29 stycznia 2014

Debiut na balu! / VI Zimowy Bal Szkocki

Która z nas nie marzyła nigdy o pójściu na prawdziwy bal?  W zeszłą sobotę wraz z dziewczynami z Krynoliny przeniosłyśmy się w czasie i urzeczywistniłyśmy nasze dziewczęce marzenia...

Dziewczyny kostiumowe (od lewej): Koafiurzystka, ja, Eleonora Amalia, Fobmróweczka, Dorfi. Na zdjęciu brakuje jeszcze Ms.Nelly w jej pięknej, błękitnej sukni.

Dla mnie bal zaczął się już o siódmej rano, bo wykończenie sukni zostawiłam sobie na prawdę na ostatnią chwilę. Siedząc obok kota, na niezaścielonym łóżku, pośród różnych fatałaszków i błyskotek, kłując się w palce i spoglądając co chwilę na zegarek, wszyłam naprędce zapięcie sukni, zmarszczyłam fałdy w tyle (w końcu to retrousee) i... już gnałam do fryzjera zakręcić osiemnastowieczne loki (o stroju balowym poczytacie w kolejnym poście). Wróciłam akurat, aby ostatecznie przymierzyć suknię i zrobić kilka zdjęć na bloga. Niestety, przy mierzeniu angieleczki okazało się, że fałdy nie układają się tak, jak planowałam, a właściwie, to nie układają się wcale, tylko smętnie wiszą (jestem geniuszem konstrukcji! :D ). Mając 5 minut do wyjścia kłułam się szpilkami, próbując spiąć naraz kilka warstw materiału na plecach. Ostatecznie fałdy upiął na mnie kto inny, a ja wybiegłam z domu, myśląc po drodze, czy przypadkiem czegoś nie zapomniałam.

Na dworcu w Krakowie spotkałyśmy się najpierw z Ms Nelly i obie obładowane kostiumami, uważając na fryzury, makijaż i oblodzony chodnik udałyśmy się do Eleonory. Tam już w czwórkę (Fobmróweczka dojechała wcześniej) poddałyśmy się radosnemu nastrojowi przebierania, i to znów na ostatnią chwilę. Zbliżała się dziewiętnasta. Pokój Eleonory zostawiłyśmy usłany różnymi elementami damskiej garderoby (zapomniałam wachlarza!) i cudem upchnęłyśmy się jakoś (co przy trzech, sporych rozmiarów bum padach nie było wcale łatwe) w samochodzie. Potem jeszcze tylko bieg drobnymi kroczkami przez zaśnieżoną, krakowską ulicę i już można wkraczać na salę balową.


Miejsce wybrano bardzo przytulne, od razu po wejściu można było poczuć się jak na dziewiętnastowiecznym balu. Jak tylko zdjęłyśmy płaszcze, wręczono każdej z nas karnecik oraz równie miniaturowy ołówek i zaczęło się poszukiwanie partnerów do tańca, a jednocześnie podziwianie sukni, fryzur, plotkowanie i ostatnie poprawki przy strojach. Najładniejsze suknie miały (według mnie) trzy dziewczyny: z Zespołu Tańca Irlandzkiego i Szkockiego Comhlan (jedna to widoczna na zdjęciu powyżej kremowo-miętowa krynolina Sofi /jak ta krynolina pięknie prezentowała się w tańcu!/, druga to koronkowa suknia Maialis przepasana szkocką szarfą /na pierwszym zdjęciu/) oraz ze Szkoły Tańca Jane Austen: biała, lekka jak mgiełka empirka. Z uczesań najbardziej podobała mi się fryzura Koafiurzystki, która miała nie tylko perfekcyjnie ułożone loki, ale też doskonale dobrane dodatki :)

Kilka chwil później już wirowałyśmy na parkiecie, zacząwszy wcześniej statecznym polonezem. Ile radości dają takie tańce, nie jesteście nawet w stanie uwierzyć! Nie są one śmiertelnie poważne, jak tańce towarzyskie, ani bezmyślnie zmysłowe jak latynoamerykańskie, ani chaotyczne jak to, co zazwyczaj tańczymy wszyscy. Są idealne! Jest w nich tyle radości i energii, a jednocześnie taka elegancja, że mogłabym tak tańczyć aż do zniszczenia pantofelków :) Muzyka zaś sprawia, że dusza sama rwie się do zabawy. Było zupełnie tak, jak na balu w Meryton:



lub w Crown Inn (tutaj)


Jednocześnie myślę, że wszystkie zdałyśmy sobie sprawę, jak trudno zapanować w tańcu (i nie tylko - Eleonora i ja zaklinowałyśmy się nawet w naszych szerokich sukniach między krzesłami :D ) nad tak obfitą garderobą i... nad krokami. Falbanki i wstążki fruwały przy zmianie figur, aż wkrótce kilka z nich znalazło się na podłodze.
Właściwie, już przy wypisywaniu karneciku chciało mi się śmiać, bo przecież nie znałam żadnego z tych tańców, ale cudowny nastrój, jaki panował na balu sprawił, że ta myśl nie zaprzątała mi zbyt długo głowy. Tancerze ze Szkoły Tańca Jane Austen oraz Zespołu Tańca Irlandzkiego i Szkockiego Comhlan dobrze tłumaczyli kroki, byli też bardzo wyrozumiali dla debiutantów. Nawet mocno widoczne pomyłki nikogo nie oburzały, a tylko stawały się powodem do śmiechu, i to dla samych debiutantów.



W przerwach między tańcami szłyśmy po schodach na górę, gdzie czekały stoły zastawione różnymi smakołykami i skąd, popijając wodę z cytrusami z wysokiej szklanki można było obserwować tańczących na dole. Co jakiś czas zbiegałyśmy po schodach, gorączkowo szukając umówionych partnerów i kompletując sety. Samo zgadywanie imion, tego, kto jest kim i kogo właściwie wpisałyśmy na ten taniec było dość zabawne. W końcu z chaosu wyłaniały się pary, sety, powtarzaliśmy kroki i zaczynał się taniec. Biegnąc po schodach na jeden z walców lub kadryli... nie, nie zgubiłam pantofelka. Zamiast tego zahaczyłam fałdą sukni i usłyszałam przykry dźwięk rozdzieranego materiału. Może powinnam uwierzyć w cudowne zrośnięcie się sukienki, bo do dziś nie wiem, gdzie jest ta dziura :D

źródło
Tymczasem nadchodziła północ, zostało jeszcze kilka tańców, więc, żeby nie pomylić kroków ze zmęczenia (niestety mój obecny tryb życia jest bardzo niebalowy), udałam się na górę po kawę. Nie wiem, czy to ogólny nastrój panujący w powietrzu, czy coś innego, ale barman o mało nie poprosił mnie do tańca (No bo jak inaczej zinterpretować jego: "Czy chce pani tańczyć?"). I zanim pomyślałam, że właściwie czemu nie, zdążyłam już odpowiedzieć: "Chcę tylko moją kawę". Niewielkie łyki pysznego napoju ożywiły mnie wystarczająco przed zbliżającym się tańcem z oficerem 19-tej Lekkiej Brygady (tak, byli również mundurowi!). Z resztą, muszę koniecznie napisać tu o tym, jak wspaniałe wrażenie robili tańczący mężczyźni. Ich takt, wyrozumiałość i elegancja sprawiały, że jawili się oni (nieważne, czy w mundurze, czy w kilcie) jako prawdziwi gentlemani, a te z nas, które miały przyjemność z nimi tańczyć, na pewno czuły się wyjątkowo (ostatniego walca, będę wspominać jeszcze bardzo długo :) )


Niestety, to co dobre, szybko się kończy i choć byłam gotowa wytańczyć do cna moje pantofelki, bal nieuchronnie miał się ku końcowi. Rozentuzjazmowane wróciłyśmy do Eleonory i, już w łóżkach, uwolniwszy się od gorsetów, halek, wstążek, rozczesując fryzury, plotkowałyśmy jeszcze długo w noc, po której nadszedł czas na powrót do domu... i do współczesności.

źródło

24 stycznia 2014

Angielka, co Polkę udawała (o nowej sukience)

Dzisiaj kolejny post kostiumowy - tym razem popiszę trochę o nowej sukience. Jakoś na wiosnę obiecuję bardziej artystyczny post z ładnymi zdjęciami, a Ci, którzy będą na VI Zimowym Balu Szkockim, zobaczą sukienkę na żywo już w sobotę :D

Karolina Matylda z "Kochanka królowej"?! Tak, ale o tym pod koniec posta :)

Nie wiem, czy pamiętacie, ale jak wiosną tworzyłam moją wishlistę, znalazła się tam robe a l`Anglaise w swojej najbardziej klasycznej formie. Marzyłam o takiej z kwiecistego, lekkiego materiału i dziś pisałabym właśnie o niej, gdyby nie pewien kwietniowy dzień, w którym odwiedziłam second hand i z czeluści ogromnego pudła wydobyłam dwie bawełniane zasłony / kapy na łóżko w kolorach: pistacjowym i brzoskwiniowym. Od razu pomyślałam, że byłaby z nich idealna poloneska. Kupiłam je i tak mój plan uszycia robe a l`Anglaise legł z gruzach :D

Od góry: 1. 7 metrów falbanki, 2. Ściegi: górny mojej babci, a dolny mój (close enough! :D ), 3. Ręka babci, układająca fragmenty wykrojów, 4. Początki powstawania stanika sukni

Pierwszy raz nie wzorowałam się na niczym konkretnym, tylko od momentu zobaczenia materiału w sklepie, miałam już w głowie gotowy projekt. Nie chciałam jednak całkiem porzucać angieleczki, dlatego zdecydowałam się na jej wersję retrousee - z możliwością podwinięcia zewnętrznej spódnicy i upięcia jej na kształt trzech fałd.

Oczywiście znacznym problemem było to, że nie miałam wykroju, no i bałam się, że nie dam rady rozplanować wszystkich czynności tak, żeby zmieścić się na materiale i niczego nie zmarnować. Logistyka szycia nadal mnie przerasta :D Dlatego udałam się do babci po pomoc...

Znalazłyśmy wykrój bluzki w starej Burdzie z lat 80. i zaczęło się dopasowywanie, mierzenie, planowanie i myślenie. Mój telefon aż palił się od wyświetlania kolejnych zdjęć osiemnastowiecznych sukienek i współczesnych rekonstrukcji, aż w końcu (tak jak poprzednio) babcia zabrała się za rozdzielanie zadań i uszycie najtrudniejszych elementów, a ja marszczyłam falbanki, prasowałam, mierzyłam i odrysowywałam wykrój. Prawdę mówiąc, do końca nie wierzyłam w to, że z tak niewielkich skrawków powstanie stanik sukni, w który zmieszczę się ja, a nie jakaś mała lalka :P

Po lewej stronie suknia podczas szycia, zmierzona na szybko bez odpowiedniej bielizny pod spodem (przód sukienki był jeszcze całkiem niegotowy)

Gdy (teoretycznie) wiedziałam, co mam robić dalej, zabrałam wszystko do domu i tam wykroiłam różowe riuszki oraz zszyłam stanik sukni. Po zmierzeniu okazało się, że jest nawet za duży (!), dlatego genialnie, na chłopski rozum, pozapinałam go szpilkami, poodcinałam nadmiar materiału, zszyłam jeszcze raz i myślałam, że tak będzie ok. Otóż: nie było :D Bo po zwężaniu rękawy okazały się za duże i przy wszywaniu ich wyszła mi nieplanowana bufka (no skąd się ona wzięła?!). Dlatego znów pojechałam do babci na poprawki...
(kilka tygodni później)
Sukienka była już gotowa. Zostało już tylko wszycie tasiemek do podpinania tyłu i podoszywanie kwiatków z falbanki. Zmierzyłam sukienkę i coś mi w niej nie grało. Otóż, większość dawnych angielek / polonesek, które oglądałam miała stanik zakończony w klin, ale zdarzały się też i takie ścięte na prosto, dlatego wcześniej, przy wykrawaniu sukienki postanowiłam nie męczyć się z usztywnianiem tego trójkąta i ściąć "bluzkę" prosto (jak w wykroju). Teraz całość wyglądała po prostu dziwacznie i zupełnie nie osiemnastowiecznie. Trzeba było doszyć trójkąt. Byłam zła, że będzie widać miejsce zszycia, ale na szczęście wyszło całkiem fajnie.


I tak, prawie gotowa sukienka poszła spać pod łóżko (gdzie trzymam większość kostiumowych rzeczy) na kilka tygodni. Planowo miała obudzić się wiosną, ale że zdecydowałam się jechać na Bal Szkocki, wyciągnęłam ją wcześniej, zmierzyłam i okazało się, że... jest za szeroka w pasie :D No nie! Nie miałam już sił na prucie i ponowną zabawę, dlatego sukienka pojechała do krawcowej na zwężanie. Teraz zostało mi już tylko doszyć tasiemki do podpinania spódnicy i haftki, na które zapnę kostium. I znając życie, pewnie będę z tym walczyć na ostatnią chwilę :D

A skąd obecność Karoliny Matyldy w tym poście? Jakiś czas temu miałam ochotę obejrzeć sobie film, a że nowości kostiumowych nie było, sięgnęłam po Kochanka królowej (będzie post) i podczas jednej z pierwszych scen musiałam zatrzymać film, by powstrzymać nagłą, ogarniającą mnie falę radości. Suknia Karoliny była prawie-taka-sama i wyglądała olśniewająco! Oczywiście potem okazało się, że filmowa kreacja to robe a la francaise, ale samo połączenie kolorów i te falbanki są bardzo podobne (przyznajcie sami). Moja sukienka nie będzie miała tylko tych ślicznych haftów (kto by nad nimi ślęczał? :D ), no i riuszki na razie ma z tego materiału, co reszta, ale może w przyszłości jeszcze je zmienię...

***

Tak się na razie prezentuje historia mojej poloneskowej angieleczki. Dalszy jej ciąg dopisze się pewnie na balu i na pikniku latem, a co będzie potem, zobaczymy :)


21 stycznia 2014

Nowiny Paryzkie - wystawa

Od 13 grudnia 2013 r., w gliwickiej Willi Caro można obejrzeć na żywo kilkanaście pięknych, dziewiętnastowiecznych sukni, i nie tylko...


Zacznę chyba od tego, że do obejrzenia wystawy miałam dwa podejścia. Za pierwszym razem przyjechałam za późno - na pół godziny przed zamknięciem muzeum (praca do godzin popołudniowych + godzina dojazdu) i już nie wpuszczono mnie na wystawę. Drugim razem skorzystałam z dnia wolnego w pracy i, przy okazji załatwiania innych spraw, wstąpiłam do muzeum.


  Wybudowana w latach 1882 - 1885 Willa Caro, to mieszkanie gliwickiego przemysłowca i fabrykanta (ciekawe, czy był przystojny?) Oscara Caro. Już z zewnątrz willa prezentuje się pięknie, a otoczona zwykłymi, mieszkalnymi budynkami i codziennym, współczesnym życiem Gliwic, wydaje się miejscem, w którym za żeliwnym ogrodzeniem, dalej trwa w najlepsze XIX wiek. (jaka szkoda, że nie obejrzałam wnętrz! Będę musiała jeszcze raz się tam wybrać!).


Po przejściu przez masywne drzwi, do razu poczułam się uwolniona od współczesności i, wchodząc po schodach, pełną piersią zaczerpnęłam dziewiętnastowiecznego powietrza. To uwolnienie od współczesności należy wziąć bardzo dosłownie - na drzwiach, prowadzących do wystawy zawieszono wielki znak z przekreślonym aparatem, a pani pilnująca nie odstępowała mnie na krok, także nie mogłam pstryknąć ani jednego zdjęcia (chlip, chlip...). Zabawne, tym bardziej, że część przedmiotów za szklanymi gablotami jeszcze 2 miesiące temu trzymałam w rękach :D

Zdjęcia (autorstwa Ingi Niedzielskiej) wykorzystane w kolażu pochodzą ze strony pelniakultury.pl

Wystawa zaczyna się właściwie już na półpiętrze, na którym witają nas dwie osiemnastowieczne suknie: angielska i redignote. Po przekroczeniu drzwi natomiast, mamy już tylko wiek XIX - aż do początków XX. Wystawa składna się z kilku pokojów, w których zgrupowane są suknie z różnych dekad XIX wieku i różnych części Polski. Te, które spodobały mi się najbardziej, pochodzą z prywatnej kolekcji Przemysława Forysia (niestety, nie udało mi się znaleźć ich zdjęć w sieci). Najbardziej zachwyciła mnie wizytowa suknia z (o ile dobrze pamiętam) lat 1910. w pistacjowo - beżowych kolorach. Stałam przed gablotą i wgapiałam się w nią dobre kilka minut, a potem jeszcze kilkukrotnie wracałam.

źródło
To, co najbardziej zadziwiło mnie w tych sukniach, to ich rozmiar. Większość z nich mogłaby dziś włożyć co najwyżej dwunastolatka, a resztę - szczupła gimnazjalistka. One były maleńkie! Nawet te szersze w talii (dawniej kobiety też przecież miały różne wymiary) i tak byłyby za niskie dla naszych standardowych dziewczyn o wzroście 165 cm. Niesamowite! Ta moja piękna, pistacjowa pasowałaby mi co najwyżej na nogę :D

Z resztą, na wystawie zaprezentowane są nie tylko same suknie, ale też dodatki (m. in. oryginalny gorset i koszulka gorsetowa), kolorowe karty z ówczesnych żurnali, a także piękne zdjęcia (powyżej i poniżej), obrazujące długi rytuał porannego ubierania się, oraz mnóstwo wiedzy teoretycznej podanej w interesujący sposób z wykorzystaniem multimediów (można zobaczyć m. in. ten filmik). Jest też oddzielne stanowisko, ukazujące pralnię z przełomu wieków XIX i XX (w końcu gdzieś te wszystkie piękne suknie czyszczono).

źródło

Podczas oglądania wystawy nie mogłam powstrzymać zachwytu nad pięknem tych sukni i ówczesnej mody, czy też raczej filozofii życia, w którym jedną z ważnych wartości była jego estetyka. Cóż... w dziewiętnastowiecznej szafie nie było miejsca na podomowy, porozciągany dres, ani na małą czarną na wszystkie okazje...

Wystawę polecam serdecznie wszystkim kostiumomaniaczkom (i nie tylko ;) ). Można ją oglądać do 28 lutego 2014 r., i na prawdę warto się wybrać, aby zobaczyć te wszystkie piękne suknie razem, zanim powrócą - każda do swojego muzeum.


18 stycznia 2014

Kurczęta a la St Menehoult

Egzotyczna nazwa, ale czy równie egzotyczny smak? Przekonajmy się na własnej skórze...


St Menehoult (Sainte-Menehould) to francuska miejscowość słynąca z produkcji wina :)

Osiem lat po opublikowaniu przepisu (1791) wsławiła się również tym, że to właśnie w Menehould rozpoznano uciekającego z Paryża Ludwika XVI z Marią Antoniną (choć tak na prawdę to nie była ucieczka, tylko raczej podróż w stronę granicy, w celu zebrania sojuszników i ponownego wkroczenia w pełni królewskiej chwały do Paryża - LXVI zabrał w tym celu nawet swoją koronę i kilka innych "drobiazgów", które niestety skutecznie opóźniały ich w podróży...)

Ale w 1783, gdy wydano książkę Kucharz doskonały nikt jeszcze nie myślał o rewolucjach, był więc czas na wytwarzanie wina, gotowanie i jedzenie.

Oto przepis:


Kurczęta a la Ste Menehoult Na danie lub przydatek

"Włóż w rondel dwoje kurcząt z masłem, szklanką wina białego, solą, pieprzem, wiązką pietruszki, cebulą, odnóżkiem czosnku, tymiankiem, bobkowym liściem, bazylią, goździkami, gotuj z wolna, niech sosem przejdą, potem obmocz kurczęta w jajach ubitych, posyp chlebem, polej znowu masłem i chlebem przesyp, opiecz na ruszcie pięknie, daj na sucho albo z sosem czystym, trochę ostrym."


Wszystko jasne. Czas zabrać się za gotowanie!


Potrzebne składniki:
  • kurczęta - tu znowu wzięłam piersi z kurczaka,
  • masło (ja użyłam go do smażenia),
  • szklanka białego wina,
  • bukiet pietruszki,
  • mała cebula,
  • kilka ząbków czosnku,
  • bułka tarta i mąka na panierkę,
  • przyprawy: sól, pieprz, tymianek, liść laurowy, bazylia, goździki.

Jak gotowałam:
  • Najpierw, zgodnie z przepisem ugotowałam mięso w winie z przyprawami (cebulę i czosnek poprzekrawałam).
  • Następnie, gdy trochę ostygło, panierowałam je w najzwyklejszy w świecie sposób
  • i usmażyłam na maśle.
  • Resztę wina, w którym gotował się kurczak połączyłam z kaszą.


Jak smakują kurczęta a la Menehoult?

Myślałam, że gotowanie mięsa w przyprawach i winie sprawi, że nabierze ono miękkości i będzie bardzo aromatyczne, a tymczasem... smaku nie miało prawie wcale i stało się jakieś takie miałkie, no - jak ugotowane :D Może tutaj jednak bardziej sprawdziłyby się tłustsze partie kurczaka? W ogóle, powiem Wam w sekrecie, że nieszczególnie przepadam za panierowanym mięsem, ale nie mogłam się oprzeć wypróbowaniu tego przepisu :)
Jak by nie było - stołownicy zjedli tak przyrządzone kurczęta i nie narzekali, więc danie nie jest złe, ale jednak, jeśli weźmiemy pod uwagę składniki, jakie są potrzebne do jego wykonania, można się na tym przepisie trochę zawieść: kurczęta a la Ste Menehoult smakują jak najzwyklejsze kotlety z kurczaka...


14 stycznia 2014

Emancypantki - wrażenia po przeczytaniu

W ostatnim poście o książce pisałam o kryzysie, który sprawiał, że z żadnej powieści, za jaką się zabierałam, nie byłam zadowolona. Jak było tym razem? Czy dwa tomiszcza Prusa przezwyciężyły czytelniczą niemoc?


Emancypantki zawsze wydawały mi się jedną z tych grubych, ciężkich, klasycznych powieści, przez które nie można przebrnąć. Jesienią stwierdziłam, że najwyższy czas przekonać się na własnej skórze, czy faktycznie tak jest.
Pierwsze wrażenie było dość... nieokreślone. Z jednej strony, nie miałam najmniejszych wątpliwości, że to, co czytam, wyszło spod pióra Prusa. Emancypantki są bardzo prusowe zarówno pod względem stylu językowego, jak i sposobu budowania fabuły oraz kreowania postaci (kto czytał Lalkę, wie, o co chodzi :) ). Niewątpliwym atutem powieści jest też to, że dzieje się ona w Warszawie, moim ulubionym mieście. Niemałą przyjemność sprawiało mi umieszczanie bohaterów powieści w znanych mi miejscach - wreszcie nie musiałam wyobrażać sobie wszystkiego, tylko po prostu wiedziałam gdzie dokładnie dzieją się różne wątki :)
Inną rzeczą, która pewno podobała mi się w Emancypantkach były zmiany, jakim podlega ich bohaterka. Obserwowanie dojrzewania Madzi było całkiem interesujące, choć z drugiej strony to, jaka jest na początku i przez większą część powieści, skutecznie mnie do niej zraziło. Widać, że Prus nigdy nie był dorastającą panienką ;) Jego Madzia jest tak naiwna, że czytanie o niej aż boli, a zachwyty mężczyzn nad tą głupiutką, rozstrojoną naturą czyta się z ogromnym niedowierzaniem. I nie, nie jest to specyfika wszystkich dorastających, dziewiętnastowiecznych panien. Wystarczy poczytać powieści pisane przez ówczesne kobiety, aby się o tym przekonać. To samo mogłabym powiedzieć o życiu na pensji, jakiego obraz jawi się w powieści. Podczas czytania brakowało mi jakiejś głębi, którą wnikliwy czytelnik mógłby dostrzec pod fabułą. Tu wszystko było raczej powierzchowne, jakby naszkicowane. Im bardziej wczytywałam się w powieść, tym bardziej miałam wrażenie, że cała fabuła jest tylko potwierdzeniem tezy: "W dzisiejszym świecie ludzie szlachetni nie mają szans na szczęście, które bez najmniejszych problemów otrzymują niegodziwi i obłudni". A to już trąci pozytywistyczną powieścią z tezą i dydaktyzmem, których wprost nie znoszę.


Na szczęście w powieści pojawiają się też inne wątki i inni bohaterowie. Moją szczególną uwagę przykuło rodzeństwo Solskich i o wiele bardziej wolałabym, żeby to Ada lub Stefan byli głównymi bohaterami. Rozdziały im poświęcone czytałam właściwie jeden po drugim, podczas gdy naiwne rozważania Madzi tylko mnie denerwowały. Im bardziej jednak panna Brzeska popadała w nerwowy rozstrój i im więcej rzeczy zaczynała dostrzegać, tym bardziej interesująca stawała się powieść. I tak, jak na początku czytałam ją trochę z musu, jakby była zadaną lekturą, tak później chętnie do niej wracałam. Interesujące były również wykłady profesora Dębickiego. Fajnie spoglądało się na ówczesne myśli filozoficzne i naukowe z perspektywy ponad stu lat. Poza tym, jedna z opowieści profesora (ta o błękitnej planecie) przytaczana jako przykład w pewnej jego wypowiedzi zadziwiająco wprost pokrywa się z fabułą jak najbardziej współczesnego filmu (Melancholia). /tak swoją drogą oba dzieła mają zupełnie inną, odwrotną wręcz wymowę - to też interesujące/ Nie wiem, czy Lars von Trier czytał Emancypantki (raczej nie :D ), ale to chyba świadczy o tym, że przemyślenia egzystencjalne i towarzyszące im wyobrażenia zawarte w powieści są ponadczasowe - i tutaj Prus jak najbardziej się sprawdził.




Warto więc wrócić do tego klasyka sprzed ponad stu lat? 
Myślę, że tak, choć osobom, które dopiero zaczęły interesować się XIX wiekiem poleciłabym jednak coś innego...

6/10

11 stycznia 2014

Przełom wieków w krzywym zwierciadle satyry

Często, szukając ilustracji z dawnych żurnali, można natknąć się na dawne rysunki w zupełnie innym stylu...

Niewinne pogaduszki w modnym miejscu, czy... publiczna toaleta? (Henry Kingsbury, "The Inside of the Lady`s Garden at Vauxhall", źródło)


Ówczesne karykatury i rysunki satyryczne (oprócz tego, że wciąż bywają zabawne) pozostają nieocenionym źródłem wiedzy o dawnym życiu - o tym, co emocjonowało osiemnastowiecznych, o tym, co się działo wokół, jak reagowali na różne wydarzenia i, najogólniej pisząc: jak im się podobało życie w XVIII wieku.

Do moich ulubionych karykaturzystów należą James Gillray (1756 - 1815) i Thomas Rowlandson (1756 - 1827). Ich rysunki, choć mocno groteskowe, epatujące brzydotą oraz wulgarnymi i nieprzyzwoitymi treściami (pełnoletni mogą wpisać sobie w wyszukiwarkę frazę "Thomas Rowlandson" i przełączyć na grafikę. Reszta czytelników tego posta niech lepiej zostanie ze mną :P ), jednak dają nam całkiem realny obraz ówczesnej rzeczywistości. Wystarczy przefiltrować je w głowie, zdejmując z nich patynę hiperboli.

Myślę, że te (będące czasem komiksami), rysunki porównać można do dzisiejszych memów, które też bywają groteskowe i w podobny sposób komentują rzeczywistość. W XVIII wieku najczęściej powstawały oczywiście satyry polityczne:

James Gillray "Substitutes for bread" (1795), źródło



Choć do moich ulubionych karykatur należą te, w których obrywało się:

MODZIE

James Gillray, "Advantages of wearing muslin dresses" (1802), źródło
Muślinowe suknie miały zaiste wiele zalet, takie były praktyczne przy kominku :D

(a już bez żartów: jedna z córek Izabeli Czartoryskiej, Teresa właśnie w ten sposób, od zapalonej przez przypadek sukienki, tragicznie zginęła...)

Henry Kingsbury, "A man millenee", "The muff" (1787), źródło

Thomas Rowlandson, "The bum shop", (1785), źródło

Thomas Rowlandson, "Six Stages of Mending a Face" (1792), źródło
Ta powyższa to moja ulubiona! :D

James Gillray, "Leaving off powder, or a Frugal family saving the Guinea" (1795), źródło
Miss Bath, "The ladies contrivance or the capital conceit" (1777), źródło

"The Ridiculous Taste or the Ladies Absurdity" (1776), źródło

"M-lle Des faveurs a la promenade a londres" (1775), źródło


MEDYCYNIE

George Cruikshank, "The Cholic", źródło





Thomas Rowlandson, "Transplanting of teeth" (1787), źródło


Thomas Rowlandson, "A French dentist shewing a specimen of artificial teeth and false palates" (1811), źródło

Te twarze (i mój dentysta, który jak na złość nie odbiera telefonów - nie chcę skończyć, jak bohaterowie karykatury /ok, on i tak tego nie czyta/) będą mi się śniły po nocach :D

NOWYM ZWYCZAJOM I STYLOWI ŻYCIA

James Gillray, "A squall" (1810), źródło
Pamiętacie romantyczny spacer Marianny w deszczu? Pan po prawej chyba nie wygląda na rozkochanego Willoughby`ego :D

James Gillray, "Tales of wonder" (1802), źródło

James Gillray, "Matrial harmonics", źródło
Harmonia małżeńska - tytuł mówi sam za siebie :D Od razu przypomina mi się dom Bennetów :D

 ***

Karykatury przetrwały właściwie do dziś, choć w XXI wieku (w swojej klasycznej formie) wydają się jednak trochę anachroniczne. Na koniec polski akcent - pożegnanie kontusza:

Leonard Ludwik Straszyński, "Szkoda wąsów" (1870), źródło


Co prawda nie jest to karykatura, ale obraz o satyrycznym zabarwieniu: lokaj, wynoszący sarmacki kontusz ociera łzy rozpaczy, pan domu jeszcze ostatkiem sił się opiera, ale sprawa jest już przesądzona - wąsy muszą zniknąć. Męski świat (z niewielkimi oporami) poddaje się władzy kobiet. Na pana domu już czeka jego nowe wdzianko, w którym będzie prawdziwą ozdobą salonów. Grunt, że żoneczka zadowolona! :D

***

Lubicie takie satyryczne rysunki? Bawią Was w ogóle? Bo mnie (niektóre) wydają się całkiem zabawne ;)


7 stycznia 2014

Ozdobna peruczka i tricorn...

... czyli druga część posta o modzie męskiej w II połowie XVIII wieku. Dzisiaj zajmiemy się dodatkami w ubiorze ówczesnego eleganta.


Jak wiemy z poprzedniego posta, moda męska w osiemnastym wieku była bardzo (jak na dzisiejszy gust) zdobna i kolorowa. Osiemnastym stuleciem rządziły kobiety i to znalazło odzwierciedlenie chyba w każdej dziedzinie życia - również w modzie męskiej. Dziś ta feminizacja ówczesnych strojów jest szczególnie widoczna, dlatego może dziwić fakt, że męskie kapelusze i uczesanie osiemnastowieczne pochodzą wprost z... wojskowego poligonu!


Większość z nas kojarzy osiemnastowiecznych mężczyzn właśnie z ozdobnymi, białymi i lśniącymi peruczkami z lokami po bokach twarzy. Jest to zasługa pierwszych filmów kostiumowych, które wylansowały takie postrzeganie XVIII wieku (podobnie, jak rogi przy wikińskich hełmach :D ) i... pruskiego munduru osiemnatsowiecznego, w którego skład wchodziły właśnie te charakterystyczne uczesania.

W rzeczywistości ówczesne peruki były różne. Robiono je zarówno z ludzkich włosów (straszne! i drogie), jak i z sierści, wełny oraz nici (tańsze odpowiedniki). Niektórzy mężczyźni czesali tak własne włosy, inni wybierali styl "pół na pół" - peruczkę przesuwali na tył głowy, a na wierzch zaczesywali własne włosy, co dawało bardziej naturalny efekt. Kolor peruki zależał od użytych włosów i koloru pudru. Perukę układał balwierz (ówczesny fryzjer) na przeznaczonym do tego manekinie, korzystając ze specjalnych wałków (TUTAJ) i, nierzadko trujących, płynów utrwalających. Puder nakładano już po założeniu peruczki, okrywszy wcześniej strój zabezpieczającym peniuarem, a twarz - papierowym rożkiem (kojarzycie scenę z Amadeusza? ;) )


W XVIII wieku istniały różne typy fryzur. 

Najbardziej typowa to en bourse ("w sakiewkę") - włosy zaczesane do tyłu i umieszczone w harbajtlu - specjalnym, najczęściej czarnym, jedwabnym woreczku. Gdy mężczyzna nie chciał zakładać harbajtla, wiązał włosy w harcap, czyli warkoczyk. W armii pruskiej warkocz ten był szczególnie istotny, miał bowiem chronić szyję przed nieprzyjacielskimi ciosami :D Inni panowie woleli czesać się "w ogon", spinając włosy czarną wstążką (catogan) w kucyk na karku (pig-tail).
Włosy na czubku głowy (wcześniej uniesione wysoko), w II połowie XVIII wieku były puszyste, zaś po bokach formowały się w cadenettes - loczki, których ilość była dowolna i zależała od właściciela peruczki oraz jego fryzjera.



Powyżej macie przykłady takich uczesań na portretach, a TUTAJ porównanie kilku różnych stylów od początku stulecia. 

Od lewej: tricorn, bicorn i kapelusz kwakierski

Kapelusz noszono najczęściej trójgraniasty / trójrożny / tricorn, który ozdabiano galonem lub piórami (zawsze myślałam, że te pióra to wymysł filmowców!). Gdy jednak na głowie była już misternie ułożona fryzura, nie zakładano go, tylko noszono pod pachą, bardziej jako akcesorium, niż faktyczny kapelusz. Z tego powodu powstały kapelusze chapeaux - bras, czyli składane na płasko i noszone w ręce, nie na głowie.

Pod koniec XVIII wieku modny zaczął być też bicorn - kapelusz dwurożny, dzisiaj kojarzony głównie z Napoleonem. Bicorn można było nosić na dwa sposoby. Anglicy zazwyczaj zakładali go wzdłuż, zaś Francuzi - w poprzek.

Oba typy kapeluszy były stosowane, i są znane z ówczesnego munduru wojskowego.

Anglomania końca XVIII wieku sprawiła, że modny stał się też inny typ kapeluszy - jockei i kapelusz kwakierski. Były one okrągłe z płaskim rondem, wysokie, przewiązane wstążką z klamerką (tzw. kapelusz podróżny) lub niższe - taki kształt zapowiadał już dziewiętnastowieczny cylinder.

Tutaj (1, 2) macie przykłady różnych wariantów osiemnastowiecznych kapeluszy, a TU mężczyznę ubranego zgodnie z modną anglomanią końca wieku.


 Obfitość stroju osiemnastowiecznego sprawiała, że inne dodatki były raczej skromne. Stanowiły je: spacerowa laseczka (huletka?), którą w wariancie stroju do jazdy konnej zastępowała szpicruta, oraz chatelaines (szatelenki? Czy to możliwe, że te damskie, dziewiętnastowieczne wzięły się ze stroju męskiego? Myślę, że tak, w końcu moda damska końca wieku przejęła niektóre elementy strojów męskich, np. redignote, a wraz z nimi - szatelenki [klik!] ) - ozdobne łańcuszki, zwieszające się od pasa na biodra. 

Oczywiście osiemnastowieczni modnisie - fircyki i maccaroni zakładali również liczne, nie tylko rodowe pierścienie, łańcuszki na szyję, na których zwieszały się ordery, ozdobne zawieszki lub miniatury, a także korzystali z dobrodziejstw makijażu. Większość mężczyzn poprzestawała jednak na chatelaines i laseczce.

***

W ten sposób, w czterech postach opisałam już podstawy męskiego stroju w latach 1770 - 1870. Myślę, że skoro na blogu pojawia się coraz więcej mężczyzn zainteresowanych historią mody, mogłabym kontynuować tę serię, opisując szczegółowo strój męski w poszczególnych dekadach lub różne jego typy (strój do jazdy konnej, dzienny, orientalny, na wojnę, balowy, spacerowy itd.). 

Kto jest za?

3 stycznia 2014

Osiemnastowieczne gotowanie: Kurczak po tatarsku

Właściwie to "kurczęta", ale na jedno wychodzi ;)


Gdy ostatni raz (ponad rok temu!) przygotowywałam historyczny obiad, nie potrafiłam gotować wcale, w dodatku od razu zabrałam się za stare przepisy. Co prawda były one już opracowane w Książce Kucharskiej Jane Austen, ale i tak nie było to coś, z czym byłabym obeznana. Dziś mogę z całą powagą stwierdzić, że gotować nauczyła mnie Martha Lloyd, przyjaciółka Jane Austen. Ten zeszłoroczny przepis na curry zaczęłam sobie modyfikować, coś dodałam, czegoś nie i dzięki tym eksperymentom już nie umrę z głodu, gdy przyjdzie mi zająć się kuchnią :D 
Dzisiaj mam dla Was drugi przepis na obiad (a w zanadrzu jeszcze dwa), również z kurczaka, bo jest on najłatwiejszy w przyrządzeniu i zdobyciu (w książce, z której korzystam są przepisy nawet na gołębia i drozda! :O ). Przepis pochodzi z męczonej przeze mnie ostatnio pozycji Kucharz doskonały autorstwa Wojciecha Wielądka z 1783 roku. 

Ciekawi, co na obiad jadali osiemnastowieczni?


"Kurczęta po tatarsku: Wyprawiwszy, obciągnij kurczęta nad ogniem, przekrój na połowę, wyłam kości, umarynuj w rozpuszczonym maśle, włóż pietruszki, cebuli, grzybków, odnóżkę czosnku, wszystko usiekaj, osól, opieprz, obmocz w maśle, posyp chlebem, upiecz, daj na sucho albo z małym sosem"

Straszne rzeczy temu kurczakowi trzeba robić! :O W dodatku ilości składników nie są konkretnie podane, no i kucharz nie napisał, jakie to mają być grzybki (mniemam, iż nie halucynogenne :D )




Składniki:

  • Pierś z kurczaka - jak już kiedyś wspomniałam, nie przepadam za innym mięsem z kurczaka, a skoro w przepisie są całe kurczęta, myślę, że każdy może sobie wybrać fragment, jaki chce lub przyrządzić danie z całej kurki :)
  • Masło - wzięłam około łyżki.
  • Pietruszka - cała duża nać (bo lubię ;) )
  • Cebula i czosnek - czosnku dałam dwa ząbki, a cebulę wzięłam zieloną.
  • Grzybki - pierwotnie chciałam zrobić to danie z kurkami, ale w listopadzie nie można ich już było nigdzie dostać, więc zostały mi pieczarki.
  • Sól i pieprz.
  • Coś do gotowego dania - ja wykorzystałam ryż, ale w przepisie jest chleb i ostatecznie chyba faktycznie chleb byłby lepszy.

Gotowanie:
  •  Pieczarki obrałam i pokroiłam na plasterki.
  • Skroiłam również czosnek i cebulę (twardszą część), a następnie
  • podsmażyłam na maśle.
  • Gdy cebula była już podsmażona, dodałam grzyby.


  •  Pokrojone na kawałki i doprawione mięso podsmażyłam na pozostałym maśle,
  • a gdy grzyby stały się już całkiem miękkie, dodałam je do mięsa z odrobiną wody.
  • Przemieszałam całość i dosypałam miękką, zieloną część cebuli, 
  • a na sam koniec - posiekaną piertuszkę.
 


Jak smakował kurczak?

Dobrze :) Tak, jak pisałam, wyłamałam się trochę z przepisu i zamiast z chlebem, zjadłam go z ryżem. To był błąd, lepszy smak byłby zdecydowanie z chlebem. Natomiast samo danie jest całkiem smaczne. Grzybki dodają mu "tego czegoś", a zielona cebula i pietruszka nadają aromat. Na pewno spróbuję zrobić to danie raz jeszcze, na wiosnę, jak już pojawią się kurki, a wtedy dam Wam znać, w tym poście lub na facebooku, jak wyszło.
 
 [Edit. 17 VIII ]


Przecież kurki są wczesną jesienią, a nie wiosną! :D Pierwsze już się pojawiły 9sierpień), więc zrobiłam kurczaka z nimi i wyszedł o wiele lepszy (zdjęcie). Także polecam Wam wypróbować w przepisie właśnie te grzyby :)
Smacznego! :)