28 grudnia 2012

Zimowy spacer w Królikarni

Wracam do Was po świętach :) Dzisiaj pospacerujemy sobie w okolicy filigranowego, osiemnastowiecznego pałacu :)



Jego nazwa wzięła się od polowań na specjalnie hodowane króliki, dla których przeznaczono otaczający pałac park. Wyobraźcie sobie zjeżdżających się tu w sezonie wspaniałych myśliwych, całodzienne polowania, a wieczorami wystawne kolacje, na których oczywiście królował królik :)




Na teren parku wjeżdża się przez szeroki, ceglany most i oczom odwiedzających ukazuje się powyższy widok - pałac przysłonięty gałązkami rosnących przed nim drzew, wśród których wyróżnia się dorodny platan. Przed samym pałacem jest okrągły plac - po ścieżkach, które go okalają w XVIII wieku zajeżdżały powozy z gośćmi :)



Nieco niżej, po prawej stronie tego miniaturowego (jak na osiemnastowieczne warunki) pałacu znajduje się dawna kuchnia - jej budynek jest inspirowany rzymskim grobowcem (dziwna inspiracja jak na kuchnię O_o ), okolonym girlandową płaskorzeźbą przedstawiającą bycze głowy.
 Dzisiaj w pałacu jest muzeum rzeźby (kiedyś byłam tam na czasowej wystawie - można było zobaczyć oryginalną suknię rokokową) i kawiarnia, w której latem można kupić kosz piknikowy i rozłożyć się nieopodal pałacu :)







Tak wygląda druga strona Królikarni, gdy obejdzie się ją dookoła. Nie mogłam sobie darować i weszłam na pałacowe schody - były pokryte nienaruszoną kołderką puszystego śniegu i podczas robienia poniższego zdjęcia (samowyzwalacz) miałam niezłą zabawę biegając po zaśnieżonych schodach :)



Pałac od tej strony wygląda bardzo przyjaźnie, tak bardzo, że czułam się tu, jakbym była u siebie. Wyobrażałam sobie, że jestem debiutantką, która przyjechała do ciotki, by spędzić w stolicy zimowy sezon, albo że jestem osiemnastowieczną właścicielką pałacu i przybyłam wraz z przyjaciółmi spędzić tu kilka dni :)



Taki widok rozciąga się z pałacowych okien i z tarasu na którym się teraz znajdujemy :) Gdyby nie te wieżowce i dymiący komin, byłoby bardzo osiemnastowiecznie.




Po schodach schodzi się do parku, który widać było z pałacowego tarasu.
Park jest typowy, współczesny i od dawna nie ma w nim już królików, ale za to są dzikie kaczki...



... i gawrony (jednego macie poniżej) oraz cała masa innego, o tej porze roku zimowego, ptactwa.



Odeszłam już dość daleko od pałacu i gdy się odwróciłam, moim oczom ukazał się piękny widok na jego tylną stronę:


























No i to już wszystko, dla tych, którzy nie lubią zimy mam jeszcze stare, wczesnojesienne zdjęcie - trzeba przyznać, że Królikarnia jest na prawdę ładna, niezależnie od pogody i o każdej porze roku :)


















23 grudnia 2012

Świąteczne babeczki wprost z XIX wieku

Ich tytuł w książce to Migdałowe babeczki Marthy. Chodzi tu o Marthę Lloyd, przyjaciółkę Jane Austen, która, po śmierci męża zamieszkała z siostrami: Jane i Kasandrą oraz ich matką.Także te babeczki na 100% jadła słynna pisarka!


Ich składniki (migdały i skórka pomarańczowa) kojarzą się bardzo świątecznie, ale dawniej nie musiały - słodycze w wieku XVIII i przez to też na początku wieku XIX bardzo często zawierały migdały, cytrusy lub różę, więc w tych babeczkach nie jest to wcale takie wyjątkowe ;)

Oto i przepis:

(Nawet obrazek się trafił! :D Po kliknięciu przepis powinien się powiększyć)




Brzmi trochę skomplikowanie, ale tak nie jest :) 
Trzeba pamiętać, że jest to przepis tylko na nadzienie, kruche ciasto zrobiłam więc według współczesnej receptury. Ilość składników podzieliłam na pół, na wypadek, gdyby babeczki nie wyszły. Przepis pozwala uzyskać 25 sztuk (ja zrobiłam 12).
A teraz rzut oka na składniki i ...





Zaczynamy!


  • Oddzielnie odmierzyłam 100 g mąki, 50 g cukru i 65 g masła. Do tego dodałam żółtko jajka (białko przyda się później) i zagniotłam kruche ciasto.
  • Kulkę ciasta schowałam do lodówki, żeby trochę stwardniała i zaczęłam przygotowywać farsz :)
  • Obrałam skórkę z pomarańczy i gotowałam ją do miękkości.
  • Następnie odcedziłam i zmiksowałam z częścią cukru (tutaj to chyba obojętne, ile cukru weźmiemy z całej porcji),
  • W oddzielnych naczyniach ubiłam całe jajko i odłożone wcześniej białko.

  • Połączyłam wszystkie składniki (oprócz białka) i dodałam kilka kropelek aromatu pomarańczowego (zamiast wody pomarańczowej, której nigdzie nie mogłam dostać, nawet w eko sklepach :/ ).
  • Na koniec dodałam białko i wymieszałam całość. Zgodnie z tym, co było w przepisie, moja masa przypominała krem :)
  • Wyjęłam ciasto z lodówki i wypełniłam nim foremki do babeczek. Nie wałkowałam go i nie wykrawałam kółek, jak to było w przepisie - ciasto było tak miękkie i plastyczne, że wygodniej było wylepiać te foremki ręcznie :)
  • Ponakłuwałam spody i na dno wysypałam troszkę cukru.
  • Zgodnie z przepisem wypełniłam 3/4 foremek nadzieniem i włożyłam do piekarnika.
  • Gdy się upiekły nie lukrowałam ich, tylko posypałam mielonymi migdałami.


Jak smakują babeczki?

Bardzo dobrze :) Są chrupiące i delikatne, za to nadzienie w środku - puszyste, mniej czuć migdały, bardziej skórkę pomarańczową. Pysznie smakują razem z cząstkami cytrusów, no i bardzo świątecznie :) Gdy się piekły, cały dom nimi pachniał *_*
Poza tym są dość łatwe w przygotowaniu, szkoda tylko, że trochę czasochłonne... 



I na koniec, korzystając z tego, że jutro jest Wigilia, a w najbliższych, świątecznych dniach nic się na blogu nie pojawi, chcę Wam złożyć życzenia:

Dużo radości z życia, szczęścia, samych słonecznych dni, pięknych (i spełnionych) snów oraz żeby w Waszych sercach zawsze lśniła miłość, a na Waszym niebie - gwiazdy, jak w tę bożonarodzeniową noc :)

Wesołych Świąt!








18 grudnia 2012

Czas na herbatę :)

Dzisiejszy post będzie krótki i przyjemny - chwilka odpoczynku między świątecznymi porządkami a pisaniem projektów zaliczeniowych...


Dlaczego nie tea time? Bo w Książce kucharskiej Jane Austen wyczytałam, że ten zwyczaj zaczęto obchodzić w Anglii dopiero w epoce edwardiańskiej (początek XX wieku), ale samą herbatę znano już wcześniej, i to nie tylko w Anglii. Popołudniowy, niewielki posiłek z herbatą był znany chyba wszędzie, często zapraszano też na niego gości. 

Herbatę trzeba odpowiednio przygotować. Najlepiej użyć sypkiej mieszanki herbacianych liści i zaparzyć je w porcelanowym imbryku (to podobno lepiej wpływa na jej smak, ale szczerze mówiąc myślę, że chyba chodzi tu tylko o ładny wygląd :D ). 

W dziewiętnastowiecznej Anglii do herbaty podawano różne niewielkie kanapki i ciastka, ale w mniej bogatych domach wystarczały chrupiące grzanki z marmoladą z gorzkich pomarańczy (taką herbatę przygotowała bohaterka Targowiska próżności, pani Sedley na powrót córki Amelii do domu). Oczywiście moja marmolada pomarańczowa została niespodziewanie zjedzona :D Więc zostało mi użyć zwykłej - ale gdy tylko nastanie sezon na pomarańcze, zrobię własną, domową, według przepisu z XIX wieku, i oczywiście dam znać, czy jest jadalna ;)
Koleżanka studiująca angielski opowiadała mi kiedyś zajęcia kulturowe, które prowadził u nich rodowity Anglik i podobno sam się śmiał, gdy mówił o ich kuchni i tej specjalnej odmianie pomarańczy, które są jadalne tylko dla nich i z których robią swoją marmoladę --> muszę tego kiedyś spróbować ;)




Herbatę można pić słodzoną i gorzką (ja nigdy nie słodzę :P ), z mlekiem (po angielsku, dolewając ją do mleka) lub bez - lubię taką, i taką :) Gdy kiedyś na studiach kupiłam sobie herbatę z mlekiem, znajoma popatrzyła na mnie zdziwiona i wyrzekła: Eee? Bawarka?! I oczywiście z tego wynikła rozmowa o zwyczajach picia herbaty, i okazało się, że u nas nie lubi się tego napoju z mlekiem, co w sumie trochę mnie zdziwiło... Dla mnie herbata z mlekiem jest doskonałym zamiennikiem kawy, którą kiedyś piłam bardzo mocną, w dużych ilościach i przy minimalnej dawce snu, no i przez to nabawiłam się nadwrażliwości na kofeinę - teraz kawa tylko okazjonalnie, za to herbata z mlekiem - często :)


Trochę żałuję, ze ten zwyczaj nie jest już popularny, bo taki niewielki, ciepły posiłek w ciągu dnia bardzo poprawia samopoczucie i od razu zachęca do codziennych, niezbyt przyjemnych obowiązków... Poza tym na herbatę w XIX wieku zawsze można było kogoś zaprosić, a dzisiaj - poczytać przy niej książkę lub napisać post :) 

Polecam Wam popołudniową chwilkę relaksu z filiżanką gorącego naparu :)

źródło




















P. S. Wolicie herbatę z mlekiem, czy bez?

12 grudnia 2012

W czym dziewiętnastowieczne panny walca tańczyły

Był już post o osiemnastowiecznych pantofelkach, teraz czas na te sto lat późniejsze :)



Jak widać na powyższym obrazku (fragmenty dziewiętnastowiecznego rysunku i ilustracji z ówczesnych żurnali - lata 20. i 30.), buty w XIX wieku przeszły niemałą zmianę! Na przełomie wieków szalenie modny był antyk, co miało wpływ na kroje sukni, noszone ozdoby, i również buty - elegantki chętnie stąpały w lekkich sandałkach, lub nawet boso (pamiętacie portret M-me Recamier?). A jednak, taki stan w naszym klimacie niedługo mógł się utrzymać, więc i forma butów ewoluowała.




Już pod koniec XVIII wieku trzewiki damskie straciły swój charakterystyczny, wysoki obcas, na rzecz płaskiego, niewielkiego, ledwo widocznego obcasiku, który jednak nadal był nieco wygięty. Buty czasów Jane Austen zachowały ostro zakończony (w miarę upływu czasu zaokrąglający się) nosek, a na nim - ozdoby, często kokardki i kwiaty ze wstążek. Trzewiki wykonane były często ze skóry, ale również z wzorzystego materiału (m. in jedwabiu). Charakterystyczne były też skośne przeszycia z boków i podłużne na pięcie pantofelków.





W latach 20. i 30. preferowano kwadratowe, wydłużone noski butów, modne były też taśmy krzyżowane i wiązane w kostkach, na których utrzymywał się bucik. Im bliżej połowy wieku XIX, tym wyraźniejszy stawał się też obcas - nie przypominał on jednak naszych szpilek, jego wysokość była średnia i dzięki temu (co może trochę dziwić, bo dawne ubrania są dzisiaj raczej postrzegane jako tortura) zdrowa dla stóp.



Oczywiście również dziewiętnastowiecznym szewcom zawdzięczamy buty prawe i lewe oraz utwardzaną podeszwę. Jak widać na powyższym obrazku, często zamieszczali oni swoją "metkę" wewnątrz buta ^^ a to na pewno ułatwia ich identyfikację, i tym samym pracę historykom :)

Panny z połowy XIX wieku na bal zakładały buty kremowe, zdobione materiałowymi kokardkami i kwiatami (one są nieśmiertelne! Dotrwały nawet do dzisiejszych czasów :D ). Niekiedy widoczne były też charakterystyczne dla butów z początku wieku poziome przeszycia.


Obcas wciąż był wygięty, i niezbyt cienki, co zapewniało stabilność stopy podczas tańca. Wyżej widzicie też doszyte taśmy do wiązania, ale one spełniały już chyba tylko funkcję ozdobną.

Buty codzienne nie były tak lśniące i zdobne - ukryte pod suknią (w przeciwieństwie do balowych, widocznych w tańcu) miały być po prostu wygodne - temu służyła płaska podeszwa i wąski fason. Wykonane były najczęściej z bawełny (wierzch) i skóry (podeszwa) i, oczywiście przy codziennym noszeniu szybko się niszczyły, dlatego trudno znaleźć jakiś reprezentatywny model...


Przyznam, że podczas szukania i obróbki zdjęć chyba z tysiąc razy powtórzyłam: jakie one są piękne *_*  I faktycznie, o ile wśród osiemnastowiecznych butów znalazłam tylko jeden model, w którym czułabym się dobrze (te błękitne), to z dziewiętnastowiecznych modeli chcę wszystkie! :D Są przepiękne i bardzo w moim stylu, i kiedyś, jak się wreszcie dorobię sukienki (dlaczego wciąż brakuje mi czasu na naukę szycia? :/ ) potraktuję ten post jako inspirację do przerobienia jakiejś współczesnej pary butów na takie piękne pantofelki

A Wy - co myślicie o tych trzewikach? 




(oryginały, które wykorzystałam w poście pochodzą ze stron: MET, Manchester Art Gallery, Pinterest)

9 grudnia 2012

Mozart w buduarze

Na dzisiaj mam dla Was cztery sonaty i jeden koncert fortepianowy osiemnastowiecznego geniusza muzyki.



Nie ma chyba nikogo, kto by nie słyszał w ogóle o Mozarcie, więc nie muszę go Wam przedstawiać ^^ 
Ale mimo niegasnącej,  ponad dwustuletniej sławy, dla mnie jest wciąż tajemnicą. Jego muzyka zawsze wydawała mi się zbyt wesoła, zbyt łatwa, za trudna i za ciężka jednocześnie - do czasu.
Gdy odkryłam te sonaty i okazało się, że to Mozart, zaczęłam ostrożną, spokojną znajomość z tą muzyką. I czasem jest tak, że lubię jej słuchać, znowu kiedy indziej wybieram coś bardziej "mojego"... 
Utwory dziewiętnastowieczne, w szczególności Chopina, to bardziej mój świat, co jednak nie przeszkadza mi od czasu do czasu posłuchać Mozarta :) 
Poza tym jego muzyka ma podobno dobry wpływ na pracę mózgu podczas aktywności umysłowej (?) Szczerze mówiąc nie próbowałam nigdy uczyć się ani pisać czegoś uczelnianego przy Mozarcie - w takich przypadkach moje myśli zawsze idą za muzyką, więc do pracy muszę mieć ciszę - ale może Wy spróbujecie? ;)


Dzisiaj sonaty, od których zaczęłam:

(kliknięcie w obrazek zaprowadzi Was do strony z muzyką)










Mnie chyba najbardziej podoba się ten koncert :) 
A Wy lubicie Mozarta, czy wolicie coś innego?


6 grudnia 2012

Obiad u państwa Bennet

A dlaczego nie u pana Darcy? Bo u niego curry, które będziemy dzisiaj gotować stanowiłoby chyba tylko jedną z wielu potraw podawanych na obiad do wyboru... Bennetowie nie byli aż tak bogaci i myślę, że gdybyśmy były bohaterkami powieści Jane Austen*, jadłybyśmy na obiad właśnie to indyjskie curry ;)

Wiem, że w Indiach nie je się pałeczkami, ale tak bardzo pasowały mi do zdjęcia, że musiałam je dać ^^


Przepis pochodzi z książki, z której korzystałam w poprzednich kuchennych postach - Książka kucharska Jane Austen.

Zarzekałam się, że zrobię coś poważniejszego, żeby nie było, że w XIX wieku żywili się tylko ciastkami :P I tak wybrałam przepis, który nie wymaga jakichś specjalnych produktów, a dodatkowo jest łatwy i przyjemny :) 

<-- Oto i on

Po kliknięciu w obrazek, przepis powinien się powiększyć :)

Oryginalne curry pochodzi oczywiście z Indii, ale w dziewiętnastowiecznej Anglii również je jadano. Przepisy i zainteresowanie orientalnym smakiem przywozili ze sobą Anglicy wracający z kolonii w Indiach. I tak egzotyczne jedzenie i inne rzeczy (np. kaszmirowe szale) zostały zaadaptowane do europejskich warunków i po prostu stały się modne.


 Zobaczmy, z czego składał się taki orientalny, dziewiętnastowieczny obiad:

W oryginale przepisu jest mowa o całych kurczętach, pokrojonych, natomiast w adaptacji przygotowanej przez autorki książki - tylko o udkach, w dodatku nierozdrobnionych... Ja wolę chude mięso, więc postanowiłam użyć piersi z kurczaka i, zgodnie z oryginałem pokroić je tak, jak na potrawkę :) Resztę przygotowałam bez zmian.






Wykonanie:



Zrobiłam wszystko tak, jak chce przepis - ugotowałam kurczaka, rozpuściłam masło i podsmażyłam na nim cebulę z czosnkiem. Na to wyłożyłam mięso i całość posypałam curry (użyłam sklepowej mieszanki, nie robiłam własnej z przepisu zamieszczonego w książce). Całość zamieszałam, trochę podsmażyłam i dolałam wodę z kurczaka. Mięso dusiło się kilka minut pod przykryciem i sos zgęstniał :) Na koniec doprawiłam go sokiem z połówki cytryny i (dla złagodzenia smaku cebuli i przypraw) dwiema łyżeczkami cukru.
Gotowe curry wyłożyłam na ugotowany wcześniej brązowy ryż i zabrałam się za robienie zdjęć na bloga, podczas gdy inni jedli ;>


Oczywiście nie powiedziałam im, że to przepis dziewiętnastowieczny - zaraz zaczęliby powątpiewać w jadalność tego dania - a tak, nic nie wiedzieli i miałam pewność, że przynajmniej spróbują...

Czy curry smakowało?

Tak! Mój wybredny braciszek nie tylko zjadł całą porcję, ale też powiedział, że było dobre (a nie, jak to ma w zwyczaju: "może byyyć"). Z resztą miły zapach unoszący się w domu przyciągnął do kuchni resztę domowników - i im również smakowało :) Na końcu spróbowałam sama - i faktycznie, było bardzo dobre. Kawałki mięsa kruche, sos gęsty i aromatyczny...

Przepis od razu znalazł się w moim zeszycie, w którym trzymam inne (niekoniecznie historyczne) instrukcje kuchenne i będę z niego korzystać :)

Jedynym minusem jest tylko wielkość dania - jeśli chcemy, żeby wystarczyło dla większej liczby osób (lub dla osób, które wolą większe porcje), lepiej podwoić ilość składników.

Zarzekałam się, że ugotuję coś poważniejszego z tej książki - i udało się! :) Wam również polecam ten szybki (tylko 40 minut) przepis.



Pozdrowienia!

____________________________________________
* Post o finansach i o tym, kim byłybyśmy w XIX wieku kiedyś napiszę - sama jestem tego ciekawa :)

2 grudnia 2012

Anna Karenina - wrażenia

Tak, byłam w kinie :3

źródło
Z resztą trudno chyba nie zauważyć setek (moim zdaniem brzydkich -_- już ten powyższy jest ładniejszy...) plakatów porozwieszanych na chyba wszystkich przystankach, na których marnuję codziennie mnóstwo czasu - i tak chęć zobaczenia tego filmu z raczej małej (latem, gdy jeszcze nie było o nim głośno) wzrosła do "muszę", tym bardziej, jak pożyczyłam książkę (jestem w trakcie).

Gdy w końcu zasiadłam w kinie, światła przygasły i wyświetlił się obraz, moją pierwszą myślą było: jesteśmy w operze?
Na to wygląda - niby film kostiumowy, a zupełnie brak w nim wspaniałych, historycznych plenerów i bogatych wnętrz (ortodoksyjni fani gatunku już się tym bulwersują :P ), za to prawie cała akcja dzieje się w teatrze - na scenie, na widowni i poza sceną, wśród porzuconych rekwizytów, niepotrzebnych sprzętów i lin do zmiany dekoracji, której jesteśmy świadkami. Możemy obserwować, jak jedna scena płynnie przekształca się w drugą, jak teatr staje się nagle planem filmowym, a papierowe tło - rzeczywistymi wnętrzami. Te przemiany są niezwykle dynamiczne, ale też zdyscyplinowane - aktorzy poruszają się tak, jakby tańczyli w rytm filmowej muzyki, a niekiedy zastygają w bezruchu jak woskowe figury wokół żywego bohatera.


Na początku było to bardzo denerwujące i przeszkadzało. Potem pomyślałam, że może ekipa filmowa nie dostała wiz do Rosji i po prostu musieli się jakoś ratować :D Ale nie! Okazało się, że część scen (pewnie wiejskich, bo one wymykają się tej teatralnej konwencji) była kręcona w Rosji na wyspie. To nie mogło mi dać spokoju - cały czas myślałam o tym, dlaczego zastosowano taką konwencję. Bo ukazanie życia wyższych sfer w dziewiętnastowiecznej Rosji jako teatru, w którym nic nie jest prawdziwe i każdy ma swoją rolę do zagrania byłoby zbyt banalne... I w końcu, zastanawiając się nad tym postem odkryłam możliwą przyczynę :)



Ta teatralna zabawa jest zupełnym zaprzeczeniem tego, czego spodziewamy się, idąc do kina na film kostiumowy i myślę, że dzięki temu również bohaterowie wymykają się konwencjom, nie dają zamknąć w "kostiumowych" schematach i możemy spojrzeć na nich świeższym okiem. Takie przeładowanie sztuczności paradoksalnie odsłania prawdę i moralne przesłanie dzieła Tołstoja (ale to piszę trochę niepewnie, bo książki jeszcze nie skończyłam - gdy przeczytam, dam znać, czy coś tu jest na rzeczy ;) ). Nuda to chyba ostatnie, co może zdarzyć się nam podczas seansu :)

Poznajecie skądś tę parę? ;>

Dużo dobrego zrobili też aktorzy - oczywiście wszyscy rozpływają się w zachwytach nad Judem Lawem w roli Aleksieja Karenina (mąż Anny), ale mnie w pamięci najbardziej utkwił Obłoński. Dopiero po jakimś czasie przypomniałam sobie, że gra go ten sam aktor, który wcielił się w pana Darcy! Byłam w szoku, jak to sobie uświadomiłam i przez jakiś czas próbowałam dopatrzyć się podobieństwa. To było niemożliwe i od tej pory Stiwa utkwił mi w pamięci jako najbardziej (dla mnie) zaskakująca rola. Ciekawa była też Ruth Wilson (Jane Eyre) w roli księżnej Twerskiej, ale mogłabym przysiąc, że tę omdlewająco-arystokratyczną manierę, z jaką mówiła już gdzieś słyszałam...


Dużo narzekano na Wrońskiego, a mnie on właśnie bardzo pasował. Gdy czytam książkę, wyobrażam go sobie bardzo podobnie (może trochę mniej siano-blond, ale jednak :D ), w przeciwieństwie do Lewina, który w ogóle mi nie pasował...
A co z główną bohaterką? Nie będę oryginalna, gdy napiszę, że wybór Keiry Knightley zupełnie mi się nie spodobał (do Anny książkowej nie jest wcale podobna...), ale w kinie okazała się całkiem dobrą Anną :)



A jednak ta rola siłą rzeczy narzuciła mi porównanie z inną, podobną - Georgianą Cavendish z filmu Księżna, która jest w niemal identycznej, jeśli nie gorszej (nie ma tak anielsko wyrozumiałego męża) sytuacji od pani Karenin i ostatecznie, w przeciwieństwie do Anny - wybiera dobro dzieci. 
Ta zmienność bohaterki wkurzała mnie najbardziej ;> Nawet Wroński miał do niej niespotykaną cierpliwość -_- Ale o tym może później, w poście poświęconym książce...



Ulubione sceny? Mnóstwo!

Podczas balu po prostu miałam dreszcze i trzęsłam się z zimna, a i teraz, gdy słyszę muzykę, czuję, że muszę zatańczyć! Emocje, jakimi kipi ta scena są po prostu niesamowite!


Fascynowały mnie też wszystkie sceny w wielkich i zmrożonych pociągach - ja w ogóle je uwielbiam, a w tym filmie (i książce też) dworzec i pociąg mają szczególne znaczenie (nie chcę spojlerować ^^ ).



Za to moment, w którym widzimy Obłońskiego w jego miejscu pracy wywołał u mnie radosny uśmiech, bo przypomniał mi moją własną podróż do Rosji (szkoda, że w maju, a nie - zimą *_* ), a dokładniej problem z wizami, które miały być tak wydrukowane, żeby margines był w określonej odległości od brzegu kartki (chodziło o milimetry). Nikt z nas w to tak do końca nie wierzył, wszyscy się śmiali, ale gdy organizatorka wyjazdu pojechała zobaczyć, jak tam nasze wizy, zastała konsula zakopanego w papierach i z linijką w ręku. Mierzył odległości :P Dlatego, gdy zobaczyłam Obłońskiego przemierzającego rzędy stemplujących urzędników, nie mogłam się powstrzymać od uśmiechu :D



Na koniec, bo widzę, że ten post znowu będzie miał kilometr (tak to jest, jak piszę zaraz po obejrzeniu filmu - słowotok :D ) - muzyka. Cudowna, bo jak inaczej miało by być, skoro stworzył ją mój ulubiony kompozytor filmowy - Dario Marianelli. Jak tylko dowiedziałam się, kto napisze soundtrack, wydałam okrzyk szczęścia, bo wiedziałam, że będzie doskonale. 
I jest - miejscami ironicznie, hałaśliwie, widowiskowo, kiedy indziej delikatnie i tajemniczo, a całość tchnie jakąś nieuchwytną nostalgią...


Film bardzo się podobał, gdybym miała czas, poszłabym do kina raz jeszcze. Jestem zachwycona i również Wam polecam się wybrać - pieniądze na bilet na pewno nie będą zmarnowane :)

9/10

(Wszystkie obrazki w poście - opróc pierwszego - pochodzą z serwisu fanpop. Gdy zdobędę film, pewnie zrobię własne)