27 stycznia 2013

W kuchni Jane Austen

Dzisiaj czas na książkę, z której gotowałam już cztery razy i pewnie kiedyś tam jeszcze z niej coś ugotuję :)


Zacznę od tego, że książka jest ładnie wydana. Posiada obwolutę, którą można zdjąć (ja jestem ciekawa, co jest pod spodem i zawsze je zdejmuję :D ), ładne czcionki i ilustracje z końca XVIII wieku.




Na początku, tak jak w oryginalnych książkach kucharskich z epoki jest obszerny rozdział wprowadzający, z którego można dowiedzieć się bardzo wiele na temat ówczesnej kultury stołu - kiedy, co i jak jadano, w jakich okolicznościach podawano jakie dania i w jaki sposób to robiono... Z tego rozdziału dowiedziałam się między innymi, że w czasach Jane Austen modna była kuchnia kolorowa, a więc składniki łączono ze sobą nie tyle ze względu na smak (chociaż to, oczywiście też), lecz ze względu na kolor. Najbardziej stylowe były kolacje na biało :)

Na skrzydełkach obwoluty są dodatkowe przepisy :)

Ciekawy był też fragment dotyczący samego przygotowania stołu i ułożenia na nim potraw. Goście dopiero podczas posiłku sami go sobie kompletowali z tego, co było na półmiskach. Dzisiejszy sposób podawania posiłków (a la russe, czyli talerze z gotowym posiłkiem, jak w restauracji) wprowadzono dopiero w XIX wieku.
Tę część książki pochłonęłam jednego wieczora! Oczywiście autorki skupiły się w niej głównie na warstwie społecznej, z której pochodziła Jane i bohaterowie jej powieści... chciałabym, żeby powstała podobna książka, dotycząca warstwy mieszczańskiej - to też mogłoby być ciekawe.


Same przepisy są podzielone tematycznie: na dania takie, które można przygotować np. na piknik, wystawną kolację, wizytę przyjaciół albo codzienny, domowy obiad. Ja jednak nie sugerowałam się tym podziałem, tylko dostępnością składników, ale o tym później.
Jak widzicie na zdjęciu wyżej, pod koniec książki autorki stworzyły menu, które mogłoby być obiadem podanym u pana Darcy (w sumie, to nazwisko powinno się odmieniać, tak jak w książce, ale któż z nas to robi? :P ). Korzystając z książki można samodzielnie taki wystawny obiad przygotować (chociaż zajęłoby to chyba cały dzień).


Spora część przepisów pochodzi z notatnika Marthy Lloyd, przyjaciółki Jane, która po śmierci męża zamieszkała w domu pisarki, tak więc panna Austen pewnie jadła te dania :) Reszta przepisów pochodzi z innych źródeł z końca XVIII i początku XIX wieku.
Wszystkie receptury zostały uwspółcześnione; składniki, które są szkodliwe, a w XIX wieku o tym nie wiedziano, trudno dostępne lub archaiczne (np. karuk - dzisiaj zamiast startych rogów lepiej po prostu użyć żelatyny) zastąpiono podobnymi. Dobrym rozwiązaniem jest zamieszczenie ponad współczesną modyfikacją oryginalnej wersji - ja czytałam ją najpierw i potem ustalałam złoty środek między wersją autorek a Marthy :)


Przepisy są bardzo fajnym rozwiązaniem dla tych, którzy uwielbiają dawne czasy, ale boją się ryzykować lub nie mają dostępu do oryginalnych książek z epoki.

Czy książka ma jakieś wady?

Tak, ma i jest to przede wszystkim dostępność składników. Wiele receptur wymaga użycia wody różanej lub z kwiatu pomarańczy i o ile można kupić te destylaty przez internet, jako kosmetyki (a więc nie do jedzenia), to spożywczych wersji wód nie mogłam dostać ani w sieci, ani w sklepach stacjonarnych - pytałam nawet w ekologicznych i jedyne, z czym się spotykałam, to zdziwione spojrzenia... I nie są to jedyne składniki, z którymi w Polsce może być problem. Piszę w Polsce, bo może w Anglii, gdzie powstała książka jest większy dostęp do tych egzotycznych, jak na nasze warunki, składników...


Nie mniej, polecam tę książkę wszystkim, którzy chcą zakosztować smaku czasów Jane Austen. Gotowanie według tych receptur na pewno będzie bezpieczne, łatwe i smaczne :))

8/10

P.S. Pewnie coś tam jeszcze pogotuję z tej książki. A dla tych, którzy przegapili poprzednie posty, wklejam linki do potraw, które zrobiłam według receptur Książki kucharskiej Jane Austen:

dwa ostatnie robiłam już kilka razy :)






22 stycznia 2013

Moda okresu Powstania Styczniowego

Właściwie to inaczej miałam zacząć ten cykl postów modowych... przekładałam go, przekładałam, aż w końcu do dodania pierwszego posta zmusiła mnie dzisiejsza 150. rocznica wybuchu Powstania Styczniowego (22 I 1863).



Czasem zdarza się tak, że wydarzenia historyczne / polityczne mają wpływ na modę. Było tak w okresie tuż przed rewolucją francuską: sympatycy króla nosili się na niebiesko bądź biało z białą wstęgą, natomiast popierający rewolucję przywdziewali stroje czerwone lub łączące trzy kolory (biały, niebieski, czerwony) oraz trójkolorowe wstążki. 

W Polsce moda stała się w latach 60. XIX wieku manifestacją uczuć narodowych. Jeszcze przed wybuchem Powstania Styczniowego Polki porzuciły kolorowe stroje na rzecz ciemnych, zabudowanych sukien, natomiast po powstaniu żałoba narodowa stała się czymś obowiązkowym.




Rysunki Artura Grottgera z cyklu Polonia oraz Lithuania doskonale przedstawiają nastroje społeczne tamtych dni, które ogarnęły nie tylko walczących. W przypadku kobiet żałoba narodowa bardzo często pokrywała się z żałobą rodzinną - wszak mężczyźni ginący w walkach byli również synami, ojcami, braćmi, mężami i narzeczonymi. Oczywiście noszenie ciemnych strojów (ze względu na ich symbolikę) było zabronione, zakaz ten spotkał się jednak z trwałym, milczącym oporem kobiet.


Strój obowiązujący w tamtych czasach składał się z czarnej, rozpiętej na krynolinie sukni. Pod tymże stelażem odważne konspiratorki, wzorem Ludwiki Chopin, która w ten sposób przetransportowała do Polski serce brata, mogły przemycać drobne przedmioty. 
Suknia posiadała długie rękawy, często była zabudowana pod szyję i wykończona białymi mankietami oraz małym, białym kołnierzykiem. W pasie spinano ją paskiem z mosiężną klamrą. Włosy noszono rozdzielone pośrodku przedziałkiem i związane w skromny kok, bez bogatych grzebieni, sznurów pereł i innych dodatków.

Ponieważ wszystkie kosztowności zostały wyprzedane w celu zdobycia pieniędzy na broń i inne rzeczy potrzebne w powstaniu, nie noszono drogiej biżuterii - ozdoby wykonywano ze zwykłego metalu, laki i drewna, następnie często malowano je na czarno.


Wszystkie dodatki projektowane były w modnym na początku stulecia stylu gotyckim. Dominowały motywy kajdan, łańcuchów, symbole narodowe oraz krzyż, serce i kotwica oznaczające wiarę, nadzieję i miłość.

Na bale nie chodzono, zrezygnowano z wszelkiej zabawy, nawet stroje dziecięce miały żałobny krój, zabawki zaś przemalowano na czarno.

Gdy o tym myślę, zastanawia mnie, czy dzisiejsze młode pokolenie byłoby zdolne do takich poświęceń - i nie chodzi mi tutaj o stroje, ale o samą decyzję walki i udział w powstaniu. Kiedyś dyskutowaliśmy o tym ze znajomymi i tak, jak na początku byłam pesymistką (zbyt bardzo balibyśmy się konsekwencji, nie jesteśmy odważni), tak później odstąpiłam od mojego twierdzenia - bo czasem skłonność do heroicznych czynów ujawnia się niespodziewanie i to w osobach, które nigdy by siebie o to nie podejrzewały.  

Zgadzacie się z tym?

20 stycznia 2013

W saloniku Chopinów

Trochę mnie nie było - a to przez słynne już projekty zaliczeniowe (jeszcze tylko dwa!) i grypę, która w końcu mnie dopadła. Ale wracam już do Was z postem - dzisiaj przeniesiemy się w koniec lat 20. XIX wieku i wprosimy się na chwilkę do państwa Chopin :)


O istnieniu tego saloniku pewnie niewiele osób miałoby pojęcie, gdyby nie strona internetowa - jest bardzo dobrze ukryty i spacerując Krakowskim Przedmieściem nigdy nie pomyślelibyście, że XIX wiek jest tak blisko! Żeby się doń dostać, wystarczy trochę odwagi :) Trzeba wejść na teren warszawskiej ASP, do budynku Wydziału Grafiki (w XIX wieku: Pałac Krasińskich) - w sumie pomyślałam, że co mi szkodzi, najwyżej mnie wyrzucą :D Potem trzeba trochę pobłądzić w korytarzach (niby drugie piętro, ale nie tak łatwo je znaleźć! ), ewentualnie kogoś zapytać - ja trafiłam na jakiegoś pana, pewnie profesora (teraz to już na pewno mnie wyrzucą :D ), który miło odpowiedział mi, że na końcu korytarza, ale że Chopina nie zastanę ( :-) ) - oczywiście, przecież Fryderyk wyjechał stąd 2 XI 1830 roku.


Salonik jest mały, ale bardzo przytulny. Wszystkie meble pochodzą z XIX wieku i są ustawione tak, jak stały, gdy mieszkali tu państwo Chopin. Na środku jest okrągły stół, niestety pusty, co natrętnie przypomina o tym, że właściciele saloniku opuścili go dawno temu... Ale jednak, serwantka zachęca, by wydobyć z niej empirową porcelanę, a sofa zaprasza, by na niej usiąść i wsłuchać się w muzykę płynącą ze starego fortepianu.


Fortepian Buchholtza stoi na przeciwko, a w czasach świetności saloniku, młody Fryderyk prezentował na nim (nie na tym samym oczywiście) swoje kompozycje: koncerty, wariacje, walce, a także mój ulubiony Nokturn e-moll. Sam Chopin mieszkał nad salonikiem, pewnie teraz jest tam jakaś sala wykładowa, ciekawe, czy historia miejsca inspiruje choć trochę współczesnych artystów.


Fortepian jest niemały i, w przeciwieństwie do nowoczesnych, brązowy. Klawiatura jest zabezpieczona (no, i tak nie potrafię grać :P ), a nad nią stoją oparte, przygotowane nuty:


Oczywiście jest to kopia oryginału, ale gdyby przyjrzeć się jej dokładniej, można przeczytać imię Delfiny Potockiej. Są to nuty Koncertu f-moll, który pierwszy raz usłyszano właśnie w tym saloniku 7 lutego 1830, na kilka miesięcy przed wyjazdem Fryderyka.



Na przeciwległej ścianie, nad kominkiem wiszą rodzinne portrety: państwa Chopin, sióstr Ludwiki i Izabeli, oraz (pośrodku) Fryderyka.


Na przeciwko drzwi stoi empirowa sekretera, a za drzwiami - małe pianino:


Właściwie, moja wizyta była raczej krótka - w końcu salon to tylko jedno pomieszczenie - ale za to nastroiła mnie bardzo dziewiętnastowiecznie. W tym podekscytowaniu pognałam do supernowoczesnego Muzeum Chopina, myśląc, że tam to dopiero będzie wspaniale. Po tych wszystkich niejasnych zachwytach, których naczytałam się zaraz po otwarciu Muzeum, szykowałam się na coś w stylu Muzeum Powstania Warszawskiego, ale oczywiście w XIX - wiecznym wydaniu (he he he).

A co znalazłam? Muzeum w najściślejszym tego słowa znaczeniu: mnóstwo dość hermetycznych, muzyczno-naukowych informacji, suche fakty biograficzne zaprawione ledwie kroplą życia codziennego i obyczaju... no i mnóstwo elektronicznych (częściowo popsutych :( ) ustrojstw we współczesnym labiryncie wewnątrz dziewiętnastowiecznego pałacu... To było jak walka Lema z Mickiewiczem, która wcale nie zharmonizowała się w formie steampunku... W dodatku w tej batalii wygrywał wciąż XXI wiek. Spędziłam tam kilka godzin i wyszłam zawiedziona - może gdybym była młodym muzykologiem...

I tak zachwalane przez wszystkich muzeum nie miało w sobie ani odrobiny tego, czego szukam, a XIX wiek krył się cały czas w niepozornym, schowanym przed światem saloniku :)


P.S. To mój 100 post! :D

9 stycznia 2013

Anna Karenina - wrażenia po przeczytaniu

Annę Kareninę skończyłam jakoś zaraz po świętach i czytałam ją chyba z miesiąc - ale to dlatego, że czytam wolno, poza tym musiałam robić kilkudniowe przerwy w lekturze ze względu na studia...


Z resztą i tak wypożyczając ją miałam niemałe wyrzuty sumienia, bo powinnam aktualnie czytać co innego, ale "się kliknęła" i jakoś tak sama się odebrała z biblioteki, a potem sama zaczęła czytać... i tak przepadłam na cały miesiąc w carskiej Rosji, w międzyczasie obejrzałam film, co tylko zwiększyło moją fazę na tę książkę. 
Anna Karenina zaczęła czytać się sama - co było o tyle dziwne, że dla mnie zazwyczaj pierwsze 60 stron powieści jest nieciekawe. Tutaj pochłonęłam je jednego wieczora nawet nie zdając sobie sprawy, że zgodnie z zasadą ten początek książki powinien być nudny.


I tak było przez pozostałe 800 stron. Moja fascynacja Anną Kareniną nie malała w ogóle. Dlaczego? Przede wszystkim to doskonale napisana powieść. Każda strona i każde zdanie przyczynia się do rozwoju fabuły, nie dałoby się stamtąd wykreślić ani jednego słowa bez uszczerbku dla logiki i rozwoju wydarzeń. Ta drobiazgowość Tołstoja wzbudzała mój niegasnący podziw - pisarz doskonale wykreował swoich bohaterów, zwracając uwagę na najbardziej ulotne myśli i odczucia (monolog Anny pod koniec książki, do złudzenia przypominający późniejszą, dwudziestowieczną technikę strumienia świadomości to po prostu mistrzostwo!) oraz na niezwykle drobne, prawie niezauważalne, charakterystyczne dla każdej postaci gesty (czasem aż sama sprawdzałam, czy tak się da :P ). Ponadto każdy bohater jest indywidualnością, każdy jest inny i inaczej postrzega te same wydarzenia - zostało to dobrze ujęte narracyjnie. Nie ma tutaj miejsca na tendencyjne ględzenie odautroskie - narracja jest prawie przezroczysta, to bohaterowie i ich stany emocjonalne są najważniejsze. Skoro już o bohaterach mowa, to są oni bardzo realistycznie skonstruowani, a to głównie dlatego, że żaden z nich nie jest statyczny, każdy się zmienia, ich osobowości mienią się najprzeróżniejszymi kolorami, pokazują coraz to inną twarz i oczywiście pozostając dalej sobą. 
Dlatego raczej trudno mi napisać, kogo w powieści lubiłam, a kogo nie - myślę, że każdy bohater miał chwile, kiedy byłam bardzo za nim, ale także zdarzały się momenty, w których go prawie nienawidziłam :D


... z wyjątkiem Lewina. W książce jest taki fragment, w którym Wroński musi asystować obcemu księciu w jego wizycie w Rosji i podczas tej asysty dochodzi do niego, że książę jest jakby przerysowaną, groteskową wersją niego samego i ukazuje mu wszystkie jego wady. Ja miałam to samo z Lewinem :D Konstanty Dmitrycz i te jego niekończące się rozmyślania o życiu i śmierci w końcu zaczęły mnie denerwować i miałam już go serdecznie dość, nieważne, czy był szczęśliwy, czy nie, po prostu nie chciałam już o nim czytać (a jego dzieje zajmowały jak na złość 2/3 książki :P ).

A skoro już jesteśmy przy szczęśliwych i nieszczęśliwych zakończeniach, to jak dla mnie jedyna para, która na to szczęśliwe zakończenie zasługiwała to (drugoplanowi) Koznyszew i Warieńka. Scenę, w której spacerują we dwoje z dala od innych i Sergiusz (po wypaleniu papierowa w krzakach lol) ma już przygotowany w myślach piękny tekst oświadczyn, a Waria tylko czeka, żeby się na nie zgodzić - tę scenę czytałam w nocy i gdy okazało się, że nic z tego nie będzie, to ja jak głupia kartkowałam książkę przez następną godzinę, szukając tylko ich imion, żeby dowiedzieć się co dalej. W końcu dałam sobie spokój, a po skończeniu powieści miałam żal do Tołstoja :( A taki byłby ładny ten związek...


W powieści główne miejsce zajmują oczywiście emocje i relacje bohaterów, bardzo mało jest w niej opisów miasta (w sumie pod tym względem zabieg wykorzystany w filmie jest bardzo trafiony), czasem znajdzie się jakiś piękny, szczegółowy opis wiejskiej natury. Chłonęłam je całą sobą, bo rzadko kiedy zdarzają się interesujące, po prostu dobre opisy przyrody - te w wydaniu Tołstoja klasa sama w sobie, czytanie ich było przyjemnością :)

Ponadto autor tej niemałych rozmiarów historii traktuje swoich czytelników poważnie. Pisałam już o braku tendencyjnej gadki, której nienawidzę (a która miejscami zdarzała się nawet mojej ukochanej Charlotte Bronte :( ). Tołstoj to samo zrobił z przekazem powieści - nie daje gotowych rozwiązań, nie mówi, jak jest dobrze, a jak źle. Zamiast moralizować, ukazuje tylko odwieczne (aktualne do dzisiaj i myślę, że również za sto czy paręset lat), podświadome konflikty, które kierują ludzkim życiem, od których nie ma ucieczki, ani gotowego rozwiązania. Narrator milczy - to od czytelnika zależy, jak się do nich ustosunkuje, co uzna za właściwe i jak pokieruje swoim życiem.

No i cóż więcej dodać - Anna Karenina to nie tylko arcydzieło literatury rosyjskiej, ale także światowej. Bezbłędna doskonałość. Wszystkim tym, którzy lubią taki psychologizujący typ literatury gorąco polecam, nie zawiedziecie się. Ja sama zaczytałam się raz w pociągu i gdybym nie spojrzała nagle przez okno i nie uświadomiła sobie, że to już K...ce i że to ostatnia chwila, w której mogę wysiąść, pewnie pojechałabym dalej, nie ważne gdzie... może nawet tysiąc kilometrów na północ i sto czterdzieści lat wstecz, wprost do carskiej Rosji lat 70. XIX wieku.


10/10

3 stycznia 2013

Co jeszcze wachlarz ma do powiedzenia?

Dużo, a dzisiaj drugi post z tej serii :) Oczywiście nie kupiłam jeszcze nowego wachlarza, a ten, który widzicie na zdjęciu to straszny, zakurzony i w dodatku nie zamykający się staroć :D


Pod ostatnim postem wachlarzowym pisałam, że będę kontynuować serię, jak tylko znajdę jakieś ładne tło do zdjęć. I tak, przy okazji wyjazdu pstryknęłam ich kilka nie bez poświęceń, bo był mróz chyba dwudziestostopniowy, a ja oczywiście nie sprawdziłam pogody przed wyjazdem i spakowałam same lekkie ubrania... :D

Ale oto są zdjęcia i pod spodem tłumaczenie (od prawej do lewej):


  • Kochasz mnie? (tutaj wachlarz jest zamknięty, żeby nie było)
  • Jesteś brzydki (wachlarz przesłania światło słoneczne)
  • Poczekaj na mnie (wachlarz szeroko otwarty)
  • Zniecierpliwienie (uderzenie czegoś wachlarzem)
  • Nie zapomnij o mnie (poprawianie włosów wachlarzem)
  • Lubię cię (przyglądanie się obrazkom na wachlarzu)
  • O trzeciej (odpowiedź na pytanie: O której się spotkamy? Ile wysuniętych płatków wachlarza - taka godzina)
  • Należę do ciebie (wachlarz trzymany nisko)


I to by było wszystko na dzisiaj - powyżej macie zamarzniętego (podobnie, jak ja podczas robienia zdjęć) Norwida i jakąś małą ptaszynę, która wytrwale mi pozowała :)

Na koniec skrobnę jeszcze, że teraz posty będą pewnie pojawiać się w mniejszej częstotliwości, niż dotychczas, bo styczeń to dla studentów niebezpieczna pora ;> Sesja nadchodzi, a wraz z nią 4 egzaminy (z czego dwa paskudne -_- ) i różne inne takie, które same się nie napiszą (a szkoda :P ), więc czeka mnie dużo pracy nie związanej z blogiem, ale jak tylko zdam, to wszystko wróci do normy :)

Pozdrowienia!