30 grudnia 2013

Levite - suknia kapłanek wygody i dobrego stylu

Dzisiaj przyjrzymy się z bliska kolejnej osiemnastowiecznej sukni, i to dość tajemniczej...



Jak wiemy, około 1780 roku w modzie osiemnastowiecznej wiele zaczęło się zmieniać - pannier został odesłany do lamusa, zaś popularne stały się suknie lekkie i delikatne, nieprzeładowane ozdobami, ani ciężkimi materiałami - takie, w których można było odbywać swobodne spacery po angielskich ogrodach. Jedną z takich codziennych, niezobowiązujących sukni była właśnie Robe à la Lévite, czyli Lewitka.

Nazwa wzięła się od tego, jakoby krój sukni miał przypominać odzienia starożytnych kapłanów. Lewitka składała się z dwóch zasadniczych części - sukni spodniej, której przód wykonany był zazwyczaj z lepszej jakości materiału, a niekiedy nawet ozdobiony kwiatowym haftem lub kamieniami szlachetnymi, zaś sznurowany tył - ze zwykłego płótna. Nie stanowiło to żadnego problemu, bo obowiązkowym elementem lewitki była druga jej część - lekki płaszczyk z gazy, muślinu, delikatnego jedwabiu lub cienkiej wełny na podszewce z tafty, który narzucano na wierzch.

Lewitka nie obejmowała ściśle figury - z przodu sukienka była nieodcinana w pasie, zaś w tyle przylegała do talii. Taki układ pozwalał ówczesnym kobietom zrezygnować z gorsetu, jeśli tego chciały - jego brak pod lewitką nie był drastycznie widoczny. Sam płaszczyk zaś był bardzo długi, wykończony trenem oraz wyposażony w długie rękawy. Zapinano go pod biustem do pasa, a od pasa w dół jego poły rozchodziły się, ukazując suknię spodnią.


Obrazy autorstwa Jamesa Northcote`a. Pani po prawej ma na sobie dziwaczny zestaw - Chemise a la Reine z lewitkowym / orientalnym płaszczykiem i puszystą chemisette pod szyją. Za to sukienka śpiącej dziewczyny wygląda mi na typową lewitkę (?)



Do lewitek dobierano dodatki - stylizowaną na orientalną, zdobną czasem w chwosty szarfę w pasie i małą, przypominającą worek torebkę do ręki (reticule?), a noszono je nie tylko na co dzień, lecz także, odpowiednio wzbogacone jedwabnym haftem i aplikacjami z kamieni szlachetnych, na bal. 
Moda na takie sukienki utrzymała się jeszcze w latach 90. XVIII wieku.

Niestety, lewitki albo nie były zbyt popularne, albo po prostu wolano portretować się w bardziej "wyjściowych" kreacjach, bo obrazów, zdjęć oryginalnych sukni lub chociaż ilustracji z żurnali w Internecie jak na lekarstwo. Właściwie, to tylko suknia z pierwszego obrazka (dama karmiąca pieska) podpisana była jako Levite. Reszta to moje domysły.

Obie suknie podpisane w Intetrnecie jako tzw. Open Robe. a jednak, z opisu i wyglądu pasują na lewitki! Źródła obrazków: 1, 2, 3.

Lewitek, które ostały się do dziś jest chyba bardzo niewiele, choć źródła podają, że nasze, polskie arystokratki nosiły je chętnie - żmudzka starościna Chodkiewiczowa pod koniec wieku miała ich aż 50 (!), zaś w Puławach przyjęto je równie życzliwie - z wielu okazów figurujących w inwentarzach do dziś zachowały się dwa. Niestety, tylko o nich czytałam - sama nie widziałam ich ani na żywo, ani nie znalazłam żadnego zdjęcia w sieci :(

W czym tkwi problem?
Levite jest bardzo podobna do innej sukni - Robe a la Turque, a także wielu innych, zwanych a la orientale / a la sultane. To, co łączy te sukienki, to płaszczowy krój, różnią się natomiast długością rękawów (suknia orientalna miała rękawy do łokcia, a turecka krótkie, spod których wystawały dłuższe rękawy sukni spodniej) i sposobem rozchodzenia się poł (w sukni tureckiej nie były zapinane aż do pasa, tylko rozchodziły się na boki tuż pod biustem, a w sukniach orientalnych zapięcia w ogóle nie było). 

Cztery portrety kobiet noszących suknie orientalne, autorstwa Élisabeth Vigée Le Brun. Pierwsza od lewej (Louise Marie Adelaide de Bourbon) ma na sobie Robe a la Turque. A pozostałe? Wariacje na tematy orientalne ;) Musimy pamiętać, że suknie były różne i często łączyły kilka obowiązujących trendów. Moda po prostu od zawsze nie daje się zamknąć w schematach :)

Jeszcze inną kwestią pozostają związki Lewitki z tzw. Open Robe. Chwilowo myślałam nawet, że te dwie suknie to jedno i cieszyłam się ze znalezionej polskiej nazwy na Open Robe - niestety, wygląda na to, że to dwie inne, choć bardzo podobne, sądząc po opisie, suknie. Open Robe jest późniejsza - może wywodzi się właśnie z Levite? Jestem tego bardzo ciekawa i będę szukała dalej informacji na ten temat, może kiedyś dojdę to tego, jakie są związki obu sukni i relacje między nimi ;)

A Wam, podobają się Lewitki? Nosiłybyście takie, czy wolicie jednak inne, bardziej dopasowane kroje?


27 grudnia 2013

Co myślę o costumingu i jak do tego podchodzę?

Dzisiaj będzie bardziej post - pogadanka. Właściwie, to powinnam go napisać jeszcze zanim zabrałam się za szycie pierwszej sukienki, ale wtedy nie miałam pojęcia, że w Polsce jest trochę więcej osób, zajmujących się nieprofesjonalnym szyciem kostiumów. Myślałam, że można nas - fanki dawnego ubioru i, ogólnie - życia, policzyć na palcach jednej ręki, a jednak, po jakimś czasie dziewczyny założyły Krynolinę i okazało się, że jest nas więcej :)


Zacznijmy od tego, że mnie fascynuje przede wszystkim dawne życie, we wszystkich aspektach, nie tylko kostiumowych. Bo i co da sam kostium, pozbawiony akcesoriów, w brzydkim otoczeniu, założony tylko do zdjęcia, bo innych okazji brak? Myślę, że tak, jak nie szata zdobi człowieka, tak samo nie szata stworzy osiemnasto- / dziewiętnastowieczny nastrój (choć na pewno w tym pomoże ;) ). A właśnie na tym zależy mi najbardziej i właśnie takim próbom daję wyraz na blogu.

Jako, że uwielbiam wszystkie eksperymenty i chętnie czytam takie posty u innych (niekoniecznie kostiumowych) blogerek, zaczęłam sama eksperymentować z dawnym życiem, a przede wszystkim akcesoriami, kosmetykami, gotowaniem - to "dla ciała". Duszę karmię chętnie dawną muzyką, książkami, wizytami w ogrodach i pałacach, a także spotkaniami Krynoliny, na których wszystko, co dawne pięknie ożywa. 
Oczywiście to wszystko nie satysfakcjonuje mnie do końca, dlatego wciąż szukam nowych dziedzin dawnego życia, z którymi mogłabym pobawić się na blogu (i oczywiście planuję też kilka nowych postów "teoretycznych" - takich, jak ten o dandysach, ale to w swoim czasie) :)

Wiem, że wiele z Was traktuje kostium jako główne zainteresowanie, a resztę jako dodatek. U mnie kostiumy są tylko jedną z wielu części składowych tego, co robię na blogu i czego szukam w dawnych czasach, dlatego chyba niewłaściwie byłoby mówić, że zajmuję się kostiumingiem jako takim. Dla mnie piękne suknie nie są punktem wyjścia, lecz raczej dopełniają reszty.


Poniższe zdjęcia pochodzą z jednej z moich ulubionych sesji zdjęciowych. Aktorka Emily Blunt pozowała przed obiektywem dla magazynu Vanity Fair (2009); źródło obrazków

Kolejną istotną rzeczą jest odróżnienie tego, co robię od rekonstrukcji. Rekonstrukcje uwielbiam obserwować i to zarówno na żywo (w Polsce są chyba tylko wojskowe, ale to nic - zapach prochu i armatnie wystrzały bywają równie ekscytujące, co bale ;) ), jak i w sieci (a wtedy chwyta mnie ogromna zazdrość, gdy widzę te zagraniczne bale w oryginalnych wnętrzach... Ach, móc znaleźć się tam choć przez chwilę!), ale zdaję sobie sprawę, że takie rekonstrukcje są szalenie kosztowne - i to zarówno ubiór, jak i całe otoczenie - wynajem sali, orkiestry, catering, same stroje i towarzyszące im akcesoria, do tego powozy, służba... Aby być rekonstruktorem, trzeba mieć górę pieniędzy (lub żyć za granicą - tamtejsze pensje pozwalają na rozwijanie rekonstruktorskich pasji. Nasze - niekoniecznie...), a potwierdził to pewien napoleoński żołnierz, którego poznałam (a jakże!) na rekonstrukcji bitwy pod Austerlitz i z którym miałam przyjemność wymieniać później listy (czy raczej wiadomości przez Internet ;) ) przez jakiś czas.



Mimo to, zawsze można próbować. Zloty Krynoliny, czy inne wydarzenia organizowane domowymi sposobami nie będą może tak spektakularne, jak prawdziwe rekonstrukcje, ale też nie o to chodzi. Ważne, żeby się dobrze bawić i czuć ducha dawnych czasów w sobie! :)
I tym zdaniem mogłabym właściwie podsumować moje podejście do wszystkiego, co wiąże się z kostiumingiem.


Szyć (jeszcze) nie umiem i niestety nie mam w rodzinie prawdziwej krawcowej, ale za to moja babcia szyje z wykrojów z Burdy od parudziesięciu lat i jej doświadczenie jest dla mnie skarbnicą wiedzy. Jednocześnie samo opanowanie tak ogromnych ilości materiału, jakie potrzebne są do uszycia sukienki często po prostu mnie przerasta. Nie mam wyczucia, jak rozmieścić wykrój na materiale, żeby wszystko się zmieściło i wyszło ekonomicznie, nie mam dostępu do dawnych wykrojów, a przede wszystkim - nie mam funduszy na odpowiednie materiały. Jasne, że można na prawdę tanio zrobić zupełne dziadostwo, rażące plastikiem na kilometr, na głowę włożyć perukę przypominającą porcję bitej śmietany i bawić się w XVIII wiek (patrz TU), jednak nie o to mi chodzi.

Wolę, gdy wszystko mieści się w granicach dobrego smaku i jest złotym środkiem pomiędzy: poprawnością historyczną, możliwościami finansowymi i współczesną, romantyczną wizją historii.

W Internecie, głównie na zagranicznych blogach natykam się czasem na suknie, które, choć uszyte z historycznie poprawnych materiałów (tafta, brokat, mora, prawdziwe koronki...) i według przeskalowanych, dawnych wykrojów, są po prostu... brzydkie. Wyglądają niezgrabnie, jakoś tak źle leżą, a kolory, choć odpowiadające historycznym oryginałom, na współczesnych dziewczynach tylko gaszą ich urodę... To samo tyczy się makijażu - grube, czarne brwi i rozległe plamy czerwonego różu są jak najbardziej osiemnastowieczne, to samo - zupełny brak makijażu (a w gratisie - wypryski, nierówny koloryt cery, przezroczyste brwi i rzęsy oraz sińce pod oczami) przy sukni z XIX wieku, lecz czy to ładne...?

Dlatego uważam, że nie ma co przesadzać w żadną stronę i warto jednak wziąć poprawkę na nasz współczesny gust i wizję historii ;)




Dla mnie idealnym wzorcem są kostiumy filmowe - tam historyczność i współczesność łączą się w gustowną, harmonijną całość i nie pozostaje nic, tylko wzdychać i robić wishlisty :D Dopiero, gdy upatrzę sobie jakąś suknię na filmie, szukam obrazów / ilustracji z dawnych żurnali i porównuję ją z oryginalnymi wersjami sukni. W trzeciej kolejności zazwyczaj szukam inspiracji na blogach, choć równie dobrze wszystko może dziać się w zupełnie odwrotnie :P 

Oczywiście ceny tych filmowych kostiumów mogą przyprawić o omdlenie, dlatego tutaj robię ustępstwo, szyjąc z materiałów lumpeksowych. Umówmy się - suknia szyta z zasłon nigdy nie dorówna tej stworzonej z nowiutkiego, przeznaczonego dokładnie na ten cel materiału, ale, jako że nie pozostaje mi nic innego, korzystam z tego, co mam. Podobnie sprawa ma się z wykrojami - skalować, ani modelować na manekinie nie umiem, nie mam też nikogo, kto mógłby mi pokazać, jak to się robi na żywo, dlatego zostaje mi przekształcanie wykrojów z Burdy, a te, jak wiadomo, oryginalnym formom nie dorównają... Wyżej opisane ustępstwa również sprawiają, że jakoś tak głupio mi trochę mówić o stuprocentowym kostiumingu w moim wydaniu... W dodatku tysiące błędów, które popełniam po drodze - tu coś nie tak, tam coś źle... O tym było już w poście bieliźnianym, będzie w tym o sukience osiemnastowiecznej i pojawi się pewnie jeszcze nie raz. Ktoś, kto jest początkujący, będzie popełniał błędy, lecz, o ile łatwo jest je naprawić w przypadku nieudanego kosmetyku / dania (lub zrzucić winę na zły przepis :D ), o tyle gorzej naprawić źle skrojoną sukienkę, gdy materiału brak, a w lumpie nie ma już drugiej takiej samej zasłony... To są właśnie te moje problemy, które jak kłody rzucają mi się pod nogi i spowalniają mnie w biegu po kolejny kostium. A jeśli już mowa o kłodach, to prawdziwym wielkim kłodziskiem jest brak czasu. Nie wiem, jak Wam, ale mnie uszycie jednego kostiumu zajmuje wieki! I przy szyciu jestem taka niecierpliwa, że nawet jeszcze nie wykroiłam tej sukienki, a już chciałabym móc podziwiać ją gotową na wieszaku i mierzyć...



Hmm, to już chyba wszystko, co mam do powiedzenia o kostiumingu w moim wydaniu. Trochę się rozpisałam i tym razem jest na prawdę dużo tekstu, ale ostrzegałam na początku, że będzie pogadanka ;) Myślę, że poruszyłam wszystkie najważniejsze kwestie i, oczywiście jestem ciekawa Waszego zdania - zgadzacie się ze mną, czy nie? Może macie zupełnie inne podejście do spraw kostiumowych? Napiszcie mi o tym koniecznie, jestem bardzo ciekawa!


(a wszystkich szczególnie zainteresowanych moimi kostiumowymi poczynaniami zapraszam do przeczytania postów oznaczonych etykietą #dawnesukienki Link jest zawsze w bocznej szpalcie, wystarczy kliknąć :) )

23 grudnia 2013

Świątecznie - dziewiętnastowiecznie!

Na blogu zawitał już śnieg i nieśmiertelna muzyka z Dziadka do Orzechów Piotra Czajkowskiego, wobec tego czas na świąteczny post!


Nie wiem, czy wiecie, ale wiele świątecznych tradycji, a także i to, jak w ogóle postrzegamy Boże Narodzenie; to, dlaczego przydajemy tym kilku dniom w roku specjalne znaczenie, ma swoje korzenie właśnie w XIX wieku!
Dziadek do Orzechów, Dziewczynka z zapałkami, Opowieść Wigilijna - one wszystkie powstały w samym środku wieku XIX. Nawet choinka pojawiła się w tym właśnie czasie!



Właściwie, zaczęło się od tego, że w tym roku chciałam wreszcie zobaczyć cały balet. Dziadka do Orzechów znałam wcześniej we fragmentach i jakoś nie miałam cierpliwości, żeby wreszcie obejrzeć całość. A że chciałam zrobić to porządnie, zabrałam się za czytanie libretta, bo przecież samej powieści, na podstawie której powstał balet nie... zaraz... gdzieś już to czytałam! Przecież wiem, co będzie dalej! I tak okazało się, że przeczytałam, a właściwie, to przeczytano mi kiedyś do poduszki Dziadka do Orzechów :) Nie wiem tylko, czy był to oryginał z 1816, czy adaptacja Dumasa, czy też jeszcze jakaś inna, uwspółcześniona wersja... 
Zaraz przypomniało mi się, jak byłam małą dziewczynką, zadźwięczał mi nawet w głowie głos mamy, czytającej powieść i przypomniały się wszystkie emocje, które towarzyszyły całkiem małej, dziecięcej wersji Porcelany podczas czytania :)



Sam balet, choć oglądałam rosyjską wersję, szczególnie mnie nie urzekł. Może dlatego, że więcej było w nim popisów tancerzy i ich doskonale wyćwiczonych, niemal mechanicznych ciał, niż emocji? Niemniej, muzyka jest bardzo świąteczna i bardzo w stylu Czajkowskiego, który, wraz z Tołstojem i całą carską Rosją, wprowadza się do mojego buduaru na zimę i zostaje przy parującej z samowara herbacie.



Wspomnienie lektury o zabawkach ożywających w oszklonej szafie i zaczarowanym Dziadku przypomniała mi o innych opowieściach świątecznych, zazwyczaj tych smutnych. Być może poprzez kontrast, dziewiętnastowieczni pisarze umieszczali akcję swoich utworów i biednych, samotnych, porzuconych bohaterów w tym szczególnym (około świątecznym) czasie, w którym nikt nie powinien być sam, w którym odżywają nagle między ludźmi uczucia bliskości, miłości i rodzinnego ciepła. Ileż to łez polało się z moich oczu, gdy w podstawówce czytałam baśnie o Dziewczynce z zapałkami i Choince. Przemiana Scrooge`a jakoś nieszczególnie robiła na mnie wrażenie, ale jednak Opowieść Wigilijna zostawiła w moim postrzeganiu świąt (i w ogóle dziewiętnastego wieku chyba) szczególny ślad. Gdy myślę o Bożym Narodzeniu w XIX wieku, to z jednej strony wyobrażam sobie ulice pełne świateł, drzwi domów ozdobione wieńcami i liśćmi ostrokrzewu, w środku szczęśliwą, ogromną (jak to w XIX wieku) rodzinę przy suto zastawionym stole; w powietrzu unoszące się zapachy pomarańczy i migdałów, oczywiście dzieci siedzące wkoło choinki, na której płoną prawdziwe świece, i bawiące się drewnianymi zabawkami. Z drugiej strony wyobraźnia podsuwa mi ich rówieśników, którzy przez nędzę nie mogą obchodzić świąt takich, jakimi je sobie wyobrażają i tylko obserwują je, zaglądając przez zaszronione szyby. Myślę, że to właśnie te świąteczne opowieści uświadomiły mi, na długo zamin zaczęłam się interesować dawnymi czasami, dwoistość w życiu, moralności, postępkach... całej dziewiętnastowiecznej rzeczywistości.



Przy okazji, nie wiem, czy wiecie, ale najbardziej popularny (świecki, szopka to co innego :) ) symbol świąt - choinka - swój początek ma właśnie w XIX wieku!
Wcześniej była znana w Niemczech, a wraz z końcem XVIII wieku zwyczaj wnoszenia drzewka do domu i strojenia go rozprzestrzenił się na całą Europę! W Polsce czasem ustawiano w kącie snop słomy, który potem stopniowo wypierała właśnie niemiecka choinka. W ogóle, polskie zwyczaje są niesamowite: niemal w każde święta mój osiemdziesięcioletni dziadek opowiada, że u niego w domu na Kresach gospodarz podczas Wigilii rzucał łyżeczkę kutii do góry. Jeśli przykleiła się do sufitu - zwiastowało to pomyślny rok. Jako dzieci zawsze marzyliśmy (mój brat i ja), by dziadek tak zrobił, doprowadzając biedną babcię na skraj załamania nerwowego (bo kto potem wyczyści ten sufit?!) :D

Wracając do choinki, w XIX wieku przyozdabiano ją zazwyczaj:
  • słodyczami, czyli piernikami, ciastkami, jabłkami, kostkami cukru o różnych kształtach,
  • "zabawkami", czyli własnoręcznie robionymi ozdobami z papieru
  • i prawdziwymi świeczkami, co często (niestety!) kończyło się pożarem.


Brytyjska królowa Wiktoria tak opisuje swoją choinkę z 1832 roku:

"Po obiedzie udaliśmy się do salonu, niedaleko jadalni. Były tam dwa wielkie, okrągłe stoły, na których ustawiono dwa drzewka przystrojone światełkami i cukrowymi ozdobami. Dookoła drzewek leżały wszystkie prezenty
(źródło cytatu; tłumaczenie moje)

Dwie choinki! Święta na pewno były iście królewskie!

I, cóż, pozostaje mi już tylko życzyć Wam takich samych: królewskich, bardzo dziewiętnastowiecznych, przepełnionych miłością i ciepłem Świąt Bożego Narodzenia. Ale, zanim pożegnam się w Wami na czas świąt, zostawię wam jeszcze dwie kolędy, pochodzące - a jakże! - z XVIII i XIX wieku, obie pewnie znacie:



Kolęda Bóg się Rodzi (matko, zawsze od niej i od tego wykonania zaczynała się u babci Wigilia! Aż czuję te zapachy: choinki, pierników i wigilijnych dań!) powstała pod koniec XVIII wieku (1792), a została napisana przez jednego z najlepszych ówczesnych poetów nurtu sentymentalizmu - Franciszka Dionizego Kniaźnina, zaś...



... może mniej popularna w wykonywaniu, ale równie dobrze znana Mizerna cicha (1849), stworzona przez poetę doby Romantyzmu - Teofila Lenartowicza. Charakterystyczne jest w niej to, jak melodia i tekst oddają niewesołą sytuację Polaków, którzy (jak Lenartowicz) nie zdecydowali się na emigrację.


I znowu mamy dwa oblicza świąt - wesołe i kontrastowe. Tak już chyba być musi i będzie. Tymczasem zostawiam Was już i życzę Wam wszystkim wspaniałego świętowania, kochani!

______________________________________________

źródło obrazków: 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8.

19 grudnia 2013

Dziewiętnastowieczne sposoby na przeziębienie, 1. płukanka na gardło

Jak widać po tej serii postów, instytucja babcinej apteczki ma się dobrze od dawna :)

Pewnie nie tylko ja byłam ostatnio przeziębiona (biorąc pod uwagę wyniki ankiety...), ale muszę Wam się przyznać, że tym razem przeziębienie było o tyle mniej uciążliwe, że mogłam wypróbować dwa przepisy z domowej apteczki z 1853 roku. Dzisiaj zajmiemy się jednym z nich (a drugi za tydzień). Pochodzi on z książki Sarah Josephy Buell Hale The new household receipt-book. W książce, oprócz przepisów na kosmetyki, których tam szukałam, znalazłam również mnóstwo porad zdrowotnych, recept na domowe leki i rad dotyczących prowadzenia domu (wiecie: usuwanie plam, pranie itp.).

Tym razem zabrałam się za płukankę na bolące gardło, które oprócz kataru i kaszlu jest chyba najbardziej uciążliwe w przeziębieniu. Oto i przepis:



"Płukanka na bolące gardło. Na dwadzieścia pięć lub trzydzieści liści zwykłej szałwii wlej pintę wrzącej wody; pozostaw napar na pół godziny. Dodaj tyle octu, aby roztwór był umiarkowanie kwaśny, oraz miód do smaku. Płucz naparem gardło kilka razy dziennie. Ta mieszanka o składnikach cierpkich i zmiękczających rzadko nie przynosi efektu."



Potrzebujemy:

  • szałwii o właściwościach antyseptycznych (u mnie ok. jedna łyżeczka),
  • octu, który zakwasi mieszankę, co zmniejszy ilość bakterii w gardle (u mnie objętość łyżki),
  • miodu "do smaku" (łyżeczka).

Wykonanie:

  • Jest łatwe. Wystarczy zalać szałwię wrzątkiem, odczekać,
  • następnie do przestudzonego naparu dolać ocet
  • i miód.
  • Zamieszać i płukać gardło.


Działa? Nie działa?

Płukanka działa mniej więcej tak, jak zwykła szałwia lub mieszanki ziół, które można kupić w aptece. Na początku anginy / przeziębienia może pomóc, jednak jeśli ból jest silny, obawiam się, że płukanie nic nie da i trzeba będzie odwiedzić lekarza (współczesnego :D ). 
Niemniej, sposób, choć dziewiętnastowieczny, jest jak najbardziej wskazany, nie zawiera żadnych trucizn, a sam napar z szałwii stosuje się również współcześnie. Jak widać, niektóre domowe sposoby leczenia mają wielowiekową tradycję ;)

Smak i zapach płukanki jest raczej przyjemny (o ile lubi się zioła - ja uwielbiam), potem, po wypłukaniu ust zostaje jednak nieprzyjemny posmak octu, którego nie znoszę. Pewnie w przyszłości zastąpię go sokiem z cytryny.



Na koniec, tekst z książki o zaletach szałwii:


No właśnie, dlaczego człowiek ma umierać, skoro w jego ogródku rośnie szałwia? :D


__________________________________________________________________

PS. Wyblakłe zdjęcia na blogspocie dopadły i mnie :/ Z odsieczą na razie przybył deviantart.


16 grudnia 2013

Moja osiemnastowieczna bielizna, cz. I

Dzisiaj post, który w bocznej ankiecie zdobył zdecydowanie najwięcej głosów. Tematyka jak najbardziej buduarowa ;)


Jak pewnie większość z Was wie (pisałam na facebooku), jesienią szyłam nową sukienkę, tym razem osiemnastowieczną. Oczywiście, aby taka sukienka miała ładny kształt, niezbędna jest odpowiednia bielizna pod spodem. Dlatego też, równolegle szyłam poduszkę na biodra, a potem halkę.
Dzisiaj będzie właśnie o nich, natomiast druga część posta pojawi się prawdopodobnie wiosną, gdy zarobię i oszczędzę na gorset. Teraz napiszę tylko, że pierwotnie sukienka miała być bezgorsetowa, ale skoro i tak będę musiała ją zwęzić, to zrobię to już raz a dobrze ;) Planuję też post o samej sukience, ale dopiero w maju, gdy pogoda będzie bardziej sprzyjająca (czy tylko mnie XVIII wiek kojarzy się z majową aurą?)


Pamiętacie post o bieliźnie pod koniec XVIII wieku? Powinnam mieć na sobie koszulkę i pończochy. Tę pierwszą uszyję i poczytacie o niej w II części posta (wraz z gorsetem), tymczasem na zdjęciach jej funkcję pełni współczesna koronkowa sukienka. Zamiast pończoch mam białe rajstopy. Nie wiem, czy tylko ja tak mam, ale pończochy i podwiązki w ogóle się nie trzymają na moich nogach, miałam z tym problemy już na studniówce :P Przy okazji - wstążkową "podwiązkę" na zdjęciu potraktujcie bardziej jako żart ;) Oprócz tego na stopach mam moje uniwersalne buty. Nowe zmajstruję chyba dopiero do planowanej na kiedyś tam sukienki na krynolinie.



Przejdźmy w takim razie do poduszki, ochrzczonej przeze mnie pierogiem. Powyżej macie kilka zdjęć z powstawania bum pada. Szyłam go bez wykroju, z małego (dziecięcego?) prześcieradła z second handu. Jednocześnie przekonałam się o tym, że logistykiem raczej nie będę, bo już rozplanowanie kolejności czynności i rozmiaru poduszki prawie mnie przerosło. O ile z rozmiarem ostatecznie wyszło dobrze, to podczas szycia już tak różowo nie było. Najpierw radośnie zszyłam środek pieroga (najłatwiejsza część), a potem na raz męczyłam się z brzegiem, wszywaniem falbanki, przeszywaniem i wypychaniem segmentów. W pewnym momencie maszyna nie wytrzymała takiej ilości materiału i złamała się igła. To był pierwszy raz, gdy w ogóle zobaczyłam coś takiego, ale na szczęście wymiana igły przebiegła bezproblemowo. Najlepsze było to, że gdy zmierzyłam pieroga pod zwykłą spódnicę, żeby zobaczyć efekt, przeraziłam się! :D Poduszka miała w sobie tyle gąbki i waty, że suknia formowała się na niej w okropną, groteskową, materiałową narośl (tak, jak tutaj u pierwszej postaci od lewej). Nie było wyjścia. Musiałam rozpruć zszytą na samym początku wewnętrzną część pieroga i wyrzucić stamtąd całą gąbkę i część waty. Dopiero po tym poduszka zaczęła dobrze leżeć. Tych rozpruć na razie nie zaszyłam (nie są widoczne), więc będę mogła w przyszłości jeszcze odchudzić lub utuczyć pieroga, zależnie od pożądanego efektu.

W ręce wachlarz od Gabrielle
Halka powstała później, w listopadzie. Nałożona na poduszkę, zmiękcza kontur sylwetki, dzięki czemu sukienka lepiej się układa. Halkę szyłam z dużego prześcieradła, również z sh. Mimo obaw, że sobie nie poradzę (ja na prawdę mam problem z rozplanowaniem tego w głowie i przełożeniem projektu na przestrzeń materiału, szczególnie jeśli jest to tak duża rzecz do wykonania), obyło się bez szaleństw. Halkę wykroiłam z prostokąta, dodałam falbankę (której długość źle obliczyłam i przez to wyszło jej za dużo), zszyłam wszystko i nie musiałam nawet wykańczać, bo korzystałam z wykończenia prześcieradła. Haleczka jest wiązana na sznurek (ten sam, co bum pad), który przeciągnęłam przez tunel (był już w prześcieradle ;) ). Oprócz tego na zdjęciach jest niesamowicie wymięta, ale teraz, gdy pracuję nie mam na nic czasu i zdjęcia robiłam na szybko w niedzielę, także nie było możliwości prasowania. Jednak, gdy będę zakładać ją do sukienki, będzie oczywiście odprasowana jak należy.

Tak, jak napisałam na początku posta, o resztę bielizny będę starać się na wiosnę, gdy przyjdzie czas na zwężenie i uwiecznienie na jakichś zdjęciach nowej sukienki. Tymczasem to na razie na tyle. W planach na najbliższy czas mam mufkę (widzicie ten banner krynolinowej akcji? ;) ), ale biorąc pod uwagę to, że w grudniu wolne będę miała tylko 25. i 26., post o niej pojawi się chyba dopiero w styczniu...

Na poduszkę i halkę poświęciłam łącznie cztery dni. Czy mi się wydaje, czy tylko mnie szycie idzie tak opornie..? ;)


13 grudnia 2013

Krótka historia mufki

Dzisiaj będzie nieco przewrotnie, bo historię mufki poznamy z... ponad stuletniego, polskiego czasopisma!


" (...) Na końcu 16 wieku, za czasów Katarzyny Medycejskiej, ukazuje się we Francyi po raz pierwszy mufa dla ogrzania rąk. Środek ten był tak praktyczny i wygodny, że odtąd nigdy już nie wyszedł z mody. Z Francyi przeszedł do wszystkich innych kraji, a mianowicie Angielki przyjęły tę modę z prawdziwym zapałem. Mufy były z początku małe, a więc tylko dla pań przeznaczone i składały się z kosztownych materyi i futer. W 17 wieku rozpowszechniły się w całej Europie. Zmieniły raz po raz formę tylko, ale tak panie jak i panowie nie mogli się bez nich obejść, chociaż tylko naturalnie w zimie. Nawet na balach dworskich widzimy panie z mufami, wsuniętymi zwykle na lewe ramie.

Mufki z lat: 1781 i z 1816











Mężczyźni nosili mufy zwykle tylko na ulicy, ale za czasów Ludwika XV brali je także do salonu i bawili się niemi podczas rozmowy z damami. Około roku 1650 nosili je na sznurach, przytwierdzonych do pasa. Wesoła moda panowała w ostatniej połowie 17 wieku. Panie miały ogromne mufy, a w nich maleńkie pieski, zapewne owej słynnej rasy "King Charles". W 17 wieku używali mężczyźni muf z skór tygrysów i panter, panie, zaś z różnokolorowego futra, a mianowicie różowe, niebieskie i zielone. Oprócz tego zdobiono mufy wstążkami i kwiatami. Później ukazują się owe maleńkie mufki, z koronek i aksamitu, każda zaś z dam, bywających na dworze, musi ich mieć całe mnóstwo - do każdej sukni inną, bo tego wymaga etykieta dworska!

Karykatura z 1786 i ilustracja z 1789





Za panowania Ludwika XVI przechodzi wszystko w karykaturę. Damy noszą olbrzymie krynoliny (tu powinnam napisać sic! ale nienawidzę tego skrótu! Oczywiście krynoliny to błąd. Powinno być: panier, stelaże lub rogówki - Porcelana) olbrzymie fryzury i naturalnie - olbrzymie mufy. Tak samo i mężczyźni. Najulubieńsze mufy są z futra angory, a tak szerokie, że sięgają nieraz od piersi aż do kolan. Inne znowu są wązkie a tak długie, że łokcie sterczą na pół metra od ciała. Pod koniec 18 wieku wracają mufy do dawniejszej, wytwornej, małej formy. Franzuzi nazywają je teraz "atłasem podbite puszki do listów". Ileż to słodkich bilecików wyszło z takiej mufki (...)
 
Pośrodku mufka z 1840


W r. 1825 przybrały znowu formę wielką i niezgrabną. I dopiero od r. 1870 zmieniono ją. Ale futra nie używano już wcale na zewnątrz - mufki były z materyi, umyślnie na ten cel wyrabianej, a wewnątrz było albo futro albo watowany wałek. Później brano znów na wierzch futro, umieszczano z boku torebkę do pieniędzy i przybierano ją kwiatami. W ostatnich latach jest wszystko modne, co ładne i co się komu podoba. Widzimy mufki futrzane, aksamitne, ozdobione koronkami i kwiatami...

Portret Madame Molée-Reymond pędzla Vigee Le Brun, a po prawej - karykatura z 1784. Widzicie jakieś podobieństwa? ;)


[ W poście wykorzystałam fragmenty tekstu Przy kominku z Działu kobiecego czasopisma Praca: tygodnik polityczny i literacki, illustrowany. (Niestety, nie zapisałam sobie, który to numer i rocznik, ale na pewno któryś z lat 1899 - 1908. Jak tylko znajdę tę informację, uzupełnię ją!) ]

Na koniec jeszcze jedna osiemnastowieczna karykatura z mufkami:






























10 grudnia 2013

Mój pierwszy kostium (tag?)

Wreszcie mam kilka godzin czasu dla siebie! Jak pewnie część z Was wie, rozpoczęłam pracę i nie ma mnie w domu codziennie przez 11 godzin (oprócz niedzieli), co utrudnia mi prowadzenie bloga - wszystko muszę robić w niedzielę na zapas...



Ten post planowałam już od jakiegoś czasu, właściwie, to zainspirowała mnie rozmowa z Gabrielle, z którą spotkałyśmy się pod koniec października. Jakoś (dziwne, co?) zeszło na tematy kostiumowe i wspomniałam o moich pierwszych, licealnych próbach, a wtedy Gabrielle zasugerowała mi, żebym napisała o tym na blogu. Trochę nad tym myślałam, bo moje pierwsze przebieranki nie były związane z tematyką buduaru, ale w końcu wymyśliłam taki post, coś w rodzaju popularnego tagu...

Jak pewnie wiecie, w czasach gimnazjalno-licealnych byłam wielką fanką Śródziemia i to z nim są związane moje pierwsze kostiumy:

Ta Daaa!






 1. Sukienka inspirowana była tym strojem Arweny. Oczywiście niebieska, bo nie do twarzy mi w czerwieni. Materiał wyszukała babcia, która wtedy jeszcze szyła i miała w piwnicy przepastną szafę pełną różnych materiałów. Błękitny szyfon na rękawy i srebrną wstążkę kupiłam sama. Sukienkę uszyła mi krawcowa dosłownie za grosze (50 zł) może dlatego, że krój jest banalnie prosty. Pamiętam, że potem wytwarzałam jeszcze do niej dodatki, m. in. pas z papier-mâché, który był zbyt ciężki, by go nosić :D oraz tzw. liść z Lorien - broszkę, którą (mocno podniszczoną) mam do dziś :)
2. Drugi kostium wykombinowałam sama. To miało być coś podobnego do zbroi Aragorna :D Tunika powstała z ogromnego, bardzo obszernego T-shirta z lumpeksu. Dzięki temu miała już odpowiednią długość, a po zwężeniu (ręczne szycie) nawet dała się nosić. Brzegi rękawów, dół i miejsce przy szyi przyozdobiłam "haftem" - prostym wzorkiem z szarych nici. Z przodu koszulki farbką do materiału namalowałam Białe Drzewo. Pamiętam to jak dziś: w dzień, w którym zabrałam się za tunikę wyłączyli ogrzewanie, to było w grudniu, było bardzo zimno, na środku pokoju stał ogromny gar z wrzątkiem (wyrafinowany kaloryfer :D ), a ja siedziałam na podłodze i malowałam to drzewo.
Do tuniki nosiłam legginsy, brązowy płaszczyk, który uszyła mi babcia, spięty liściem z Lorien, pas (nowy + klamra ze starego z lumpeksu), drewniany miecz (ha ha - wciąż go mam :P ) i... trampki lub glany. Miałam wcześniej podejście do produkcji własnych butów, chciałam, żeby jakoś wyglądały, ale niestety, wyszły tylko bezkształtne, miękkie onuce, które od razu powędrowały do kosza :D

Jak tak teraz patrzę na te zdjęcia to widzę, że oprócz ogromnej pikselozy (jeden z pierwszych modeli aparatów cyfrowych), która w sumie dobrze ukrywa moją szpetną twarz (jako jo brzydka była! Nie wierzę! :D ), te kostiumy były... ekhm... straszne? Sukienka gdzieś jeszcze leży w szafie, ale do tuniki mam ogromny sentyment, jakakolwiek by nie była. Miałam ją nawet na sobie w zeszłym roku we wrześniu na stylizowanym, przebieranym wieczorku filmowym u kuzynki (oglądaliśmy Władcę) i to przypomniało mi na prawdę dobre czasy, choć... wolałabym tego nie oglądać na zdjęciach :D

***

Jeśli chcecie, możecie potraktować ten post jako tag (i wkleić ten pierwszy obrazek u siebie). 
Chętnie poczytam o Waszych pierwszych kostiumowych zmaganiach!



6 grudnia 2013

Rozczarowanie na wrzosowisku

Szkoda, bo wiem, że są wśród Was fanki Thomasa Hardy`ego...

Powieść z biblioteki. Dziura już była :D
W tym roku pierwszy raz w życiu zdarzyła mi się prawdziwa niemoc czytelnicza. I to w dodatku latem, kiedy mam najwięcej czasu na czytanie... Po lekturze wspaniałej Pokuty Iana McEvana nic nie było w stanie mnie zadowolić. Ani Dostojewski, ani Pasternak, ani nawet ukochana Charlotte Bronte. Dziwne, prawda? Tym bardziej, że dwa pierwsze nazwiska należą do wielkich sław literatury; pisarzy, którzy wiele wnieśli do światowego dziedzictwa kulturowego, a ich geniuszu oraz warsztatu pisarskiego nie ma prawa podważać nikt (Dostojewskiego w dodatku lubię i kiedyś czytało mi się go świetnie). Przez niemoc czytelniczą porzucałam jednak te wspaniałe dzieła po zaledwie kilku stronach. Męczyłam się, składając litery jak pierwszoklasista i mozolnie obracając strony, a spoza tekstu i tak nie wyłaniało się nic intrygującego.

Nie wiedziałam, co to jest, ani jak nazwać ten paskudny stan. W końcu (zanim sięgnęłam po Profesora) pomyślałam, że może przyda mi się coś lżejszego i bardziej mojego; pomyślałam, że chętnie wróciłabym na wrzosowiska i zaczerpnęła tam świeżego powietrza. W ten sposób, pewnego popołudnia trafiła do mnie powieść Thomasa Hardy`ego. Jej wymiary, tytuł, motto z Keatsa, nawet nieco oldschoolowa okładka miały w sobie coś zapraszającego i zachęcającego do otworzenia książki i zagłębienia się w jej treść.


Niestety, ani Keats, ani czasy (lata 40. XIX wieku), ani nawet miejsce akcji (angielskie wrzosowiska) nie rozwiały niemocy czytelniczej. Książka wydawała mi się niemożliwa do przeczytania. Piękny opis wrzosowisk na pierwszych stronach to chyba jedyne, co mnie zainteresowało, później było już tylko gorzej. Żaden z bohaterów nie okazał się interesujący (co więcej, drażniły mnie ich imiona: Eustachia? Tomasina? wtf?!), a wydarzenia opisane w powieści zdawały się trywialne i nie niosły z sobą niczego ponad to, czym w rzeczywistości były. Ta powieść była dla mnie relacją, sprawozdaniem bez żadnego głębszego sensu, bez drugiego dna. 
 Co jednak jeszcze bardziej mi przeszkadzało, to fakt, że niektóre z Was czytują Hardy`ego i lubią jego styl. a więc to tylko ja ślizgałam się po powierzchni, nie mogąc całkiem zanurzyć się w literackiej kreacji dziewiętnastowiecznego świata.

Zazwyczaj po 60 stronach książka staje się dla mnie ciekawa i czyta mi się ją dobrze. Powrotu na wrzosowisko przeczytałam 120 stron i nadal czułam, że robię to za karę. Przekartkowałam powieść dalej i poczytałam troszkę, w nadziei, że coś mnie zainteresuje i będę miała jakiś cel w czytaniu, ale niestety - ani w połowie, ani pod koniec powieści nie znalazłam niczego, co przyciągnęłoby moją uwagę. Ostatecznie z dwojga złego (czytanie Powrotu... vs. pisanie pracy magisterskiej) wybrałam znienawidzoną pracę i niejako dzięki niemocy czytelniczej mogłam się obronić jeszcze w tym roku :D



Niemoc już minęła, ale to, co po niej pozostało to niechęć do twórczości Hardy`ego. Może kiedyś jeszcze sięgnę po jego powieść, a może nawet wrócę na wrzosowisko, ale na pewno nie nastąpi to prędko. Tymczasem, wyjątkowo zostawiam ten post bez oceny. Niesprawiedliwie byłoby oceniać, czy powieść przeniosła mnie do XIX wieku, czy nie, skoro jej nie przeczytałam, prawda?

4 grudnia 2013

Liebster Blog Award

Do zabawy zostałam zaproszona przez autorki bloga mama-w-glanach.blogspot.com

 








Wyróżnienie Liebster Blog Award jest przekazywane przez nominowanego kolejnym 11 blogerkom lub blogerom jako uznanie za ”dobrze wykonaną robotę” Osoba wyróżniona odpowiada na 11 pytań zadanych przez osobę , która blog nominowała do wyróżnienia, a następnie również wyróżnia 11 blogów informując o tym w podziękowaniu za wyróżnienie i jednocześnie zadając swoje 11 pytań do nominowanych. Nie można nominować bloga, z którego otrzymało się wyróżnienie.
 
PYTANIA:

1. Co sądzisz o idei bloga, od którego otrzymałeś/łaś nominację?




Myślę, że to świetny pomysł! Z tego, co wiem, blogi rodzicielskie są zazwyczaj słodko-mamusine, a ten jest prowadzony z pazurem, poza tym pokazuje, że kobieta, która zostaje matką nie musi wcale przywdziewać czepca matrony i zatracać w ten sposób siebie.

2. Książka, która zmieniła Twoje życie.

  
Władca Pierścieni. Przeczytałam ją pierwszy raz w wieku 13 lat i bez niej moje życie na pewno potoczyłoby się zupełnie inaczej, byłabym kimś całkiem niepodobnym do obecnej siebie :)

3. Bez czy konwalie? ;>



Chyba bez, można się pod nim schować i otoczyć mgiełką zapachu :)

4. Najfajniejsze wspomnienie z dzieciństwa.


Oj, dużo ich mam! Najmilej wspominam fantastyczne zabawy z kuzynkami u babci. Wiecie - skakanie po łóżkach, bo podłoga to lawa, budowanie domków z poduszek, wdrapywanie się na kominek (skały) i skakanie w dół (nauka latania), zdobywanie różnych magicznych eliksirów (podbieranie babci różnych produktów do pieczenia ciast, no i samych ciastek też)... 
Zawsze jest dużo śmiechu, gdy z dziewczynami to sobie wspominamy :)

5.Trzy rzeczy, które zabierzesz na bezludną wyspę.


Ciepłe koce, porządny nóż i coś do rozpalenia ogniska. Powinno wystarczyć :P

6. Piosenka, co do której masz wrażenie, że została napisana o Tobie.



Opheliac. Zdecydowanie.



7. Pora roku, która Cię charakteryzuje.


Hmm... Może jest to ponura, listopadowa jesień, może wrześniowy, mglisty zmierzch lata, a może nieznośnie skwarne dni w samym środku wielkiego, przykurzonego miasta - sama nie wiem, co wybrać ^^

8. Gdybyś mógł/mogła wybrać okres historyczny, w którym chciałbyś/chciałabyś żyć, byłby to…



Romantyzm ^^ A konkretnie - lata 50. XIX wieku.

9. Film, na którym płakałeś/łaś ze śmiechu.


Hmm, wszystkie filmy, jakie oglądam zazwyczaj są raczej niewesołe, ale niech już będzie gorzko-zabawny Dzień świra. Tak właściwie to dramat, ale, biorąc pod uwagę mój fach (ten sam, co Miauczyński), często widzę w tym filmie siebie w krzywym zwierciadle (o, tak wyglądało moje pisanie pracy mgr (z Romantyzmu, a jakże!) no i praktyki w gimnazjum :D ) i to doprowadza mnie do niepowstrzymanego śmiechu

10. Czego się boisz?


 Zamknięcia i ograniczenia - tego chyba najbardziej.

11. Wierzysz w przyjaźń między kobietami a mężczyznami?

Sama już nie wiem... W przyjaźń może nie, ale znajomość chyba ma prawo bytu.

***

Teraz ja muszę nominować 11 blogów, ale wiem, że większość z Was odpowiadała już na ten tag, dlatego każdy, kto chce wziąć w nim udział, niech czuje się zaproszony :)


Moje pytania (z ostatniego tagu):

Największą radość sprawia mi...
Smak, którego nigdy nie zapomnę, to...
Mam w zwyczaju...
W zachwyt ostatnio wprawiło mnie... 
Pierwsza rzecz, którą robię rano, to...
Często myślę o...
Prowadzę blog, ponieważ...

28 listopada 2013

Osiemnastowieczne gotowanie: gruszki w winnym syropie

Wracam z kuchenną serią! Będzie kilka deserów i dań głównych, a wszystko w osiemnastowiecznym smaku. Ciekawi?


Dzisiaj, korzystając z tego, że jeszcze trwa sezon na gruszki, pokażę Wam przepis z nimi właśnie w roli głównej :) Tym razem zaczerpnęłam go z książki Kucharz doskonały autorstwa Wojciecha Wielądka z 1783 roku. Jest to tłumaczenie książki francuskiej, ale w kolejnych wydaniach Wielądko dodał też inne przepisy - polskie i niemieckie.

Oto przepis:


"Całe gruszki ugotuj w tyglu, nalej szklankę wody, włóż kawałek cynamonu, dwa goździki. Przykryj dobrze, niech się duszą, w gorącym zarzewiu. W pół przegotowawszy, wlej szklankę wina czerwonego, dogotuj, wysadź syrop, polej gruszki ciepło."

Przepis, jak widać, brzmi nieźle ("niech się duszą, w gorącym zarzewiu" - mój ulubiony fragment :D ) i wygląda na nieskomplikowany. Szkoda tylko, że Wielądko nie dookreślił, ile ma być tych gruszek i wobec tego: jakie mają być proporcje, ale tak wyglądają też inne przepisy w tej książce. Uznałam to za pole do popisu i postanowiłam trochę namieszać...


Do wykonania potrzebujemy:
  • Gruszek,
  • laski cynamonu,
  • kilku goździków,
  • szklanki półsłodkiego, czerwonego wina,
  • tyle wody, żeby przykryła gruszki,
  • dwóch łyżek cukru.
 Jak gotowałam:
  • Gruszki umyłam, obrałam i pokroiłam na połówki z wydrążonymi nasionami (są też całe, ale połówki zjada się lepiej).
  • Gotowałam gruszki w wodzie z dodatkiem przypraw, a gdy zaczęły mięknąć...
  • ... dolałam wino.
  • Całość gotowała się jeszcze jakiś czas, do miękkości gruszek.
  • Spróbowałam syropu, ale był nijaki - ani słodki, ani kwaśny, ani pikantny, dlatego dodałam cukier i pogotowałam jeszcze chwilę, żeby się rozpuścił.


Jak widać jest to nie tyle kompot (we współczesnym rozumieniu), ile raczej słodkie danie z gruszek polanych syropem. Wino i rozgrzewające przyprawy zachęciły mnie do wykonania przepisu i o ile wersji bez cukru czegoś brakowało (może miałam mało słodkie gruszki?), o tyle ta dosłodzona jest idealna! Owoce są miękkie i soczyste, a winny syrop aromatyczny. W całym domu roznosił się miły zapach cynamonu i goździków :) Gruszki zniknęły w kilka chwil, sama zdążyłam spróbować tylko jedną :D 

Zachęcam i Was do wypróbowania tego przepisu, wyszło na prawdę smacznie :)

24 listopada 2013

Historia pewnej przędzalni bawełny

Wreszcie, po kilku trudnościach zobaczyłam ten serial (pierwszy sezon) do końca!



The Mill to serial opowiadający o życiu w angielskiej przędzalni bawełny w latach 1830. z perspektywy młodych robotników. Co ciekawe, jego fabuła oparta jest o historię istniejącej w rzeczywistości przędzalni Quarry Bank Mill w hrabstwie Cheshire. Do prawdziwych wydarzeń dodano jednak wątki fikcyjne, tworząc spójny obraz fabryki sprzed (prawie) dwustu lat.



Myślę, że twórcy serialu zdawali sobie sprawę, że po sukcesie Północy i Południa, nie zdołają uniknąć porównań do tamtego świetnego serialu. I tak, kolorystyka obu jest bardzo podobna, jednak tutaj więcej jest zgrzebnych elementów. Dominują proste ubiory robotników (choć tu można by się wykłócać: w rzeczywistości ludzie żyjący w taki sposób, jak główne bohaterki, wyglądaliby o wiele gorzej... Ale taka pigułka byłaby chyba nie do przełknięcia, zarówno dla widza, jak i dla filmowców. W końcu serial musi jakoś wyglądać...), zaś scenografia i rekwizyty ograniczone są do przedmiotów i miejsc pracy bohaterów. Nawet dom fabrykanta wygląda prościej i skromniej, niż w ubóstwianym przeze mnie P&P. Nie oczekujmy wątków miłosnych z Robertem Gregiem w roli głównej. Jedyna kobieta w pięknych, jedwabnych sukniach pozbawiona jest świeżości, jaką niesie ze sobą młodość, w dodatku jest jego matką.



Funkcję dyżurnego przystojniaka :P w The Mill sprawuje mechanik i myślę, że on mógłby być kimś w rodzaju przewodnika, oprowadzającego widza po ówczesnej fabryce. Stosunek Daniela Batesa do pracy, zatrudnienia i wolności jest bowiem najbardziej zbliżony do tego, jaki wyznajemy współcześnie. Drugą taką postacią może być, wzbudzająca mój podziw, buntownicza Esther Price, która nie godzi się na przypisany jej los.

Serial nakręcony jest tak, aby pokazać wewnętrzne konflikty i nastroje panujące w dziewiętnastowiecznej fabryce, w której "pan" ma nad robotnikami władzę absolutną. Jednocześnie nie mogłam nie ulec przekonaniu, że przedstawienie jest jednak nieco stronnicze. Każdy akt dobroci właścicieli (np. czyny pani Greg) po czasie okazuje się tylko hipokryzją, pastelową farbką przykrywającą prawdziwy stosunek pracodawców do podległych im robotników.



No nie, było aż tak źle? A instytucje charytatywne, itd, itd.? Niestety, autorzy The Mill odzierają z tego typu złudzeń zupełnie. Pytanie tylko, gdzie kończy się fikcja, a zaczyna prawda; czy przędzalnia Quarry Bank Mill jest reprezentatywna dla wszystkich fabryk angielskich funkcjonujących w XIX wieku? Tu byłabym ostrożna i nie wierzyła do końca filmowcom.

The Mill pokazuje przede wszystkim sposób patrzenia na pracę i zatrudnienie, jakie panowały 180 lat temu. Wady patriarchalnego ustroju, w którym pracodawca otacza podległych mu robotników "ojcowską" opieką są tu mocno wypunktowane. Po co jednak poruszać sprawy, o których wszyscy wiemy, choćby ze szkolnej historii?

The Poor Man`s Advocate. Przydałby się absolwentom filologii polskiej ;P


Myślę, że tego typu obrazowanie, obecne ostatnio w kostiumowym świecie (porównajcie to choćby z Wichrowymi Wzgórzami Andrei Arnold, czy nowymi rekonstruktorskimi przedsięwzięciami, jak The Ragged Victorians - 'The great unwashed', o których wspominała ostatnio American Duchess na swoim facebooku) jest odpowiedzią na dominującą przez ostatnie parędziesiąt lat romantyczną wizję historii. Tę ostatnią lubię bardzo i stale uprawiam na blogu, co nie zmienia jednak faktu, że Brytyjczykom po 20 latach mógł znudzić się pan Darcy w mokrej koszuli. Poszło w drugą stronę i chyba nad tym nie ubolewam. Romantyczne kostiumowe produkcje wciąż powstają, a czasem dobrze jest też spojrzeć na wiek XIX bardziej surowym okiem.


Jak widać, nie ma obiektywnego przedstawienia historii - wszystko zależy od patrzącego i tego, co chce w niej widzieć.
Czekam na sezon 2.

8/10

18 listopada 2013

Kanzu, szmizetka i barani udziec, czyli...

"Nowiny Paryzkie".
Taki tytuł ma wystawa, której sneak peek możecie zobaczyć dzisiaj w buduarze :)


Jako blogerki kostiumowe, zostałyśmy zaproszone do muzeum w Zamku Piastowskim w Gliwicach przez kustosza wystawy i zarazem autorkę bloga Kanzu, szmizetka i barani udziec, Joannę Puchalik.

Wystawa Nowiny Paryzkie, czynna od 13 grudnia 2013 roku, poświęcona będzie modzie damskiej w XIX wieku. Będzie można zobaczyć oryginalne suknie z epoki i dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy o garderobie prawdziwej damy, poznać sekrety dawnych mistrzów krawiectwa - Christiana Wortha oraz Jacquesa Douceta, a także wziąć udział w warsztatach.



My natomiast (Eleonora, Fobmróweczka, Edzia, ja oraz panie z forum halsztuk.pl) mogłyśmy zobaczyć powstawanie wystawy od środka. Muzealny gabinet Joanny okazał się prawdziwym sezamem pełnym kostiumowych skarbów, w których mogłyśmy przebierać do woli :)

Były tam nie tylko fachowe, trudno dostępne książki o modzie (The Cut of Women`s Clothes - marzenie każdej kostiumomaniaczki :) ) i żurnale z początku XX wieku (na zdjęciu), lecz także mnóstwo oryginalnych książek z czasów belle epoque. Mnie zachwycił pięknie oprawiony śpiewnik kościelny z lat 1880., z którym właściwie się nie rozstawałam ;) oraz cudowny, angielski zestaw dwóch szczotek i lustra z wymiennymi wkładami i ręcznie haftowanym tyłem.


Nie obyło się również bez typowo krawieckich akcesoriów - szatelenka i igielnik w postaci małego czajniczka ujęły niejedną z nas :)

Przy popołudniowej herbacie, pod portretami monarchów dziewiętnastowiecznych mogłyśmy do woli rozmawiać na nasze ulubione tematy filmów i programów kostiumowych, samych kostiumów, życia codziennego w XIX wieku, oraz dowiedzieć się, jak wygląda praca muzealnika i ile czasu zajmuje stworzenie wystawy. Szczerze mówiąc, nie mogę się już doczekać, aż Nowiny Paryzkie zostaną otwarte i będę mogła na własne oczy zobaczyć oryginalne suknie dziewiętnastowieczne sprowadzone do Gliwic z różnych zakątków Polski (będą również egzemplarze z prywatnych kolekcji!)

Górne zdjęcia z Justyną z Halsztuka w sukni na turniurze


Tymczasem nie obyło się bez mierzenia współczesnych replik autorstwa Joanny. Trzy suknie (balowa z lat 1860., princeska i suknia na turniurze) przechodziły z rąk do rąk, gorsety ściskały, turniura i krynolina rozkładały się w muzealnym korytarzu, a my mierzyłyśmy :)

Dziewczyny pewnie wrzucą u siebie swoje zdjęcia w innych sukniach, a ja pokażę Wam tę, którą zmierzyłam. Była to balowa suknia z lat 60. inspirowana projektem Wortha (więcej tutaj). Pod nią miałam haftowany gorset, który na prawdę mocno ściskał. Właściwie to był to pierwszy raz, gdy miałam na sobie "prawdziwy", czyli szyty według historycznych wskazówek gorset i muszę przyznać, że przyzwyczajenie się do niego troszkę trwało, ale potem było mi w nim całkiem dobrze. Udało mi się nawet schylić po leżące na podłodze spinki ;)

Na gorset nałożona była krynolina, a na nią falbaniasta halka (jak w Annie Kareninie ;) ) i dopiero na to - dwuczęściowa suknia w moim ulubionym kolorze.



Sama suknia miała jeszcze czarną narzutkę, którą jednak zdjęłam do zdjęć. Przyznam, że czułam się w niej wspaniale i mogłabym chodzić tak ubrana codziennie :), choć stale musiałabym pamiętać o rozłożystości spódnicy i o tym, żeby nie zawadzić o nic podczas poruszania się. Szkoda, że nie zatańczyłam w niej walca, ale przy tej objętości sukni i wielkości muzealnych wnętrz byłoby to chyba niebezpieczne ;)

No i teraz nabrałam niesamowitej ochoty na uszycie sobie takiego cudeńka! Już w lipcu zastanawiałam się nad tym, czy nie przesunąć trochę w czasie mojej planowanej sukni a la Margaret Hale / Blanka Ingram w drugą połowę lat 1850. i nie oprzeć jej na krynolinie... A teraz jestem już pewna, że tak będzie! Czas zacząć zbierać fundusze na stelaż i gorset ;)


I z tym radosnym postanowieniem Was dzisiaj zostawiam. Sama na 100% wybiorę się w grudniu na wystawę, a i Was serdecznie zapraszam :)