31 maja 2013

Na ostatnią chwilę

Jak zawsze! To już chyba mój znak rozpoznawczy i jakaś trwała cecha charakteru. Nigdy, przenigdy nie potrafię zrobić niczego porządnie i na czas, tylko wszystko na ostatnią chwilę, w szale i panice o Boże! Nie zdążę!




 Jest 21:30, a babeczki jeszcze nie upieczone, w dodatku jutro moja kuzynka ma jeszcze wieczór panieński, a ja nie mam przygotowanego nic, n-i-c do ubrania na tę okazję, improwizacja, jak zawsze <facepalm> Tak czasem myślę (a to nie a propos regencji, tylko mojej zaostrzonej ostatnio Thorntonmanii xD ), że gdybym była taką beznadziejną pracownicą w przędzalni bawełny u Thorntona <3 to po kilku godzinach wyleciałabym z pracy na amen (GET THAT WOMAN OUT OF HERE!!!) :D

Ale do brzegu, do brzegu! Czas płynie, a babeczki się same nie zrobią. Oto efekty moich dzisiejszych zmagań:


 I tak:
  • budki nie przyozdobiłam, bo doszłam do wniosku, że kwiatki po bokach to byłoby już za dużo - kokarda wystarczy.
  • Stary pasek wyprułam, na to miejsce założę nowy, uszyty na początku maja.
  • Reticule i wachlarz znacie, portmonetka sama wpadła mi w ręce u chińczyka. Nie jest to może ostatni krzyk regencyjnej mody, ale nie wygląda tak źle :3
  • last but not least - buty. Przerabiałam je cały boży dzień i jestem zła, bo w przeciwieństwie do torebki, buty nie wyszły tak, jak chciałam. To znaczy, wizualnie są ładne i takie, jak je sobie wyobrażałam, ale wykonane niechlujnie, bo na ostatnią chwilę. W dodatku... ale o tym już następnym razem, w poście butom poświęconym ;>

Dziś to na tyle, post krótki i pospieszny, bo jeszcze kilka rzeczy do zrobienia zostało. Już mi się chce śmiać na samą myśl o czesaniu się na Emmę omdlałymi rękami o szóstej rano, na czas (bus uciekaaa!) i w dodatku pierwszy raz w życiu :D

Idę piec, do jutra (:

23 maja 2013

Moja własna reticule

Dzisiaj przedstawię Wam efekty mojej pracy nad dziewiętnastowieczną torebką :)


To była pierwsza rzecz (pomijając pasek), którą uszyłam sama w 100%. Pracowałam nad nią cały dzień i dzięki maszynie do szycia uporałam się z tym tak szybko. Uszycie reticule ręcznie zajęłoby mi chyba kilka dni :D Muszę przyznać, że jestem bardzo zadowolona z efektu. Jest nawet lepiej, niż to sobie wyobrażałam :) Chociaż Wasze wprawne oczy pewnie dostrzegą na zdjęciach lub na żywo jakieś nierówności, trochę krzywe ściegi gdzieniegdzie... Mimo tych niedociągnięć, jestem zadowolona. Spisałam się doskonale, jak na pierwszy raz :)

A teraz, powstawanie torebki krok po kroku:

 

  • Najpierw przygotowałam papierowy wykrój, żeby wszystko się zgadzało. Podobny, z lat 1831 - 1865 znajdziecie tu, więc te moje wymysły nie są aż tak niehistoryczne, jak można by przypuszczać ;P
  • Odrysowałam cząstki na atłasowej podszewce i materiale wierzchnim (łącznie 8 części).
  • Wycięłam je z ok. 1 cm zapasu.


  • Przyfastrygowałam dwie części razem i zszyłam na maszynie, a potem...
  • zrobiłam to samo z dwiema połówkami.
  • Powstała niczego sobie czapka :D
  • Z częściami wierzchnimi postąpiłam podobnie.


  • Ręcznie zszyłam dwa końce (podszewki i wierzchu), a następnie...
  • wszystkie cztery rogi tak, aby podszewka trzymała się wierzchu i nie odstawała.
  • Zagięłam brzegi torebki do środka, złączyłam je razem, przyszpiliłam, przyfastrygowałam i zszyłam na maszynie (dopóki jestem początkująca, muszę tak właśnie postępować. Szycie wszystkiego od razu to jeszcze nie dla mnie :P )
I na tę część wszedł do pokoju mój tata i zaczął żartować, że szyję torebkę na 5 zł (że taka mała). Nieźle się przestraszyłam! Niby papierowy wykrój był ok, ale jednak sznurki do ściągania jeszcze trochę zabiorą i co wtedy :D Na szczęście jednak dobrze wymierzyłam i torebka jest idealnych rozmiarów :)


  •  Linijką wymierzyłam dokładnie, szerokość tunelu i wyrysowałam linię ołówkiem na torebce.
  • Już bez fastrygowania ostrożnie przeszyłam ją w tych miejscach dookoła.
  • Wprawiłam sznurek tą samą metodą, którą pokazywałam przy pachnących woreczkach.
  • Na końce sznurka nawlekłam koraliki i zawiązałam supełek. Myślę, że równie dobrze można by zawiązać sam supełek i tak wymanewrować sznurkiem, żeby ukryć go w torebce. Uzyskamy wtedy gładkie ucha do trzymania :)
Jak widzicie, nie szyłam sama :D Kampie najbardziej podobało się nawlekanie nici na maszynę i nawijanie małej szpuleczki. Patrzyła jak zahipnotyzowana :D Na szczęście samego szycia (odgłosów) trochę się bała i już nie wtykała do maszyny swojego czarnego noska, ale i tak ciągła kontrola jakości być musiała :P


Jak prezentuje się gotowa torebka?


Słowa mojej mamy: Nie mogę uwierzyć, że zrobiłaś coś tak ładnego! Tylko gdzie z tym będziesz chodzić?
Ja: Na uczelnię ;>

Na zdjęciach jedną ze wstążek zawiązałam na kokardkę, ale oczywiście torebkę trzyma się normalnie, za dwa ucha :)

A tutaj różne przedmioty, które można w niej nosić:



  • Mała książka, 
  • list (nie ma na zdjęciu :P ),
  • monety (brakuje mi XIX w. portfela, ale to może kiedyś tam...), 
  • zegarek - o ile nie jest przypięty do paska sukienki, 
  • lusterko (dawno temu dała mi je babcia. Wygląda staro, ale na pewno nie jest XIX w.),
  • grzebień (drewniany :) ),
  • ręcznie haftowaną chusteczkę (dar drugiej babci),
  • wachlarz --> plastiiik! Niestety nigdzie stacjonarnie nie mogę dostać drewnianego, a na przesyłkę $ szkoda... Może kiedyś będę zamawiała koronkową parasolkę [Gabrielle, Eleonora Amalia - kusicielki jedne!] i wtedy do zamówienia dołożę jeszcze wachlarz. Na razie ten plastik, dzięki stonowanym kolorom nie wygląda chyba aż tak tragicznie, co?


No i to w sumie tyle na dzisiaj. Wczoraj przyszły do mnie buty :) Kształtem i kolorem są łudząco podobne do modelu Abigail (porównanie obrazoburcze, mam nadzieję, że American Duchess nigdy tego nie przeczyta :P ). Dzisiaj wybiorę się po lamówkę i jak napiszę kolejne 10 stron pracy mgr, zabiorę się za udoskonalanie pantofelków :)


Pozdrowienia! (:

19 maja 2013

Torebka na wszystkie drobiazgi :)

Wachlarz, listy, drobne pieniądze, zegarek, książka, chusteczka na otarcie łez, sole trzeźwiące, małe lusterko, wizytowe karty, romantyczne bileciki, niekiedy okulary... gdzie dziewiętnastowieczne panny to wszystko chowały?! Odpowiedź jest bardzo prosta - w reticule!


Kiedyś, dawno temu byłam na wystawie torebek w Krakowie i mogłam zobaczyć je na własne oczy - maleńkie, haftowane, cudne po prostu... I w dodatku są wynalazkiem dziewiętnastowiecznym, gdyby nie reticule, dziś nosiłybyśmy wszystko w rękach :D

W osiemnastym wieku przydatne drobiazgi chowano w kieszeniach po bokach sukni, wpuszczonych pomiędzy stelaż pannier a nogi. I było to genialne wprost rozwiązanie - z wnętrza sukni nie można było nic ukraść, nie dało się! Co zostało tam włożone, stawało się li jedynie własnością damy i niekiedy też jej tajemnicą.

Gdy jednak zrezygnowano ze stelaży, nie było już pod suknią miejsca na obszerne kieszenie, dlatego też wszystkie drobiazgi zaczęto nosić w małych, podręcznych woreczkach - reticules:


Klasyczna torebka tego typu przypominała worek ściągany u góry sznurkiem, który służył również do trzymania go. Reticule była zazwyczaj pękata (mogła też być płaska - takie nosiła przez cały film Margaret Hale), często ozdobiona u dołu frędzlem, haftowana lub wyszywana koralikami (bardzo modne!). Niekiedy bywała bardziej podłużna, a niekiedy grubiutka. Kształtem mogła przypominać ostrosłup lub być bardziej obła. Podstawa mogła być dodatkowo wzmacnianym kwadratem lub nie...

Jak widać, ile użytkowniczek, tyle wzorów reticule! Jedno jest pewne - torebka tego typu nie posiadała dodatkowych kieszeni :)



Powyższe trzy torebki zabezpieczone są dodatkowym, metalowym zapięciem, co na pewno utrudniało kradzieże, no i wyglądało pięknie... Może kiedyś pokuszę się o uszycie podobnego portfela :)

A poniżej widać, jak różne, zabawne (ridiculous - czy to nie podobne słowo?) bywały te torebki. Najbardziej podoba mi się ta w prawym dolnym rogu. Pochodzi z lat 90. XVIII w. i kształtem przypomina główkę kwiatka :)



Mimo, iż w latach 70. XIX w. do mody wkroczyły duże torby (też piękne, właśnie takiej szukam cały czas, żeby z nią chodzić na uczelnię, ale nie mogę znaleźć... ech), reticule miała się świetnie przez cały wiek XIX aż do... dzisiaj! Pamiętam, że gdy szłam do komunii, wiele moich koleżanek miało przy sobie właśnie reticule :) (ja miałam kopertową torebkę na sznurku z perełek)

Bo, oprócz tego, że ładna, reticule jest też szalenie wygodna! Której z nas chciałoby się targać ogromną torbę na niedzielny spacer? I to tylko po to, by mieć gdzie przechować telefon...

Na koniec podejrzymy, co będzie w następnym poście ;> Bo, chociaż praca mgr nie pozwala mi zdawać relacji na bieżąco, wcale nie próżnuję w przerabianiu mojej regencyjnej sukienki na piknik i dopracowywaniu outfitu :D


A wprost przeciwnie, każdą wolną chwilę wykorzystuję na ulepszenia sukienki i budki, wkrótce przyjdą też do mnie pantofelki, ale ciii... o tym kiedy indziej ;>


__________________________________

Wykorzystane na obrazkach zdjęcia oryginalnych torebek pochodzą ze stron: MET (1, 2, 3, 4, 5, 6), LACMA (1, 2, 3, 4, 5), pinterest.

7 maja 2013

Żony i córki

Nareszcie! Choć przykro mi tak pisać o tej książce. Czytałam ją od lutego z dwumiesięczną przerwą na pisanie przeklętej, znienawidzonej pracy. To był zły pomysł i obiecuję solennie, że już nigdy więcej nie potraktuję tak żadnej powieści...


Niestety, to, jak podeszłam do ostatniego i najbardziej dojrzałego dzieła pani Gaskell miało wpływ na jego odbiór. Tak, jak na początku czytało mi się dobrze i tak, jak podczas tej wymuszonej przerwy bardzo chciałam wrócić do lektury, tak potem, po powrocie było już coraz gorzej...

Ale zacznijmy od początku: okładka książki jest nie tylko bardzo ładna, lecz także obraz na niej wykorzystany bardzo pasuje do treści książki. Co prawda wyobrażałam sobie salonik Gibsonów w barwach błękitnych, nie czerwonych, ale jednak, za każdym razem, gdy zamykałam książkę i spoglądałam na okładkę, wiedziałam, że w takiej scenerii mogłaby się rozgrywać akcja powieści.

Obok książki carrot cake, które, być może podawały panny Browning na swoich wieczornych herbatkach :)

Ogromną zaletą Żon i córek jest język, jakim zostały napisane. Giętkie, rozłożyste zdania i mnóstwo słów mieniących się odcieniami znaczeń wprowadzały w świat dziewiętnastowiecznej, angielskiej prowincji, która właściwie nie różni się tak bardzo od naszej współczesnej wsi. Mamy więc i lokalne stowarzyszenie, mieszczące się w księgarni, i apodyktyczne matrony, i gadatliwe stare panny, i lokalnego dziedzica, i fałszywą, przypochlebiającą się hrabiostwu panią Gibson (która ze względu na ilość wypowiadanych przez siebie lukrowanych mów stanowi chyba oddzielną kategorię ;) ), a wszystko urozmaicone wszechobecnymi plotkami i wnikliwą obserwacją życia innych.
Tło obyczajowe zostało doskonale nakreślone. Wielokrotnie odrywałam wzrok od powieści, żeby podziwiać pracę, jaką pani Gaskell włożyła w zbudowanie fabuły tej sporych rozmiarów powieści. Każdy bohater jest dopracowany i wiarygodny; nieraz potraktowany z ironią, lecz nie przerysowany, co sprawia, że obraz małej, prowincjonalnej społeczności jest wciąż aktualny. Najbardziej polubiłam pana Gibsona za jego rozsądek i zdecydowanie, Osborne`a - za wszystko, taki typ bohatera w książkach i filmach zawsze zyskuje moją sympatię, oraz Cynthię. Jest ona najbardziej niejednoznaczną postacią, a więc i najbardziej wiarygodną. Jej przeszłość pełna jest tajemnic i niedopowiedzeń, a jej uczucia zmienne jak wiatr stają się nieprzeniknione nawet dla niej samej.



Podobały mi się tytuły poszczególnych rozdziałów. Niby wszystko wyjaśniają, ale jednak po przeczytaniu kolejnego fragmentu okazywało się, że jego nazwa sugerowała jednak co innego :) Za to tytuł całej powieści zupełnie nie przypadł mi do gustu. Żony i córki nie sugeruje nic ciekawego, nic co mogłoby mnie zainteresować na tyle, abym wzięła powieść z półki. Szkoda, że tytuł nie jest bardziej przewrotny i przez to interesujący, ale takie już były standardy literackie dziewiętnastego wieku :P

Ostatnia powieść pani Gaskell ma jeszcze inne wady. Jako wielbicielka twórczości sióstr Bronte mogłabym oczekiwać więcej soczystych, bogatych w barwy, zapachy, dźwięki i smaki opisów okolicy oraz więcej i lepiej oddanych stanów emocjonalnych przynajmniej głównej bohaterki (Molly). Tymczasem zarówno scenografia powieści, jak i psychologiczny backstage są wykrojone ciasno, jakby cała energia i wyobraźnia pisarki skupiła się na szczegółach społecznych i nie wystarczyło jej już na wydzierganie wspomnianych wyżej szczegółów. Podczas czytania wielokrotnie chwytałam się myśli: U Charlotte byłby tu barwny opis / Charlotte pozwoliłaby Molly analizować sytuację, cieszyć się i cierpieć...
Ale tak to już jest, że powieść obyczajowo-społeczna jest powieścią obyczajowo-społeczną i nie stanie się nagle powieścią psychologiczną, choćbym przeniosła się do dziewiętnastego wieku i poprosiła panią Gaskell o napisanie wszystkiego od nowa!


Z resztą, nie ma wcale takiej potrzeby! Żony i córki to dzieło wysokiej klasy, napisałabym: kompletne, gdyby nie to, że brakuje ostatniego rozdziału, którego pani Gaskell nie zdążyła napisać przed śmiercią. Zamiast niego mamy tekst dziewiętnastowiecznego wydawcy, w którym (oprócz krótkiej analizy powieści i pochwał pod adresem jej autorki) zdradza on szczegóły zakończenia. Czy są zgodne z wyobraźnią pani Gaskell? A może to tylko wydawca uspokaja zawiedzionych brakiem happy endu czytelników? Jaka szkoda, że nie dowiemy się już jak było na prawdę! Czy Roger wrócił z Afryki, czy Molly zrozumiała naturę swoich uczuć, czy nie rozdzielił ich długi, bezbarwny czas oczekiwania na powrót młodego Hamleya do Anglii? Odpowiedzi na te pytania zostały porzucone gdzieś w XIX wieku, a nam, żyjącym 140 lat później pozostaje już tylko uruchomić wyobraźnię....


7/10