29 listopada 2012

Pantofelek Kopciuszka

...czyli słówko o osiemnastowiecznych trzewikach.




Ostatnio, gdy znów poraniłam sobie stopę w butach na obcasach (trzeba było nie nosić glanów w młodości, toby stopy były już przyzwyczajone :P ), przypomniało mi się, że nie tylko w dzisiejszych czasach kobiece buty są tak niemiłosiernie niewygodne. I wpadłam na pomysł tego posta - drugi o bucikach dziewiętnastowiecznych też się kiedyś pojawi.






W sumie buty są chyba najlepszym przykładem na to, jak powinno się uważać z filmami kostiumowymi: te na pierwszym obrazku i pierwsze od prawej na drugim pochodzą z Marii Antoniny - na potrzeby filmu zaprojektował je Manolo Blahnik i, jeśli porównamy je z oryginalnymi pantofelkami, od razu zauważymy różnicę ;>





Osiemnastowieczne trzewiki* były wykonane ze skóry, drewna (obcas) i materiału potrzebnego do pokrycia buta - ten był najczęściej wzorzystym jedwabiem. Buty były szalenie drogie i ich jakość oczywiście świadczyła o pozycji społecznej - dlatego osiemnastowieczne elegantki tak często odsłaniają stopy na obrazach. 
Mimo to, pantofelki były koszmarnie niewygodne! Przede wszystkim nie było modeli na lewą i prawą stopę - oba buciki wyglądały tak samo. Poza tym obcas (w porównaniu do współczesnych modeli) przesunięty był jakby na środek buta, a podeszwa nie była utwardzana, więc bieganie, a nawet chodzenie w tych butach nie należały do najłatwiejszych...





Obcasy bywały różne - masywne (I poł. XVIII w.) i smukłe, wyższe i niższe (im bliżej wieku XIX), ale wszystkie były podobnie ukształtowane - grubsze bliżej stopy i z głębokim wygięciem w tyle. Natomiast przód butów najczęściej przyjmował kształt szpiczasty, co również nie było zbyt wygodne i zdrowe dla stopy.
Pantofelki były za to pięknie zdobione materiałowymi aplikacjami bądź haftem. Do zapięcia służyły bogate klamry lub wstążki umieszczane na specjalnych patkach i w ten sposób podtrzymujące but.

No cóż... biorąc pod uwagę względy praktyczne, wiersz gołąbków z osiemnastowiecznej bajki o Kopciuszku (ale w wersji braci Grimm ;> ) mówi chyba o tych pantofelkach całą prawdę:

Zawracaj koniczka!...
Krew płynie z trzewiczka!...
Trzewiczek za mały,
a prawdziwa narzeczona
w domu zostawiona!...

Ale za to są ładne :) Podobają się Wam te pantofelki? Ja przyznam, że oszalałam na punkcie tych błękitnych z trzeciego obrazka... Czas poszukać czegoś podobnego w zwykłym sklepie (a to nie będzie wcale takie łatwe głównie ze względu na kształt obcasa...).


___________________________________________________________________

* Oryginały, które widzicie na blogu pochodzą z MET, Kioto Institute i prywatnych kolekcji.

25 listopada 2012

Fortepian

Kilka dni temu zdarzyła się pewna rzecz (ale nic złego, na szczęście), która nie dawała mi spokoju i cały czas zajmowała mi myśli. W końcu miałam tego dość i postanowiłam odwrócić swoją uwagę. A jak to zrobić najlepiej? Zobaczyć film!




Fortepian czekał długo na swoją kolej, bo wcześniej jakoś nie miałam nastroju, a teraz właśnie nadszedł doskonały czas, żeby go zobaczyć. Film jest stary (1993), więc pewnie już wszyscy oprócz mnie go widzieli (:P), dlatego w tym poście nie przejmuję się spojlerami ^^ 

Główną bohaterką filmu jest Ada - samotna matka, która straciła możliwość mówienia. O jej przeszłości nie wiadomo prawie nic, a i to, czego można się domyślić jest jedną z wielu alternatywnych wersji. Oglądając, miałam wrażenie, że Ada, mimo swojej porywczości jest obojętna na los, jaki ją czeka (ślub z nieznajomym mężczyzną i emigracja do dalekiej i dzikiej Nowej Zelandii). Tylko w przypadku fortepianu wykazuje niezwykły upór. Z resztą instrument, jak się później okazuje, jest kluczem do jej tajemniczej i fascynującej, ale zamkniętej przed światem duszy. Muzyka służy bohaterce do komunikowania się ze światem, a właściwie z tą jego częścią, która (jak mówi Ada) chce słuchać; oprócz tego fortepian nosi ślady życia bohaterki (wyznanie miłosne zapisane na klawiszu - stare, wprawione do instrumentu i nowe, dla którego Ada zdemontowała jeden klawisz), jest czymś w rodzaju "pamięci zewnętrznej" Ady.




Cała historia toczy się w ciemnym i nieprzyjemnym miejscu - okolice nowego domu bohaterki to gęsto zarośnięte bagna, wśród których trudno się poruszać. A na tych bagnach - dwa królestwa dwóch zupełnie różnych mężczyzn: męża Ady, który nie potrafi jej zrozumieć i zdziczałego Bainesa, który przypadkiem odkrywa wnętrze bohaterki i daje się ponieść jego muzyce (w sumie dzięki scenom z Bainesem można się dokładnie przyjrzeć wszystkim warstwom pięknych kostiumów Ady --> chcę taką krynolinę i w ogóle chcę cały kostium *_*).

Gdy oglądałam film, nie mogłam wprost wyjść z podziwu dla odtwórczyni głównej roli - Holly Hunter. Zagranie Ady było o tyle trudne, że bohaterka przez cały film nie wypowiada ani jednego słowa - część kwestii przekazuje na migi, resztę trzeba było zagrać twarzą i całym ciałem. Aktorka spisała się doskonale! To chyba najlepsza rola damska, jaką w życiu widziałam - dzięki grze Holly Hunter osobowość Ady nabrała głębi i mimo powściągliwości bohaterki można było odczuwać targające nią emocje.




Również scenariusz jest ogromnym plusem filmu. Przez te dwie godziny moje myśli były całkiem zajęte, nie mogłam się oderwać od filmu. Fajnym zabiegiem oswajającym widza z późniejszym biegiem wydarzeń było przedstawienie o Sinobrodym, które oglądali bohaterowie. Przy końcu filmu, gdy wściekły mąż Ady wpadł do domu z siekierą, rola tego przedstawienia w całym filmie stała się jasna. Swoją drogą, zupełnie nie podejrzewałam go o taką furię - myślałam, że tylko porąbie meble i trochę poszarpie Adę... Byłam w szoku, gdy ją okaleczył.




Dziwną rolę w filmie odegrała córka głównej bohaterki. Na początku jej więź z matką wydawała się silna i niezwykła - tylko Flora miała dostęp do jej wewnętrznego świata. Ale gdy tylko matka dopuściła do siebie Bainesa, córka zaczęła działać przeciw niej (świadomie, bo jest za duża, żeby nie wiedzieć, jakie skutki może mieć jej działalność), doprowadzając do kalectwa Ady. Nawet w takiej sytuacji bierność głównej bohaterki jest co najmniej dziwna... a odkrywanie tych zależności między bohaterami - intrygujące.




Bardzo ciekawe jest też zakończenie filmu - Ada każe zatopić swój fortepian i sama tonie razem z nim. Nie do końca jasne jest, czy bohaterka faktycznie wyswobadza się z pęt i wypływa na powierzchnię, czy też całkiem nowe (w końcu fortepian = wcześniejsze życie Ady zostaje zatopiony, pochowany w morzu jak trumna [porównanie z filmu]), szczęśliwe życie z Bainesem w Anglii jest kołysanką, którą Ada śpiewa sobie na martwym i cichym dnie oceanu.


Film, mimo iż nie do końca odpowiada moim upodobaniom, jest bardzo dobry - głównie ze względu na scenariusz i perfekcyjnie zagraną rolę Ady. Szkoda, że to nie Jane Campion nakręciła najnowszą wersję Wichrowych wzgórz - w jej rękach proza Emily Bronte na pewno pokazałaby całą swoją dziką, fascynującą moc...


7/10

21 listopada 2012

Moda męska w I poł. XIX wieku - część II

Sama w to nie wierzę :D Wreszcie, po kilku miesiącach uzupełniłam ten post o cześć drugą... I jak tak patrzę na całość, to mam wrażenie, że powinna się jeszcze pojawić trzecia część, dotycząca różnic w modzie poszczególnych dekad - może kiedyś?

Obrazki to, jak zwykle - filmy kostiumowe, obrazy i ilustracje z ówczesnych żurnali. Zdjęcia przedmiotów na trzecim obrazku pochodzą z kolekcji MET (1, 2, 3, 4)


Ostatnio było o ubiorze w ogóle, dzisiaj skupimy się na detalach :)



Włosy noszono nieco dłuższe, niż dzisiaj (i krótsze, niż w wieku XVIII - wiek XIX to czas, w którym mężczyźni zaczynają ścinać włosy). Czesano je z przedziałkiem po prawej stronie. Modne loki z jednej strony głowy były gładko zaczesane, natomiast z drugiej ułożone na skronie. W przypadku, gdy włosy naturalnie nie chciały się kręcić, na noc zakładano papiloty, żeby stworzyć loki :P ( ---> ostatni obrazek + będzie jeszcze o tym post). W latach trzydziestych modne były faworyty (bokobrody - uwielbiam ), do których dekadę później dołączyły wąsy.



Rękawiczki noszono przez cały dzień, od momentu wyjścia na ulicę. Najmodniejsze fasony były glansowane lub wykonane z zamszu w kolorach jasnych: paljowe (kolor świeżego masła), słomkowe lub szare. Przed południem noszono rękawiczki popielate, wieczorem natomiast – białe, których podczas balu mężczyźni tańczący w ogóle nie zdejmowali (podobno można było na taką okazję nabyć rękawiczki jednorazowe, które wybrudzone po całej nocy wyrzucano).




Spacerowa laseczka (zastępowana czasem szpicrutą) była niezwykle modnym przedmiotem, jej srebrna lub złota gałka zaś była jedyną, obok szpilki do krawata, widoczną, dużą błyskotką dozwoloną w męskim stroju.
Prawdziwy dżentelmen nosił również przy sobie batystową, białą chustkę (do ocierania łez pięknym pannom :P) z tkanymi pąsowo (ciemna czerwień) lub czarno brzegami i wyhaftowanymi w dwóch przeciwległych rogach chustki gotyckimi literami stanowiącymi inicjały właściciela.
Na szyi czasem wieszano kolorową, przypominającą wstęgę orderu wstążkę, na której przywiązany był zegarek lub lornetka (przydawała się w teatrze). Zegarek noszono też przymocowany na specjalnym łańcuszku (dewizce) do kamizelki i schowany w kieszeni.
Co do kieszeni, to w surducie ówczesny mężczyzna nosił pugilares, czyli portfel. Najbardziej popularne modele były kolorowe, z wizerunkiem modnego parku, mennicy lub banku. Ten na obrazku z zewnątrz jest brązowy, za to w środku haftowany :) Kiedyś na wystawie torebek widziałam też portfel, który jakaś dziewiętnastowieczna panna wyhaftowała dla wybranka... swoimi włosami!


 
                                          Jakich kosmetyków używali ówcześni mężczyźni?

W przeciwieństwie do wieku XVIII, w którym kosmetyki były jednakowe dla wszystkich, w wieku XIX mężczyźni i kobiety mieli już swoje mazidła.

Eleganccy panowie, zależnie od potrzeb, stosowali:
  •   fiksatoary - płyny nadające kolor włosom i bokobrodom
  •  pomady wzmacniające włosy oraz służące do ich układania (tłuste, często na bazie rafinowanego tłuszczu zwierzęcego (smalec? :D ) - i w tym nie różniły się wcale od współczesnych nam "gum" i "wosków" do włosów, których głównym składnikiem też jest tłuszcz)
  •  essencye - maści wonne nadające skórze młody wygląd
  •  ocet czyszczący nadający twarzy delikatność
  •  mydła do golenia i mycia
  •  środki do czyszczenia zębów (proszki, eliksiry, wody)


 Na koniec - fragment filmu Oniegin (3:25 - 4:43)
(nie dało się go podlinkować bezpośrednio - wyświetli się, jak klikniecie w poniższy obrazek)



Na początku fragmentu Eugeniusz ma na sobie osobliwą kamizelkę - to męski gorset, który dandysi (a Oniegin jest dandysem) nosili, by zgodnie z wymogami mody zwęzić talię. Potraktowany ironicznie przez swojego twórcę bohater Targowiska próżności nosi aż trzy gorsety :D ale zwykły mężczyzna, któremu nie zależało tak bardzo na nowinkach modowych i który chciał być po prostu dobrze ubrany, raczej nie sięgał po tę część garderoby. 

Tak jak dzisiaj - dodatki były opcjonalne i ich ilość oraz rodzaj zależał po prostu od indywidualnych upodobań gentlemana :)

18 listopada 2012

Porcelana otagowana :)


Jakiś czas temu LadyLukrecja zaprosiła mnie do zabawy :)

ZASADY
"Nominacja do Liebster Award jest otrzymywana od innego blogera w ramach uznania za „dobrze wykonaną robotę” Jest przyznawana dla blogów o mniejszej liczbie obserwatorów, więc daje możliwość ich rozpowszechnienia. Po odebraniu nagrody należy odpowiedzieć na 11 pytań otrzymanych od osoby, która Cię nominowała. Następnie Ty nominujesz 11 osób (informujesz ich o tym) oraz zadajesz im 11 pytań. Nie wolno nominować bloga, który Cię nominował."


1. Przedmiot, który ma dla Ciebie szczególne znaczenie, to...?
Aparat fotograficzny :) Bez niego mój blog wyglądałby zupełnie inaczej, właściwie, to nie wyglądałby wcale :P Zdjęcia robię kilka razy w tygodniu (nie tylko na bloga) i zajmują one połowę miejsca na dysku komputera :D 
(ale nie jestem profesjonalistką, nie robiłam żadnego kursu i mój aparat to zwykły kompakt :) )

2. Twoja ulubiona piosenka?
Ponad połowę muzyki, której słucham stanowią utwory instrumentalne, a piosenki, które lubię są bardzo różnorodne i jak przeglądałam playlisty w telefonie, żeby się na jakąś zdecydować, ostatecznie padło na artystkę, której muzyka najbardziej do mnie przemawia (nie tylko ze względu na XIX - wieczne stylizacje autorki :P) - z całej dyskografii nie przepadam tylko za wczesną twórczością (do 2006). A piosenka, którą wybrałam? 



 306 - taki jest jej tytuł, i tyle martwych ciał wyłowiono z Sekwany w ciągu 6 lat (lata 80. XIX wieku). Największa liczba samobójców odnalezionych w ciągu jednego dnia to 16 - i wśród tej 16 znalazła się bohaterka utworu - Nieznajoma z Sekwany. Ciała składowano w katedrze, w celu identyfikacji. Dziewczyny ostatecznie nie zidentyfikowano, jednak to, co ją wyróżniało to brak śladów walki o życie i tajemniczy uśmiech. 
Ostatnie 3 minuty piosenki, po zaniknięciu partii wokalnej symbolizują ilość czasu, w którym traci się przytomność pod wodą.
Cała Emilie Autumn, kocham jej muzykę :)


3. Twój ulubiony autor/autorka książek?
Charlotte Bronte - uwielbiam jej powieści
I z wcześniejszych lat - J.R.R. Tolkien - Władca Pierścieni, to moja "biblia dojrzewania" :P

 4. Twoja ulubiona potrawa?

Potrawa to może za dużo powiedziane, ale jestem uzależniona od czekolady :P

5. Twój ulubiony zapach?

Zapach jesiennego poranka, gdy budzę się wyspana i nie muszę wychodzić z domu; leżę wtedy chwilę w łóżku, słońce odbija się łagodnie na ścianie, drzewa za oknem cicho szeleszczą, a ja mam przed sobą cały długi, kreatywny dzień wypełniony tym, co lubię robić najbardziej :)

 6. Co najbardziej cenisz w ludziach?
  • zaakceptowanie i poszanowanie niezależności i wolności osobistej drugiej osoby - nie ma nic gorszego, niż sytuacja, w której ktoś próbuje mnie do czegoś zmusić siłą / gierkami psychologicznymi i traktuje mnie jak swoją własność lub niewolnika.
  • łagodność, cierpliwość, pobłażliwość, wyrozumiałość - dla obcowania z takim charakterem, jak mój te cechy są niezbędne :P
  • opanowanie i odwagę - to bardzo cenię u facetów, może dlatego, że w sytuacjach nagłych cała moja rodzina panikuje, a to zamiast pomóc, tylko zwiększa nerwy i stres. Jak byłam mała, często zdarzało mi się ukrywać chorobę (oczy), byleby tylko nie było tej rodzinnej paniki. Podziwiam osoby, które potrafią w takich sytuacjach zachować zimną krew :)
  • zdrowy rozsądek i uporządkowany system wartości - to też cenię głównie u facetów, oni nigdy nie tworzą fantastycznych teorii, z których każda w finale ma koniec świata, tylko spokojnie analizują sytuację i wiedzą, kto mąci wodę; nie obwiniają się bez powodu, tylko szybko potrafią rozeznać, jak się sprawy mają, a obelgi spływają po nich jak po kaczce :)
7. Co uważasz za swoją najlepszą cechę charakteru?

Wyobraźnię - ja jestem z natury zamkniętym melancholikiem, a w dzisiejszych czasach taki charakter uznawany jest za "zły" (niektórzy taki charakter pojawiający się u dzieci uznają nawet za odstępstwo od normy (!), co moim zdaniem jest absurdalne :/ ).
Wyobraźnia to wielki dar, który dostałam praktycznie za darmo :D, a z którego korzystam codziennie - dzięki niej każda czynność może być magiczna  :)

8. Posiadasz jakieś zwierzęta?

Tak - sześcioletnią kotkę, Kampę.
Uwielbia polować i się bawić, za to całusy, przytulanie (i zdjęcia :P ) to chyba za karę :D

9. Twój ulubiony dzień tygodnia?

Niedziela, no i ten, który akurat mam wolny :P

10. Twój ulubiony ciuch?

Współczesny - czarne spodnie o prostych nogawkach - są uniwersalne i pasują do wszystkiego i na prawie każdą okazję :)
XIX - wieczny - krynolina ♥ dzięki niej (o ile nie była zbyt duża) sukienki pięknie się układały.

11. Twoja ulubiona postać fikcyjna?
 Jane Eyre - gdyby żyła na prawdę, mogłybyśmy być przyjaciółkami :)
Robert Moore - ideał faceta

Teraz czas na otagowanie innych, ale ci, których blogi czytam i komentuję, albo już odpowiedzieli, albo zostali otagowani, więc zapraszam do zabawy wszystkich, których jak dotąd ominął ten tag :)

15 listopada 2012

Gotowania z Jane Austen ciąg dalszy

Czas wypróbować kolejny przepis ^^ Znowu wybrałam coś, do czego nie potrzeba żadnych specjalnych składników - wszystko można dostać normalnie w spożywczaku :)



Przepis na dziewiętnastowieczne bułeczki jest prosty, ale czasochłonny - trzeba zarezerwować sobie kilka godzin, bo ciasto musi wyrosnąć... ale w tym czasie można robić też inne rzeczy, więc nie jest tak źle z tym czasem :)


Oto i przepis:
(powiększy się, jak w niego klikniecie)



Przepis rozmieszczony był na kilku stronach, ale to dlatego, że zawiera dodatkowo ilustrację i informację na temat oryginału i adaptacji, które na pierwszy rzut oka bardzo się różnią (ale autorki książki pewnie wiedzą, co robią, więc postanowiłam im zaufać :) )


Potrzebujemy:

Nie użyłam mąki ryżowej, bo ona była potrzebna tylko do oprószenia - bez sensu byłoby jej szukać i kupić od razu 1 kg tylko po to, żeby posypać szczyptą bułeczki; myślę, że ta mąka nie jest konieczna. 


Czas na gotowanie!



Tak jak mówi przepis - rozpuściłam masło w wodzie, następnie dodałam mleko. Drożdże rozmieszałam z cukrem i dwiema łyżeczkami mikstury z garnka. Według przepisu miała z tego wyjść pasta - u mnie jest to wodnista konsystencja, mimo iż wszystko dokładnie wymierzyłam - na szczęście nie miało to wpływu na dalsze etapy przygotowania ciasta.




Tak jak chce przepis, mąkę podgrzałam w mikrofalówce. I tu radzę uważać tym, którzy tak jak ja nigdy wcześniej tego nie robili - mąka nagrzewa się szybko i lepiej trzymać ją w mikrofalówce krótko. Ja potrzymałam dłużej (1:30) i mąka była tak gorąca, że parzyła mi ręce, gdy wyrabiałam ciasto, poza tym zbiła się w grudki, które trzeba było rozdrabniać :P

Podgrzaną i osoloną mąkę przełożyłam do wielkiego garnka (nie wiedziałam, jak bardzo wyrośnie ciasto --> raz już tak było, ze drożdże postanowiły się wyprowadzić z garnka :D więc teraz na wszelki wypadek wzięłam ogromny gar), dolałam drożdże i masło z mlekiem. Wyrabiałam ręcznie do uzyskania takiego ciasta, jak na drugim obrazku. Tutaj radzę wyrabiać to ciasto porządnie. U mnie wyszło to tak średnio, bo na początku parzyła mnie ta gorąca mąka :/ dlatego potem bułeczki wyszły mało puszyste...

Ciasto zostawiłam do wyrośnięcia na godzinę, a potem uformowałam z niego wałek ^^




Pokroiłam wałek na 8 części i uformowałam bułeczki (to nie takie proste! powinnam je bardziej spłaszczyć...). Na drugim obrazku macie te same bułeczki 40 minut pod ściereczką później.

W przepisie chcą, żeby użyć żeliwnej blachy używanej przez zawodowych kucharzy (wtf?!). Ja oczywiście takiej nie mam, więc postanowiłam upiec bułeczki zwyczajnie, w piekarniku. Ruszt (on jest w każdym piekarniku) wyłożyłam papierem do pieczenia i ułożyłam na nim daleko od siebie wszystkie bułeczki. Dzięki temu żadna się nie przypaliła.

Pieczenie to był nie lada problem, bo w przepisie nie podano, w jakiej temperaturze, ani ile czasu powinny się piec :/ Najpierw ustawiłam piekarnik na 50 *C, ale bułeczki się w ogóle nie piekły, więc zwiększyłam temperaturę do 150* i ustawiłam na pieczenie z góry i od dołu (pachniało w całym domu *_*).

Autorki przepisu ostrzegają przed przypaleniem, więc co 15 min zerkałam na bułeczki i w końcu sama nie wiem, ile się piekły, chyba z godzinę... Ale Wam, jeśli zechcecie wypróbować ten przepis, radzę pilnie obserwować wypieki :)

Ostatni obrazek - bułeczki upieczone i odwinięte ze ściereczki, chłodne.




Przepis poleca przypiec bułeczki w tosterze, ale moja się w nim przypaliła ^^" więc na zdjęciach macie nieopieczoną wersję. (Ale przyznam, że z tostera są lepsze!)

Jak smakują bułeczki?

Dobrze :) Są chrupiące, ale trochę za mało puszyste (to wina wyrabiania, o czym pisałam powyżej). Jak dla mnie - za słone. Dodałabym tylko szczyptę soli do ciasta, a nie łyżkę, jak chce przepis. I jest to też zdanie mojej (szczerej...) mamy. Reszcie rodziny bułeczki smakowały.

Trzeba je jeść świeże, bo na drugi dzień są już nieco stwardniałe (bo nie mają spulchniaczy :) ), ale nadal dobre po opieczeniu w tosterze.

Bułeczki smakują z masłem (ze słodkimi dodatkami np. miodem są niedobre) i czymś słodkim do picia (u mnie kakao ^^ ). Poza tym są dobre na śniadanie i bardzo syte! Jedna mała bułeczka zjedzona około południa zupełnie mi wystarczyła i nie musiałam już jeść obiadu (dlatego dobrze jest spożyć takie bułeczki na śniadanie, lub wziąć na uczelnię :P )


Szukałam przepisu z czasów Jane Austen - znalazłam przepis na prawdziwe lembasy :D (Władca Pierścieni - czytaliście? Ja kiedyś byłam totalnym freakiem, teraz mi już przeszło, ale nadal bardzo lubię Śródziemie :) )


Pozdrowienia i smacznego dnia (:


11 listopada 2012

Kilka inspirujacych drobiazgów

Dzisiejszy post będzie bardzo lekki i właściwie nieco inny, niż posty pisane dotychczas.
Mój blog jest o tym, jak wnieść do współczesnego życia odrobinę XVIII- i XIX-wiecznego nastroju. W tym poście potraktowałam tę "misję" dosłownie :)


 
Zebrałam na chybił - trafił kilka współczesnych przedmiotów, które mogą kojarzyć się z moimi ulubionymi czasami i opiszę Wam moją strategię dnia codziennego ^^

Ubrania, makijaż i biżuteria
 
Mimo skojarzeń, jakie we mnie budzą, to są wciąż współczesne szmatki (z sieciówek :P ), także ubrana w te bluzki (na zdjęciach różowa i szara) i pomalowana pozostaję wciąż niezauważona przez przechodniów (no i o to chodzi). Makijaże kiedyś pokazywałam w osobnych postach, ale zrezygnowałam z tego - chyba lepiej będzie zrobić raz na kilka miesięcy zbiorczy post (taki jak ten), żeby nie zaśmiecać bloga rzeczami, które nie są aż tak związane z jego tematyką.

Ubrania kiedyś nosiłam tylko czarne - uwielbiam symbolikę i wszechstronność tego koloru, ale zauważyłam, że inni postrzegają mnie nie tak, jak chcę, więc wprowadziłam modyfikacje... Teraz, żeby bardziej kojarzyć się z moimi ulubionymi epokami kupuję pastelowe ubrania - te jasne, rozbielone kolory wykorzystywane są często w filmach kostiumowych. Mnie kojarzą się przede wszystkim z Marią Antoniną, no i z epoką regencji, w której kobiety nosiły jasne, często białe, zwiewne stroje.

Jeśli chodzi o krój - falbanki, koronki, drobny wzorek (do tego to jeszcze będę się musiała przekonać), kwiatowe aplikacje (ta na różowej bluzce ze zdjęcia jest umieszczona poniżej ramienia i prezentuje się pięknie *_* ), lekkie materiały są naszymi sprzymierzeńcami w kreowaniu osiemnasto- i dziewiętnastowiecznej iluzji.





Makijaże lubię utrzymywać w kolorystyce charakterystycznej dla filmu, jaki akurat mnie fascynuje. To jest o tyle fajne, że mam coś, co lubię cały czas ze sobą (właściwie to na sobie), a inni nie mają o tym pojęcia ^^

Biżuterię na prawdę rzadko noszę srebrną i złotą, najczęściej jest po prostu metalowa, ze szklanymi elementami. Otwieranego medalionu (o podobnym pisała Jane Austen w jednym ze swoich listów), który widzicie na obrazku szukałam kilka tygodni i w końcu znalazłam jeden, jedyny egzemplarz :O

Natomiast zegarek kupiłam kilka lat temu, zanim tego typu zegarki w ogóle stały się modne... Czasem warto wykorzystać jakiś obecny trend, który akurat nam pasuje lub... na niego poczekać, bo nie zawsze da się kupić to, co się wymarzyło. Ja zegarka szukałam kilka lat :O I w końcu znalazłam na męskim stoisku. Tak, tak, to jest męski zegarek. Miał nawet dołączony taki łańcuszek (dewizkę), na jakim nosił swój zegarek Pan Thornton. Wymieniłam ten łańcuszek na inny, umożliwiający noszenie zegarka na szyi, ale dewizkę wciąż mam i niekiedy zaczepiam na niej mój zegarek, gdy mam ochotę nosić go z kamizelką :)



Rękawiczki - obie pary kupiłam rok temu w H&M i często noszę je razem :) Bardzo przypominają mi Jane Eyre. Koronkowe rękawiczki miała Margaret Hale w Północ i Południe. Te moje to jakaś pseudo-koronko-panterka, ale co tam! Zimą jest ciemno i nikt się zbytnio nie wpatruje, a z daleka rękawiczki wyglądają właśnie jak koronkowe ^^ Natomiast mitenki były bardzo modne (i praktyczne - zakrywały blizny po ospie) w XVIII wieku, przy czym moda na nie powróciła w połowie wieku XIX. Gdy noszę te rękawiczki, czuję się bardzo dziewiętnastowiecznie :) Jedynym problemem jest tylko ciągłe pilnowanie czterech rękawiczek, żeby się nie pogubiły (już tyle razy o mało nie przyprawiły mnie o zawał :P )



Niektórym rzeczom możemy samodzielnie nadać epokowy charakter, robiąc małe DIY :)
Powyżej widzicie mój kalendarz z zeszłego roku. Zostawiłam go sobie właśnie ze względu na pierwszą stronę. Pierwotnie była tam grafika przedstawiająca kontur mężczyzny (studenta, bo kalendarz rozdawali za darmo na uczelni :3 ). Wielu moich znajomych dorysowało mu swego czasu taką twarz: :-) I ja musiałam to zrobić! Ucharakteryzowałam więc postać na XIX-wiecznego gentlemana i za każdym razem, gdy wyciągałam kalendarz, siłą rzeczy uśmiechałam się do niego :)

Pod kalendarzem jest mój telefon, do którego zrobiłam sobie tapetę - to chyba najmniej kosztowne, co można zrobić, by telefon stał się bardziej adekwatny do ulubionych czasów :) Tło to plakat z Jane Eyre (wersja amerykańska plakatu, bo polska była brzydka...), a napis głosi: I blame Robert Moore (bohater Shirley) for my high expectations of men. Na facebooku jest mnóstwo takich grup, tylko różnych gentlemanów się wini :P Dla pana Moore`a akurat fanpage`a nie było, więc uwieczniłam go na telefonie :)

źródło

Na koniec instrukcja - jak upolować Pana Thorntona :D

1. Bransoletki lubię i ostatnio noszę często
2. Dziki tłum? Sama sie go boję :O
3. ^^ Jeżdżę tramwajami, codziennie ponad 40 przystanków :P

No i gdzie mój Thornton?! :P :D

Tak btw. to ostatnio na językoznawczych zajęciach omawialiśmy słownictwo regionów przemysłowych i za każdym razem, gdy pojawiał się fabrykant, moje myśli od razu odbiegały od tematu zajęć :P





Miłego tygodnia!




7 listopada 2012

Jak smakują czasy Jane Austen?

Bardzo byłam tego ciekawa, więc zdobyłam książkę z wypróbowanymi i zaadaptowanymi do naszych czasów przepisami z epoki regencji (Książka kucharska Jane Austen - napiszę jeszcze o niej osobny post, gdy wypróbuję więcej przepisów) i dzisiaj zabrałam się za gotowanie ^^



Do większości słodkich potraw (bo tylko takie są dla mnie łatwe na razie) były potrzebne składniki, których nie mam w domu (czas iść na XIX-wieczne zakupy :P ), ale wczoraj znalazłam jeden, do którego wszystko miałam - był to przepis na budyń:






Wcześniej gotowałam już budyń ze starego przepisu (przepis prababci ^^ ), w którego skład też wchodziły mleko i żółtka, ale nie było tam żelatyny i... liści laurowych :O Te liście tak mnie zaintrygowały, bo nijak nie mogłam połączyć sobie ich aromatu ze słodkim smakiem! Takie liście dodaje się przecież do zup i mięs...

Dlatego z ciekawości postanowiłam wypróbować ten przepis jako pierwszy.

( <--- obrazek powiększy się, jak w niego klikniecie)











Stwierdziłam, że nie będę robiła tak dużej ilości tego budyniu, jaka jest w przepisie, więc podzieliłam ilość wymaganych składników na cztery, otrzymując:

  • szklankę mleka,
  • jedno żółtko,
  • łyżkę żelatyny (wzięłam więcej asekuracyjnie, bo zawsze robią się z niej grudki, które potem wyrzucam...)
  • 1/2 łyżki cukru
  • 1/2 małego liścia laurowego (na zdjęciu jest cały, ale dodałam tylko pół).




 Zgodnie z przepisem zagrzałam mleko z liściem. Gdy było gorące, wyjęłam go i wmieszałam żelatynę. Roztrzepałam żółtko z cukrem (na zdjęciu jest widelec, ale szybko skończyła mi się cierpliwość i wyciągnęłam mikser :P ). Następnie połączyłam żółtko z mlekiem i rozlałam do dwóch większych kieliszków. Niestety nie mam w domu formy do budyniu, ale w innym przepisie z tej książki przeczytałam, że do nadania XIX - wiecznej formy galaretkom (tamten przepis był na galaretkę właśnie) można użyć stożkowatych kieliszków. U mnie puszysta, kremowa masa wypełniła dwa.

Schłodziłam je i zimne wstawiłam do lodówki. Po godzinie wyjęłam, ogrzałam szkło w gorącej wodzie i postawiłam do góry dnem na talerzu. Zdjęłam kieliszki i oto są - dwie kształtne, budyniowe piramidki :D





No więc, jak smakują czasy Jane Austen?

Dziwnie, na prawdę dziwnie... Budyń ma konsystencję żelków, ale jest bardzo aksamitny i kremowy. Nie za słodki, no i da się w nim wyczuć aromat liści laurowych. Dla mnie ta porcja stanowiła o wiele za dużo. Myślę, że można by rozlać tę samą ilość do 4 mniejszych kieliszków, uzyskując porcje dla 4 osób (budyniem robionym z litra mleka, tak jak chce przepis nakarmić można chyba całą dziewiętnastowieczną salę balową :P ).

Szczerze mówiąc, ten aromat liści jest na tyle dziwny, że chętnie zamieniłabym je np. na mielone migdały, cukier waniliowy, skórkę cytrynową lub może odrobinę soku z pomarańczy... Banalnie, ale wtedy jego smak nie budziłby takiej konsternacji :P :P 

Może kiedyś spróbuję, tymczasem pierwszą próbę gotowania z tą książką uznaję za udaną. Ciekawe, czy kiedykolwiek będę tak odważna, żeby przyrządzić nie tylko ciastka i desery (najłatwiejsze :P ), ale np. mięso według dziewiętnastowiecznego przepisu ;>

Pozdrowienia (:

4 listopada 2012

Muzycznie w niedzielne popołudnie

Dzisiaj będzie mało czytania, a dużo słuchania, bo muzyki już dawno nie było :)



Chopin już był - teraz czas na jego znajomego - Liszta. Kompozytor i wirtuoz był bardzo popularny w XIX wieku, szczególnie wśród kobiet, które na koncertach wpadały w podobny szał (lisztomania - dobrze widać ją na powyższym, dziewiętnastowiecznym rysunku), jak fanki Beatlesów sto lat później. Liszt mistrzowsko wykreował swój demoniczny wizerunek - ekspresją gry doprowadzał widownię do spazmów, a instrumenty do ruiny :P Jego gra była nie tylko do słuchania, lecz także do oglądania - Liszt grał całym sobą, a charakterystyczne długie włosy, którymi potrząsał pomagały mu podkreślić ekspresję utworu. Dzisiaj w podobnym stylu gra Yundi Li - oglądając go można sobie wyobrazić, jak taki koncert mógłby wyglądać 170 lat temu...


(klikając w poszczególne obrazki, posłuchacie utworów :)
Campanellą to ja na nazywam mojego kota ^^ Mimo, iż ma na imię inaczej, teraz jest już tylko (i to dla wszystkich) Kampą :P 
A tak serio, to ten utwór częściowo wykorzystano w ścieżce dźwiękowej do filmu Młoda Wiktoria :)



 


To już wszystko na dzisiaj - mam nadzieję, że muzyka umili Wam chociaż trochę ostatnie godziny przed poniedziałkowym powrotem do szkoły / pracy / na studia po tej dłuższej przerwie.

Pozdrowienia!