sto lat modnie ubrani, ekscentryczni mężczyźni spacerowali szykownie po europejskich (a potem też amerykańskich) trotuarach.

Oczywiście nie wzięli się z powietrza - w XVII wieku istniał typ pretensjonalnie ubranego dworzanina (petit - maitre), a w XVIII wieku - fircyk. Dandysi wywodzili się z tego pierwszego typu modnego mężczyzny, w opozycji do fircyków, z którymi walczyli o władzę na salonach, w kawiarniach i teatrach, i wygrali :)


Zanim napiszę więcej, przyjrzymy się typom dandysów, które wykształciły się przez parędziesiąt lat po brummellowskiej rewolucji:

Jeśli chodzi o klasyczny typ, taki, jaki wylansował Beau, to był on przede wszystkim esencją elegancji i umiaru. Brummell lubił też stonowane kolory, brak makijażu, połyskujących bibelotów i starannych, pudrowanych fryzur. Zamiast nich proponował naturalność i krótsze, rozwichrzone, "poetyckie" włosy.
Po upadku Brummella nowa moda, którą zapoczątkował zaczęła żyć własnym życiem, przekształcać się i ewoluować w kierunku niekoniecznie podobnym do tego, który nadał mu "piękny" George:
  • le fashionable - cenił strój oryginalny i wytworny, ale nie karykaturalny. Słynął z hołdowania zasadzie plaire en deplaisant, czyli paradoksalnego podobania się poprzez odrazę, którą wzbudzał najczęściej impertynenckim, nielicującym z wyglądem zachowaniem.
  • le fat - pyszałek. To zdegenerowana forma dandyzmu; nudny i trywialny.
  • le lion - lew salonowy, egzystował głównie w tym środowisku i, co ciekawe, jako jedyny miał swój żeński odpowiednik - lwicę salonową.
  • l`incroyable - wyjątkowy ekscentryk.
  • le merveilleux - paryska odmiana dandysa.
  • le muscadin - dandys - rojalista.
  • gentleman - mój ulubiony i chyba najbardziej zbliżony do brummellowskiego oryginału. Oprócz pięknego ubioru cechowała go angielska zimna krew i doskonałe maniery.









Ubiór opisałam szczegółowo w poście o modzie męskiej, ale rasowy dandys, oprócz tego, że starał się być modnie ubrany, był przede wszystkim indywidualistą, który całe swoje życie traktował jak sztukę. Oprócz wyznaczania kanonów mody i nauczania elegancji, dandys uprawiał także inne (zazwyczaj nie przynoszące dochodów) kierunki artystyczne i płynnie przenosił je na całe swoje życie. Kostium, który zakładał nadawał ramę jego istnieniu; to, jakie ubrania zakładał dandys przenosiło się natychmiast na to, kim i jaki był. 
Uwielbiał teatr i często stylizował swoje życie na sztukę teatralną. Jego ulubione pozy to ironiczny ekscentryk, znudzony melancholik i cynik. Dandys często pogrywał też uczuciami pięknych panien (nie angażując się emocjonalnie - był samotnikiem) tak, aby dodać dramatyzmu, czy przeciwnie - sarkazmu swojej "sztuce życia".
Oprócz tego uwielbiał wprost ryzyko i niebezpieczeństwa - chętnie odwiedzał najmroczniejsze zakątki miasta, brał udział w nielegalnych pojedynkach, zażywał narkotyki, aby poszerzyć świat doznań i zintensyfikować je, uprawiał hazard i podróżował w niebezpieczne rejony świata.

Niestety taki tryb życia kończył się najczęściej źle - upadkiem fizycznym i moralnym (w sumie to dandysi nie uznawali moralności jako takiej...), a na skutek niego - śmiercią, lub dalszym, innym zupełnie życiem po porzuceniu dandyzmu. 
Dandysi nie dbali o sławę pośmiertną (liczyło się tu i teraz), toteż niewiele po nich zostało i dziś spacerujący deptakami wielkich miast tego ironicznego eleganta już nie uświadczą. Szkoda.