23 sierpnia 2013

Gdyby mój buduar istniał w świecie rzeczywistym...

... wyglądał by tak:


Dzisiaj spędzimy miłe popołudnie w jednej z małych posiadłości (jednej z dwóch, które uwielbiam) króla Stanisława Augusta, wybudowanej w latach 1774-1776 w moim ukochanym Parku Łazienkowskim :)


Biały Domek został wybudowany już za panowania króla, jest biały (cóż za zaskoczenie! :D ), mały i wygląda trochę jak domek dla lalek, a trochę jak śmietankowy tort :) Jego duże okna z uroczymi okiennicami kojarzą mi się z letnim wypoczynkiem w altance lub pawilonie różanym. Z resztą, jego tylna ściana i schodki prowadzące do innych części parku obsadzone są drobnymi, pastelowymi różyczkami...


Z przodu budynku jest mała fontanna z różnymi kolorowymi kwiatami dookoła. Jej plusk i lekka bryza chłodzą w upalny dzień tych, którzy zdecydowali się przysiąść na kremowych ławeczkach... Ale my wejdziemy do środka...


W środku jest kilka pokoi, przez które przechodzi się jeden przez drugi i w ten sposób można zobaczyć całe wnętrze Domku. Podobno urządzenie wnętrz jest oryginalne...

Pierwszy z pokojów jest chyba najładniejszy. Kiedyś, gdy widziałam go pierwszy raz, miałam okazję posłuchać przewodnika. Podobno ten pokój jest inspirowany czterema kontynentami (Europa, Azja, obie Ameryki i Afryka - Australia jeszcze nie była odkryta), które symbolizują subtelne malowidła na czterech ścianach. (poprawcie mnie, jeśli się mylę - usłyszałam to kilka lat temu i nie zanotowałam) Na każdej z nich i w każdym kącie pomieszczenia są też lustra, które odbijają cały pokój wielokrotnie, tworząc iluzję głębi i nieskończoności:


Kolejny jest pokój chiński, który nie urzekł mnie już aż tak bardzo, ale jednak, ma swój urok. Ściany zostały wyklejone oryginalnym malowidłem (tapetą?) chińskim, przedstawiającym życie w portowym mieście. Na suficie misterny żyrandol. Nie wiem, co ja z tymi żyrandolami mam, ale zawsze muszę je obfotografować, bardzo mi się podobają ;)


Z pokoju chińskiego przechodzimy do sypialni, z której znowu można przejść do trzech kolejnych: pokoju z porcelaną, gabinetu, o których będzie później oraz małej, ukrytej łazienki. Jak widzicie poniżej, łóżko jest umieszczone w alkowie i jest ono tak mięciutkie i filigranowe, że aż chce się na nim spocząć z książką w ręce... Na ścianach wiszą oprawne w złote ramy lustra, a klamki drzwiczek mają postać małych, złotych aniołków. Wnętrze nie jest jednak przesadzone i nie ocieka przepychem. Wprost przeciwnie - białe, malowane ściany dodają całości wyrafinowania i sprawiają, że pokój wydaje się bardziej przestronny.


Pomiędzy przejściem do dalszych pokojów a sypialnią znajduje się małe pomieszczenie i jest to łazienka :) W niej możemy podziwiać osiemnastowieczną toaletę :D Nie wiem, jak poddani, ale król o higienę dbał ;)

Na przeciwko wejścia do sypialni jest moje ulubione pomieszczenie w całym Domku, i zarazem jedyne takie w Polsce. Jest to ośmiokątny gabinet, stylizowany na różaną altanę:


Lustrzane od wewnątrz drzwi sprawiają, że czujemy się, jakbyśmy weszli do zupełnie innego, magicznego miejsca, które zachowało swój osiemnastowieczny kształt i zapach. Za misternymi ściankami altanki widać pierzaste drzewa i chmury pejzażu, a nad głową, ponad wijącymi się gałązkami lecą małe ptaszki. Okno na przeciw wejścia rzuca łagodne światło dnia. Roztaczający się z niego widok na park jest jak spojrzenie w przyszłość. Na środku - okrągły stół. Nie mogłabym na nim grać w karty, ale siedząc przy nim czytać, rysować i marzyć - jak najbardziej...

(nakręciłam dla Was filmik z wnętrza tego gabinetu, ale bardzo przeszkadzają w nim hałasy :/ a nie potrafię przerobić go na gifa. Jeśli ktoś z Was wie, jak to zrobić, niech napisze mi w komentarzu, na fb lub na @. Jak tylko wrócę do domu, zrobię gifa i wstawię w to miejsce :) )

Po marzeniach w ślicznej altance, pora wrócić do sypialni i stamtąd przejść do ostatniego miejsca w Białym Domku - pokoju z porcelaną:


Jest to najskromniejsze wnętrze w całym pawilonie. Jego głównym meblem jest szafa, a w niej urocze, osiemnastowieczne serwisy z porcelany cienkiej i delikatnej jak papier. Filiżanki zdają się tak kruche i lekkie, że bałabym się ich dotykać...

***

Wyjście z budynku prowadzi przez mały przedpokój wprost na szemrzącą fontannę, którą widzieliśmy przed chwilą. Zaraz obejdziemy pawilon, nie zaglądając w okna, zejdziemy po schodkach ostrożnie, aby nie podeptać róż, miniemy satyra dźwigającego od dwustu lat marmurowy zegar słoneczny i przysiądziemy na jednej z kremowych, zapraszających ławek. Zapach róż, minionych wieków i nagrzanej słońcem zieleni unosi się w powietrzu...

13 sierpnia 2013

Osiemnastowieczny róż w... płynie? kremie?

Na początku myślałam, że to będzie płynny róż typu tint. Kolejny raz dawna receptura okazała się zaskakująca...


Swoją prawdziwą twarz róż ujawnia dopiero po ośmiu magicznych dniach, dlatego też na zdjęciach macie go jeszcze w buteleczce. Byłam niecierpliwa i zrobiłam fotki, gdy był płynny, w fazie "dojrzewania", zanim jego kremowa konsystencja się ustabilizowała.

Sam przepis, pochodzący z książki Abdeker or The Art of preserving beauty jest prosty...


Olejek barwiący policzki na czerwono

"Weź pięć funtów słodkich migdałów, uncję sproszkowanego sandałowca, uncję goździków; ubij je razem w moździerzu, dolej cztery uncje białego wina i trzy uncje wody różanej. Potrząsaj pojemnikiem przez osiem dni. Wyciśnij olej w ten sam sposób, w jaki uzyskuje się olejek ze słodkich migdałów"


...gorzej z wykonaniem ;)


Chodzi tu przede wszystkim o składniki:

 
  • pięć funtów = 2,5 kg słodkich migdałów,
  • uncja = 28 g sproszkowanego sandałowca,
  • 28 g goździków,
  • 112 g białego wina,
  • 83 g wody różanej.




Trudno jest podzielić te składniki tak, żeby otrzymać sensowną porcję różu. Nawet, jeśli weźmiemy tylko po 1 gramie sandałowca i goździków, będziemy musiały użyć aż 89 gramów migdałów, a więc prawie całą paczkę! 
Dlatego też postanowiłam nieco zmodyfikować przepis, wziąć troszkę mielonych migdałów i troszkę oleju ze słodkich migdałów, bo to o niego głównie tu chodzi. Wprowadziłam też inną, mniej fortunną modyfikację... Czerwony kolor osiemnastowiecznych róży nie bardzo przypada mi do gustu (na mojej twarzy - na twarzach Marii Antoniny i jej przyjaciółek prezentuje się całkiem dobrze :) ), więc postanowiłam skorzystać z różowego pigmentu mineralnego. Pomysł byłby dobry, gdyby nie zignorowany przeze mnie fakt, że goździki są tu drugim barwnikiem... Myślałam, że one mają tylko nadawać mieszance ciepły, orientalny zapach, a tymczasem zaczęły puszczać również kolor i zmieszane z różowym pigmentem dały całkiem nowoczesną barwę nude... za którą, tak swoją drogą  (na policzkach) również nie przepadam ;)

Dlatego, jeśli chcecie poznać uwspółcześnioną wersję tego różu, dajcie mi znać w komentarzach, a będzie drugi różowy (dosłownie ;P ) post!

Tymczasem wykonajmy tę wersję:


  • Po odmierzeniu (na oko, bo nie mam chemicznej wagi mierzącej ilości mniejsze niż 1 gram) składników, włożyłam migdały, goździki oraz pigment do moździerza i ubiłam je do uzyskania proszku.
  • Następnie dolałam ostrożnie kilka kropel olejku ze słodkich migdałów. Mieszałam dalej...

  • Zgodnie z przepisem, dolałam wodę różaną i wino (troszkę, resztę wypiłam ;> )
  • Mieszałam dalej w moździerzu dokładnie, do uzyskania gładkiej konsystencji.
  • Przelałam do buteleczki z korkiem i pochopnie zrobiłam zdjęcia do posta ;)
  • Dopiero po ośmiu dniach wstrząsania róż pokazuje swoje prawdziwe ja - jest kremowy, nie płynny :)


Co sądzę o różu?

Zaskoczył mnie zmianą konsystencji, to przede wszystkim :D No i zaskoczyło mnie to, że goździki mogą być też barwnikiem :D Widać, że dużo się jeszcze muszę nauczyć. Niemniej jednak jestem zadowolona z eksperymentu.

Po wylaniu z buteleczki i przeciśnięciu przez podwójną gazę, róż stał się kremowy, nie stracił jednak wszystkich drobinek goździków i migdałów... Na skórze raczej trudno rozsmarować go równomiernie, tak, aby dał efekt ładnego rumieńca. Kolor się gdzieś ulatnia i kosmetyk daje lekki, pół transparentny, połyskujący cień, tak niepodobny do ostrych rumieńców, które widzimy na dawnych obrazach... Poza tym, zostawia na skórze małe kawałki goździków, których przy nakładaniu niełatwo się pozbyć...

***

Po raz kolejny dochodzę do wniosku, że osiemnastowieczne kosmetyki bardzo różniły się od naszych, to były mocno niedoskonałe prototypy, które dzisiaj lepiej zaadaptować do współczesnych warunków, mieszając trochę w oryginalnych recepturach, niż odtwarzać je z nabożnością rekonstruktora :D

To jak, chcecie uwspółcześnioną wersję? Warto? ;)

5 sierpnia 2013

Historia Adeli H. zdarzyła się na prawdę

Takimi słowami rozpoczyna się ten dość stary, a jednak na swój sposób intrygujący film...


Jego scenariusz oparty jest na kanwie prawdziwych wydarzeń, zanotowanych w dzienniku tytułowej Adeli H. Ukrywająca się pod pseudonimem panna Hugo, córka słynnego pisarza francuskiego, wykazując się brawurową odwagą, ucieka z domu aż do Kanady za swoim ukochanym - porucznikiem Pinsonem. Jej miłość jest jednak jednostronna. Porucznik nie tylko nie odpowiada na listy zakochanej dziewczyny, ale też nie ma najmniejszej ochoty widywać tej panny, ani tym bardziej się jej oświadczać. Adela jest jednak zdesperowana. Na ołtarzu beznadziejnej, częściowo urojonej miłości składa wszystko inne - pieniądze, rodzinę, własne zdrowie fizyczne i psychiczne, powoli zatracając się w niemożliwych do spełnienia wyobrażeniach...



To z jej punktu widzenia poznajemy tajniki tej toksycznej, wymuszonej miłości. Adela tylko dwa razy spotyka się z porucznikiem twarzą w twarz - cała reszta wydarzeń związanych z ukochanym dzieje się poza nią - możemy obserwować je przez okno, z ukrycia lub wysłuchiwać pisanych przez bohaterkę listów i dziennika w jej ciasnym pokoju. Życie Adeli jawi się jako nudne, nakierowane tylko na jeden cel: ślub z Pinsonem bez względu na wszystko. Stan ducha bohaterki dobrze oddają ograniczone, klaustrofobiczne przestrzenie, w których toczy się akcja filmu, a także równie ograniczone relacje Adeli z innymi bohaterami.


To na niej skupia się cały film. Przez półtorej godziny obserwujemy, jak bohaterka zatraca się we wmówionej w siebie miłości (prawdopodobnie dlatego, żeby dorównać zmarłej, idealizowanej przez wszystkich siostrze) i jak postępuje jej powolna degradacja. Z ładnej dziewczyny powoli staje się niedowidzącą wariatką ogarniętą chęcią zdobycia porucznika za wszelką cenę i wbrew jego woli. 


Co takiego robi Adele? Pieniędzmi wyłudzonymi od rodziców spłaca długi ukochanego i opłaca dlań prostytutkę, stale pisze do niego listy, obserwuje go (nawet w męskim przebraniu udaje się na bankiet), okłamuje rodziców, a za sprawą anonsu w prasie zamieszczonego przez ojca, także i resztę świata; udaje, że spodziewa się dziecka z porucznikiem, próbuje go zahipnotyzować i w takim stanie zmusić do małżeństwa, ostatecznie wyjeżdża za nim nawet do Afryki... 
Sympatię do głównej bohaterki straciłam już na początku, a połowie filmu przestałam się dziwić Pinsonowi. Jak się więc oglądało film, w którym żaden z bohaterów mnie nie interesuje? ;) 


Histeryczna gra Isabelle Adjani (choć taki styl odtwarzania postaci, generalnie rzecz biorąc nie należy do moich ulubionych), a także dość uboga, ciemna scenografia i zmieniające się kostiumy dobrze pasują do tego filmu i do bohaterki. Gdyby scenariusz był zmyślony, uznałabym go pewnie za pretensjonalny, pozbawiony głębi (bo przecież  przez tę samą historię można by przekazać jakiś głębszy sens), nieciekawy (kilka razy odchodziłam od filmu i niespecjalnie chciało mi się wracać), ale asekuracyjne zdanie przytoczone na początku filmu i będące jednocześnie tytułem tego posta zmusiło mnie do zmiany oceny...


Wszystko wydarzyło się na prawdę, ale jednak można by przedstawić to inaczej. A może to jednak nie sprawka scenariusza, tylko wieku filmu? Powstał w 1975 i zdążył się już niestety, nie za ładnie, zestarzeć (szczególnie muzyka - wolałabym, żeby nie było żadnej, niż taka -_- ), a może to wina mojej niechęci do francuskich filmów? Niewiele ich widziałam, ale jak dotąd żaden nie przypadł mi do gustu...








Jak myślicie, jak zakończy się ta historia?

Raczej niewesoło: 4/10


(wszystkie zdjęcia wykorzystane w poście pochodzą z serwisu vodkaster.com)