27 lutego 2014

Wojna i mir

Właściwie, to wystarczyłoby, gdybym napisała: Tołstoj był geniuszem i dała tej książce maksymalną notę. Ale taki post nic by Wam o niej nie powiedział i nie zachęcił do pogrążenia się w carskiej Rosji na 1850 stronach ...




Wojna i Pokój jest czterotomową powieścią, której akcja rozciąga się w epoce napoleońskiej, a dokładniej (akcja właściwa) w latach 1805 – 1812. Tołstoj ujął w niej nie tylko zmienność czasu i pokoleń, lecz także różne, nierzadko krzyżujące się losy kilku głównych i mnóstwa drugoplanowych bohaterów zebranych w czterech rodzinach.

Tym, co na pewno zasługuje na uwagę, jest dokładny opis życia codziennego i zwyczajów dziewiętnastowiecznych Rosjan. Zanim zabrałam się za powieść, słyszałam często, że jest ona uznawana za rosyjską epopeję narodową, co trochę mnie dziwiło nawet po pierwszych dwóch setkach stron. Jednak im bardziej zagłębiałam się w tę powieść i ten świat, tym bardziej zaczynałam rozumieć, dlaczego tak jest, aż w końcu przyznałam im rację. To bardzo rosyjska powieść i żałuję, że nie przeczytałam jej przed moją podróżą do Petersburga (choć w sumie Petersburg symbolizuje u Tołstoja tę sztuczną, europeizującą część społeczeństwa i życia, podczas, gdy mateczka Moskwa oznacza życie prawdziwe, bez niepotrzebnych konwencji i robienia teatru).

Z obyczajowych fragmentów Wojny i Pokoju najbardziej podobały mi się święta u Rostowów. Te rozdziały (zawierające i herbatę, i polowanie, i zapusty i oczywiście sceny romansowe ;) ) były opisane tak, że odczuwałam je niemal wszystkimi zmysłami. Czytając, tylko wzdychałam "Jak ja chciałabym tam teraz być!", a potem unosiłam oczy znad książki i okazywało się, że... właśnie tam jestem! Miałam szczęście czytać te sceny akurat podczas Bożego Narodzenia i to pewnie też wpłynęło na mój wyjątkowo świąteczny nastrój w tym roku. 

Z resztą, Tołstoj jest mistrzem w kreowaniu nastroju. Czytając jego dzieło czułam się jak mała dziewczynka, która stale poddaje się fascynacji jakąś kreskówką (miałyście tak?). Tym razem szał na epokę napoleońską, żołnierzy i Rosję zawładnął mną z taka siłą, że nawet nie przypuszczałam, że cokolwiek jest jeszcze w stanie mnie do tego doprowadzić. Podczas tych kilku miesięcy czytania po prostu żyłam tą książką. Moim znajomym dorabiałam patronimiki do imion, w zwykłych wypowiedziach łapałam się na używaniu wojskowych metafor, a nawet w pracy, idąc na ostatnie piętro z fakturą, czułam się jak młody, przystojny adiutant posłany z raportem do sztabu :)

Skoro jesteśmy już przy wojsku, o ile w Annie Kareninie żałowałam, że jest trochę mało scen koszarowych, tak tutaj było ich całe mnóstwo. Uwielbiałam je i za każdym razem, gdy Rostow wracał do pułku, nie mogłam się już doczekać, co tym razem się stanie. Przy okazji, bardzo odpowiada mi niedookreślone poczucie humoru Tołstoja. Często śmiałam się z różnych scen, nie wiedząc do końca, czy są bardziej z przymrużeniem oka, czy bardziej serio. Jednocześnie w ciągu całej powieści byłam chyba bardziej kochliwa, niż jej główna bohaterka - Natasza. Na 1850 stronach wzdychałam kolejno do: Rostowa, Dołochowa, Denisowa, księcia Andrzeja Bołkońskiego... No, cóż poradzić, skoro oni wszyscy byli tacy wspaniali! :D



Jednocześnie przerażały mnie sceny w lazarecie, na których robiło mi się autentycznie słabo, szczególnie, gdy cierpiał jakiś z głównych bohaterów. Przy okazji muszę tu napisać, że Tołstoj jest mistrzem w kreowaniu bohaterów i (poprzez ewolucję, jakiej ich poddaje) z niespotykaną wprost łatwością manipuluje sympatiami i antypatiami czytelników, podczas gdy ci nawet tego nie zauważają. Jest scena w lazarecie, w której jeden z bohaterów obserwuje, jak inny traci nogę (ał :( ). Gdy tylko pojawiła się wzmianka, że ów bohater był tęgi, o mało nie krzyknęłam na cały tramwaj (czytałam w drodze do pracy) "Tylko nie Pierre!", a potem ze zdziwieniem stwierdziłam, że do tej pory wydawało mi się, że go nie lubię. Gdy kilka linijek dalej okazało się, kto to był, musiałam zakryć usta, by nie krzyknąć znowu ;)

To, co jeszcze urzeka w powieści Tołstoja to na pewno drobiazgowość, z jaką buduje osobowości bohaterów i z jaką zakreśla tło historyczne. Z niesamowitą precyzją mieszają się tam postacie i wydarzenia historyczne i fikcyjne. Jednocześnie Tołstoj nie pozwala sobie na rozwlekłość i wiele wątków nakreśla tylko lekkim szkicem. Tak, jak w życiu o niektórych osobach słyszymy tylko od czasu do czasu, tak i w Wojnie i Pokoju niektórzy bohaterowie pojawiają się na chwilę, by zaraz zniknąć. Ich los pozostaje nierozwikłany, a czytelnik tym bardziej zaintrygowany i pozostawiony (jak po wysłuchaniu dobrej opowieści w dzieciństwie) z wypiekami na twarzy.

Nie mogę też pominąć innych aspektów tego czterotomowego dzieła. Mistycyzm Tołstoja, odsłaniający głębię rosyjskiej duszy bardzo mnie zaintrygował i chętnie poczytałabym więcej tego typu psychologiczno-duchowych rozważań, natomiast jego refleksje historiozoficzne zupełnie mnie nie pociągały i gdy tylko pojawiał się taki rozdział (lub dwa. Lub dziesięć), od razu czytało mi się gorzej. Te fragmenty miały na pewno wartość w latach 60., gdy po pół wieku analizowano kampanię 1812, no i pewnie dla historyka-rosjoznawcy mają one wartość źródłową (spojrzenie dziewiętnastowiecznych na wojny napoleońskie), ale zwykłego czytelnika mogą one nużyć i zniechęcać do dalszego czytania, tym bardziej, że wiele z tych refleksji się często powtarza. Na szczęście są one przeplatane rozdziałami obyczajowymi, co na pewno nie pozwala powieści stracić uwagi czytelników. Jednocześnie interesujące jest to, jak postrzegano Napoleona i jego czasy "od drugiej strony". W szkole przekazuje się nam historię z napoleońskiego punktu widzenia (bo w końcu sami walczyliśmy po stronie Francji), a dopiero podczas czytania takich książek możemy spojrzeć na to z zupełnie innej perspektywy i porównać z tym, co wiemy.

Tołstoj opisuje wojnę w zadziwiająco współczesny sposób - jako okrutną, bezwzględną siłę, która (niczym demon) budzi się od czasu do czasu w ludzkości i każe przemierzać steki kilometrów jedynie po to, by mordować i siać zniszczenie (ciekawe są również rozważania Pierre`a dotyczące winy i odpowiedzialności za śmierć i cierpienie tysięcy niewinnych istot, który upatruje ją nie w ludziach, lecz w systemie - to było wręcz dwudziestowieczne!). W powieści zawiera się wiele pacyfistycznych poglądów i (mimo kilku scen /powiedzmy/ przygodowych) wojna ukazana jest bardzo realistycznie i jako jednoznacznie zła.

Z drugiej strony to, co dzieje się z bohaterami podczas pokoju, zostawiło mnie w głębokim szoku. Jedyne, co miałam do powiedzenia podczas czytania Epilogu, to: "Tołstoj, serio?!" To, co pisarz zrobił z Nataszą i Pierrem jest karygodne i za to odejmuję powieści cały punkt w ocenie ( :D ). Nie tak miało być! Choć może ta łyżka dziegciu była potrzebna - dzięki temu powieść jest bliższa życiu, w którym nie wszystko jest cukierkowe i układa się idealnie...


Podsumowując - jeśli która/yś z Was zastanawiał/a się nad tą powieścią, to polecam z całego serca na długie, zimowe wieczory. Na pewno się nie zawiedziecie, myślę, że ta fascynująca podróż w czasie i miejscu jest warta dźwigania tysiąca stron w torebce i drugiego tysiąca, oczekującego w domu. To, jak Tołstoj zapanował nad tą ogromną fabułą, bohaterami i historią świadczyć może tylko o jednym - był nie tylko tytanem pracy, lecz także geniuszem literatury. Świetna powieść!

9/10


(a na koniec muszę, wprost muszę dodać film, który znalazłam kiedyś w sieci /na jednej ze stron rekonstruktorów chyba/. Został co prawda nakręcony przez żołnierzy 17. Pułku Ułanów Księstwa Litewskiego, a więc walczących po stronie napoleońskiej, ale nastrój tego krótkiego filmu jest wprost niesamowity i idealnie współgra z tym, panującym w Wojnie... Z resztą, sami zobaczcie:

https://www.youtube.com/watch?v=F6rEMTg9tho
Kliknijcie w obrazek, a film otworzy się w nowym oknie :)



24 lutego 2014

чай из самовара - herbata po rosyjsku

Dzisiaj będzie po rosyjsku, zanim więc wybierzemy się w podróż do 1812 roku, usiądźmy na chwilę przy herbacie...



Prawdziwego, rosyjskiego czaju nie byłoby bez samowaru - urządzenia, które wynaleziono w II połowie XVIII wieku, oczywiście w Rosji, aby herbata nie stygła tak szybko, co przy rosyjskich mrozach pewnie zdarzało się nie raz. Prawdziwy samowar, wykonany z metalu (bogaci Rosjanie w XIX wieku mieli oczywiście samowary złote i srebrne), składa się z naczynia na wodę, które w środku ma komin - rurę do ogrzewania wody od wewnątrz; pokrywy chroniącej przed utratą ciepła, kranika, przez który wylewa się wodę i "korony" - miejsca przeznaczonego na mały czajniczek z esencją herbacianą - na samej górze.































Mój samowar pożyczyłam od kuzynek (mają takie cuda :) ) i jest on współczesny, a więc na prąd. Zamiast komina, wewnątrz ma grzałkę - taką, jak w czajnikach elektrycznych. A jak to było w XIX wieku? Samowary ogrzewano węglem drzewnym lub... szyszkami, z czego ten drugi sposób bardzo chciałabym kiedyś wypróbować sama. Herbata "na szyszkach" musi smakować zupełnie inaczej :) 






























W carskiej Rosji przygotowanie herbaty było prawdziwym rytuałem. Gdy woda w samowarze się grzała, w małym czajniczku należało przygotować esencję. Mój czajniczek niestety nie był w zestawie z samowarem, ale pasuje doń idealnie i, co najważniejsze, jest on właśnie przeznaczony do zaparzania esencji. Do koszyczka wsypałam dużo czarnej herbaty, zalałam wrzątkiem, przykryłam całość, aby naciągnęła i postawiłam na górze samowara (ale zabawnie wygląda taka konstrukcja! :D )



Woda w samowarze jest gotowa nie wtedy, gdy się gotuje, lecz na krótką chwilę przed wrzeniem - staje się wtedy biała i zaczyna szumieć. To najlepszy moment na zalanie herbaty!
Wystarczy nalać trochę esencji do filiżanki / szklanki, a następnie dopełnić napój wodą, odkręcając kurek szumiącego samowara:



Arystokracja piła herbatę oczywiście z porcelanowych filiżanek, a biedniejsi Rosjanie - ze szklanek w metalowych koszyczkach (to również ich wynalazek).

Do herbaty dobierano dodatki - cukier w kostkach i konfiturę. 
Moja, widoczna na zdjęciach to zwykła, wiśniowa ze sklepu. Szkoda, że ta, którą zrobiłam według dawnego przepisu już się skończyła ;)

Cukier podawano najczęściej w kostkach, przy czym nie wrzucano ich do herbaty, tylko trzymano w ustach - gorący napar podczas picia zmieniał smak z gorzkawego na słodki, a kostka cukru rozpuszczała się pod jego wpływem...



Herbatę z samowara pili oczywiście bohaterowie powieści Tołstoja. Chwila, w której nastawiają samowar i siadają przy stole, jest nie tylko tradycyjnym rytuałem, lecz także okazją do rozmów, spędzenia wspólnie czasu i zacieśnienia rodzinnych więzi.
Herbatę w samowarze możemy też podziwiać w Annie Kareninie, między innymi na wieczorku u hrabiny Twerskiej. W 0:54- 1:01 (filmik poniżej), tuż za plecami Betsy Twerskiej, na stole stoi ogromny, złoty samowar, a obok filiżanki; natomiast w jednej z pierwszych scen, Anna po przyjeździe do Dolly Obłońskiej jest przez nią poczęstowana właśnie herbatą, którą obie piły... ze szklanek! Nie wiem, czy reżyser bardziej chciał tym podkreślić rosyjskość miejsca akcji, czy niepewną sytuację finansową Obłońskich...



Żałuję, że jak byłam w Petersburgu, nie rozejrzałam się za małym zestawem do przygotowania herbaty. Wystarczyłby mi naprawdę maleńki samowarek, nawet taki na jedną filiżankę ;) Ale wiecie, co to oznacza? Będę musiała jeszcze kiedyś tam pojechać i wrócić - tym razem - z własnym samowarem, a wtedy zaproszę Was wszystkich na herbatę! :)


20 lutego 2014

Sprawunki, czyli shopping w starym stylu

Jak myślicie, gdzie dawniej kupowano te wszystkie piękne (i te brzydsze też) przedmioty?



Temat sklepów i handlu jest dość obszerny, dlatego zdecydowałam się podzielić go na kilka kategorii. Możliwe, że ten post będzie miał jeszcze różne kontynuacje, o ile znajdę więcej informacji na ten (ciekawy!) temat. Tymczasem dziś to, co udało mi się znaleźć.

Zapraszam na zakupy w dawnym stylu!

 (Moja ukochana scena z Pachnidła. Uwielbiam ją! Oglądajcie, póki yt nie usuwa ;> )

Na samym początku napiszę, że po typowe, ciężkie zakupy spożywcze posyłano zazwyczaj służbę. Arystokracja w tym względzie miała najlepiej - ich gospodynie miały zazwyczaj stałych dostawców, pojawiających się w domu z najlepszym (i najdroższym!) towarem, podczas gdy kobiety-robotnice po zakupy udawały się same, a oczywiście po całym dniu pracy produkty, które mogły kupić, i na które było je stać wyglądały niezachęcająco...
 
Sytuację (od strony kupca) nieudanej próby sprzedaży pięknych jesiotrów dobrze ilustruje nowela Aleksandra Świętochowskiego, Chawa Rubin, w której tytułowa bohaterka próbuje sprzedać piękną rybę:
Litografie Jana Feliksa Piwarskiego (1794-1859)

"—  A dokąd to Symchowa? — spytała jakaś staruszka siedząca na ganku z pończochą w ręku.
— Do Puław, kochana pani — rzekła Chawa zbliżywszy się i ucałowa­wszy rękę staruszki.
— Niesiesz jesiotra? Dla kogo?
—  Albo ja wiem, dla kogo. Tu nie mogę sprzedać. Mam jeszcze połowę w domu.
— Ja ją wezmę. Przyjechał do mnie na wakacje wnuczek z dobrym apetytem. Ale czy ty taki ciężar do Puław zadźwigasz?
— Ach, moja pani, ledwie stoję. Jeszcze dziś nic nie jadłam, nie wiem nawet, czy dzieciom zdążę ugotować. Ale cóż robić? Ryby nie mogę długo trzymać. Kupiłam trzy jesiotry, jednego wzięła pani podsędkowa po jedenaście groszy funt, połowę pani kasjerowa po dziesięć, resztę mam i lecę do Puław. Dotąd nic nie zarobiłam, nawet całych trzech rubli nie odebrałam. A jak te pieniądze od pani stracę, to już chyba z dziećmi ziemię gryźć będę musiała."

Nowela ta dobrze ukazuje jeszcze jedną rzecz - tego typu kupiec musiał być człowiekiem sprytnym i obrotnym; dziś powiedzielibyśmy: przedsiębiorczym, aby sprzedać produkt z największym zyskiem, i to dopóki jeszcze jest świeży.

Jan Feliks Piwarski (1794-1859), Targ Wielkosobotni za Żelazną Bramą w Warszawie 

Jedzenie kupowano najczęściej na targu. W miastach istniały wydzielone place, na których w dni targowe chłopi z okolicznych wsi rozkładali się ze swoim towarem. W ten sposób nabyć można było świeże mleko, sery, mięso, warzywa, owoce i zioła, a także drobne domowe sprzęty wytwarzane przez chłopów: wyplatane kosze, gliniane naczynia itp.. Wszystko to chłopi hodowali i produkowali u siebie lub zbierali w okolicznych lasach i na łąkach, a sprzedając własne (dziś powiedzielibyśmy: ekologiczne) produkty na targu, próbowali sobie dorobić.

Targ w mieście (Seweryn Bieszczad, 1883), Targ na jarzyny na Placu Żelaznej Bramy w Warszawie (Józef Pankiewicz, 1888)


Towary egzotyczne takie, jak kawa, herbata lub tytoń nabywano w sklepach kolonialnych (tego rodzaju sklep prowadził bohater Lalki, Stanisław Wokulski), do których towar sprowadzano z całego świata, zaś leki, kosmetyki i... narkotyki (w XIX wieku opium było jak cukierki ;) ) nabywano w aptece (dzisiejsza "drogeria" pochodzi słowa drogue - lek. A i w innych językach mamy dziś drugs, drogen itd. na określenie jednocześnie narkotyków i leków - to właśnie stąd się wzięło! ). Brat sławnych sióstr, Branwell Brontë u szczytu swojego uzależnienia odwiedzał zaprzyjaźnionego aptekarza w celu nabycia butelki z laudanum nawet kilka razy w tygodniu!

Interesujący opis podobnego miejsca znajduje się w Pachnidle Patricka Süskinda:

"Tak więc skwapliwie pozwalał [Grenouille - główny bohater] się wprowadzać w sztukę gotowania mydła ze świńskiego smalcu, szycia ichrowych rękawiczek, sporządzania pudru z pszennej mąki, kleiku migdałowego i sproszkowanego korzenia fiołkowego. Toczył aromatyczne świece z węgla drzewnego, saletry i wiórków drzewa sandałowego. Kręcił wschodnie pastylki z mirry, benzoesu i proszku bursztynowego. Ugniatał kadzidło, szelak, wetiwer i cynamon w pachnące przy spalaniu kuleczki. Przesiewał i ucierał poudre imperiale z mielonych płatków róży, kwiatu lawendy i kory kaskarilli. Wyrabiał bielidło oraz błękitną barwiczkę do malowania żyłek i formował tłuste sztyfty do karminowania warg. Przygotowywał najdelikatniejsze proszki do polerowania paznokci i kredę do zębów o smaku miętowym. Fabrykował płyn do karbowania peruk, maść na odciski, płyn wybielający piegi, wyciąg z belladonny na oczy, balsam z muchy hiszpańskiej dla panów i ocet higieniczny dla pań... Uczył się sporządzać wszelkie wody, wódki, proszki, proszeczki, środki toaletowe i upiększające, a także mieszanki herbaciane i korzenne, likiery, marynaty i tym podobne"

Chciałabym odwiedzić to miejsce! 
Przy okazji zdradzę Wam, że ten książkowy opis stał się główną inspiracją dla moich blogowych eksperymentów z dawnymi recepturami, no i dla Buduaru w ogóle, bo Pachnidło czytałam kilka lat przed założeniem bloga :)

Aptekarz (Pietro Longhi, 1752), Løveapoteket in Bergen (Johan Dreier, [1775-1834]), Włoska apteka (XVIII w.) 


Podobne, drobne towary, jak rękawiczki, wachlarze, laseczki spacerowe nabywano w sklepach galanteryjnych. Towar pakowany był w pudełka, z których na prośbę klienta subiekt (lub paryska gryzetka - jak w Podróży sentymentalnej) wydobywał i prezentował pożądany egzemplarz. Książki, materiały papiernicze i piśmiennicze zaś z powodzeniem kupowano w księgarniach.

Materiały ("materye") i pasmanterię nabywano u kupców bławatnych, a stroje szyto u krawców / krawcowych. W wiktoriańskich powieściach mamy kilka przykładów takich zakupów. W książce Żony i córki młodziutka, nastoletnia córka lekarza (a więc niezamożna) Molly Gibson udaje się do miasta do krawcowej, aby uszyć swoje pierwsze "dorosłe" toalety. Ze względu na brak kobiecego przewodnictwa (Molly nie ma matki), efektem wyprawy jest krzykliwa, tartanowa sukienka, której krój i kolory wyraźnie zdradzają niewykształcony jeszcze gust panny.
Zaś drugi przykład pochodzi z Villette - przed wizytą w operze do chateau państwa Bretton przybywa krawcowa, celem uszycia odpowiedniej toalety dla Lucy Snowe. Tym razem jednak nad sukienką czuwa pani Bretton, czego rezultatem jest piękna, lekka jak mgiełka, wrzosowa toaleta. Inne jeszcze przykłady znajdziemy u Tołstoja - tam najczęściej krawcowa przybywa do domu lub bogata, wychodząca za mąż panna (Kitty Szczerbacka) rozdaje służbie swoje panieńskie sukienki.
Od połowy XIX wieku jednak istniały sklepy, w których można było nabyć gotowe elementy odzieży - bieliznę męską i damską (koszule). Zaś równolegle powstawały pierwsze domy mody - podobne do tych, jakie znamy dzisiaj (Chanel, Dior itd.). Te najsłynniejsze sygnowane były nazwiskami prawdziwych sław mody, twórcy haute couture - Charlesa Fredericka Wortha (pierwszy dom mody przy Rue de la Paix 7 w Paryżu - 1858) i Jacquesa Douceta (pierwszy salon - 1871).

Devanture du couturier Doucet (Béraud Jean, 1899).  Po lewej widoczny salon Douceta; źródło


Buty szyto na miarę u szewca, to samo tyczyło się innych rzeczy, które dzisiaj produkowane są maszynowo w wielkich fabrykach. Dawniej każdy z tych przedmiotów tworzony był przez wyspecjalizowanego rzemieślnika. Parasolnik tworzył parasole, modystka - kapelusze, czapnik - czapki, gorseciarka - gorsety, dziewiarz - dzianiny, stolarz - meble, zaś jubiler - biżuterię, przy czym wykonanie tej ostatniej zlecano rzadko (na częste zlecenia mogli sobie oczywiście pozwolić arystokraci). Dziś nosimy najczęściej sztuczną biżuterię, która w dawnych czasach (za wyjątkiem niektórych okresów w modzie) była przejawem złego gustu. Srebrne i złote naszyjniki, pierścionki, bransolety... a nawet ślubne obrączki najczęściej dziedziczono po babciach i matkach.
Rzemieślnicy swoje pracownie mieli ulokowane w mieście tak, że można było do nich wejść od strony ulicy (lub tylko pooglądać towar wystawiony w witrynie), podczas, gdy produkty, z których wyrabiano towar, dostarczano tylnym wejściem, od zaplecza sklepu. Podobne drobne przedmioty można też było nabyć na okazjonalnych jarmarkach lub u handlarza obwoźnego, który sam pukał do drzwi. Tu jednak trzeba było uważać. Każda z nas chyba pamięta niefortunne zakupy i farbowanie włosów Ani z Zielonego Wzgórza ;)

U szewca (Seweryn Bieszczad, 1884) i Czapnik - litografia Jana Feliksa Piwarskiego (1794-1859)


Skoro już jesteśmy przy włosach: fryzjer / koafiurzysta miał swój salon w mieście i można go było odwiedzić, podobnie, jak gorseciarkę i modystkę. Najbogatsi jednak zamawiali sobie domowe wizyty. Widać to dobrze w jednym z ostatnich monologów Anny Kareniny, w którym bohaterka, widząc zza szyby powozu salon, przypomina sobie, że czesze się u Tiutkina, mimo, iż na kartach powieści ani razu się do niego nie wybiera - to Tiutkin przychodzi do niej. Podobną wizytę fryzjera (zamówionego przez grupę kobiet - nauczycielek w belgijskiej szkole) możemy zaobserwować w Villette: koafiurzysta, który przybywa do szkoły przed uroczystością, potrafi wyczarować prawdziwe cuda z włosów nauczycielek. W XVIII wieku istniał jeszcze twórca peruk - balwierz, który z włosów (nierzadko pozyskiwanych od zmarłych - straszne!) zanurzanych w alkalicznych roztworach i utrwalanych w loki tworzył modne podówczas peruki. Najbiedniejsi korzystali z usług cyrulików lub (w wojsku) felczerów, którzy zajmowali się zarówno fryzjerstwem (bynajmniej nie estetycznym), jak i puszczaniem krwi oraz wyrywaniem zębów. Tego typu usługi często wykonywano publicznie, ku uciesze zgromadzonej gawiedzi, co na pewno nie było komfortowe dla klienta. Dobrze widać to w Nędznikach (klik! - jakość filmiku straszna, ale pewnie i tak go wkrótce wykasują. Te fragmenty nie mają niestety długiego życia na yt ;) )

U góry wnętrze legendarnego Crystal Palace, u dołu - Plac Tropikalny w katowickiej Silesia City Center (wiem, bieda, jak się tak porówna, ale jakieś tam podobieństwo jest, nie? ;) )

A co z centrami handlowymi, w których dzisiaj robimy większość zakupów? Zaskoczę Was - w 1851 roku, specjalnie na londyńską Wielką Wystawę wybudowano potężny Pałac Kryształowy z metalu i szkła. W środku rosły nawet drzewa, a pasażami galerii (nawet nazwy są te same!) spacerowali dziewiętnastowieczni i podziwiali osobliwości z całego świata. Co bogatsi nawet je kupowali (Fanny Thornton z Północy i Południa na tejże wystawie nabyła orientalną tapetę do swojego nowego domu) i nie było w tym nic dziwnego. Współcześni nam bogacze też przecież kupują dzieła sztuki (choćby w domach aukcyjnych) z taką łatwością, jak my - bułki w Biedronce :P
Im bliżej XX wieku, tym więcej podobnych budynków pojawiało się w miastach, aby pod sam koniec wieku XIX stać się ich stałym elementem. Spacery po takich miejscach (dziś powiedzielibyśmy: lansowanie się i window shopping) było podówczas bardzo modną rozrywką.

Ale to już zupełnie inna historia...


17 lutego 2014

Rękawiczki, czy... mufka?

"- Tak, tak, droga pani, zima zbliża się do końca.


- Dzięki Bogu, nie lubię jej.
- O, i ja nie, ale zima ma także swoje przyjemności. Już to panie powinnyście ją lubić, wszakże daje ona wam sposobność do noszenia futer, a wiadomo, że twarzyczka kobiety, okolona delikatnem, miękkiem futerkiem zawsze powabnie wygląda. A cóż dopiero powiedzieć o mufce, tej niebezpiecznej dla nas broni w ręku kobiety!"

Dziś zajmiemy się szyciem mufki! Jak się okazało, to nie jest wcale takie trudne, a sama mufka to na prawdę uroczy dodatek, który czasem może nawet zastąpić torebkę :)

Potrzebne będą:
  • futerko, które dość trudno zdobyć. Moja mufka miała być początkowo taka, jak te w pierwszym mufkowym poście, ale niestety zdobycie takiego lisa, nawet sztucznego okazało się niemożliwe. Z pomocą przyszła w końcu babcia, której udało się znaleźć w sh karakuły w postaci ślicznego kołnierzyka (aż żal było go rozcinać!) i dwóch wykrojonych rękawów, gotowych do zszycia (miały nawet podszewkę! Ciekawe, dlaczego ktoś je oddał?)
  • pikowany ocieplacz - możecie go kupić w sklepach z materiałami,
  • wata (ja użyłam tej, która została po moim bum padzie)
  • wstążka do ozdoby,
  • żyletka, nożyczki, metr, igła, nitka, szpilki...
Zaczynamy!


Najpierw zrobiłam prosty wykrój z papieru (ćwierć mufki, czyli inaczej połowa dolnej połowy. Tę górną stanowił złożony na pół kołnierzyk) i wycięłam dwie równe części. Następnie to samo zrobiłam z pikowanym ocieplaczem, dopasowując jego wymiary do wymiarów futerka.

Kołnierzyk rozcięłam, a jego wnętrze wypchałam tak samo dopasowanym ocieplaczem. Rozcięte brzegi zszyłam.


Żeby dolna część mufki była bardziej puszysta, pomiędzy warstwy ocieplacza wepchałam jego ścinki i watę pozostałą z pieroga. Całość zszyłam razem i zaczęłam doszywanie wnętrza do futerka. Aby nie bawić się w przewijanie, szyłam od razu na prawej stronie, podwinąwszy wcześniej brzegi karakuł do środka. Z futerkiem taki zabieg był jak najbardziej bezpieczny, bo kosmata powierzchnia materiału dobrze ukrywa szwy - jakiekolwiek by one nie były :P




Do gotowego dołu mufki przyszyłam górę z kołnierzyka. Przyjrzałam się mojej pięcioipółgodzinnej pracy i z niezadowoleniem stwierdziłam, że mufka, zamiast być puszysta i krągła lub przynajmniej miękka i kwadratowa / prostokątna, przypomina trapez! Byłam tak zła i zrozpaczona (tak, to był ten moment, gdy szycia było zdecydowanie za dużo i należało to odłożyć. Ale niestety, to był jedyny dzień, w który miałam na to czas. gdybym wtedy odłożyła szycie, mufka leżałaby nieukończona do dziś...), że siłą wepchnęłam te trapezowe rogi do środka, przytrzymałam, i zszyłam. Nie ma. Nikt nie widział. Nikt się nigdy nie dowie. ( :P ) Teraz mufka przyjęła wreszcie pożądany kształt i zostało mi już tylko stworzyć i doszyć czerwoną kokardę, którą miałam w planach od początku, a która nagle okazała się pasować lepiej do czarnych karakuł, niż rudawo-brązowego lisa :)



Mufka, przez swój kształt przypomina bardziej Emnildową mufkę-torebeczkę, niż historyczne odpowiedniki, ale, jak już pisałam, te karakuły były jedynym znośnym materiałem, jaki udało mi się zdobyć. Efekt okazał się bardzo fajny, szczególnie z czerwonymi ustami i paznokciami (powoli przekonuję się do czerwieni w makijażu i zimą - look na królewnę Śnieżkę - całkiem nieźle mi to idzie), ciemną, przygaszoną zielenią choinki oraz puszystym śniegiem w tle :)

Mufka okazała się też bardzo przydatna na balu. To do niej upakowałam dwa telefony (Fobmróweczki i mój), aparat i minimalny zestaw do poprawek makijażu. Oprócz tego spacerowałam też z mufką (wypchaną telefonem, portfelem, koronkowymi rękawiczkami, chusteczką i szminką) po balu, po mroźnej Warszawie. W środku moim rękom było miło i cieplutko. W dodatku, jeśli jakiś złodziejaszek próbowałby sięgnąć do tej mufki, nie byłoby najmniejszej możliwości kradzieży, bo wewnątrz stale czuwały moje ręce :D Jedyny minus mufki ujawnia się w momentach, w których potrzebuję dwóch rąk. Ale i na to jest rada - trzeba tylko doszyć do mufki sznurek / wstążkę, na której będzie można powiesić ją na szyi :)





















"- Jedne używają jej rzeczywiście do ogrzania rąk, drugie dla szyku, dla wypełnienia eleganckiej toalety zimowej. Białe rączki w duńskich rękawiczkach, przyciskają puszyste, wonne futerko do czerwonych ust, które właśnie zamierzały wymówić jakieś ważne słówko. Potem odgrywa mufka rolę wachlarza, za którym kryje się uśmiech lub rumieniec, a z ponad mufki błyszczy dwoje oczu... ach, to istnie niebezpieczne!
(...)
- Więc pan sądzisz, że Francuzki nosiły w mufach  tak zwane "słodkie bilety" i oddawały je zręcznie tym, którzy...
- Musiało tak być, ponieważ inaczej nie nazwano by mufek puszkami do listów. Z resztą przeczytaj pani o tem w dictionnaire amoureux..."

____________________________________________________________

[ W poście wykorzystałam fragmenty tekstu Przy kominku z Działu kobiecego czasopisma Praca: tygodnik polityczny i literacki, illustrowany. ]

Za mufkowe zdjęcia i cierpliwość ("włóż szalik, dziewczyno, bo zamarzniesz" :D ) dziękuję Asi :*

Post jest realizacją Krynolinowego Projektu - mufka (więcej o projekcie tu)





14 lutego 2014

Osiemnastowieczne miniatury DIY

Tak, jak obiecałam poprzednio, jest post o miniaturach. 


O samych portrecikach, które noszono przy sobie napiszę kiedy indziej (pomysł na post do nowej ankiety? :) ), dzisiaj będzie instrukcja do it yourself, czyli jak samemu zrobić taką uroczą i bardzo osiemnastowieczną ozdobę:


Potrzebujemy:
  • szklanego, przezroczystego kaboszonu,
  • metalowej bazy pod kaboszon,
  • małych portretów wydrukowanych w jak najlepszej jakości (kaboszon może działać jak szkło powiększające),
  • kleju,
  • wstążki,
  • nożyczek, ołówka.

Wykonanie:
  • jest banalnie proste! Wystarczy odrysować kaboszon na obrazku,
  • wyciąć go,
  • włożyć do bazy
  • i skleić całość klejem.
  • Można jeszcze dodać wstążeczkę, na której zawiesimy miniaturę.
  • Voila!

Na balu nosiłam Marię Antoninę. Księżna Devonshire czeka na inną suknię :)
 
A teraz, jak to wyglądało na prawdę...

Bazę i kaboszon kupiłam za kilka złotych w sklepie z półfabrykatami do wytwarzania biżuterii. Szkoda, że nie mieli większych, bo te są tak małe, że nadają się właściwie tylko na szyję lub nadgarstek... Wciąż poluję na takie, które mogłyby stać się broszą spinającą fichu :)
Główny problem miałam jednak z wydrukowaniem portretu, bo albo obrazek był o wiele za duży, albo były widoczne same piksele... W końcu zaniosłam trochę wykadrowane obrazy do drukarni i powiedziałam, jakie mają być ich wymiary. Udało się! Jakość portretów była bardzo fajna, kolory bogate, papier porządny, przy czym były wystarczających rozmiarów i pasowały do kaboszonu.
Po wycięciu Marii Antoniny, chcąc skleić całość posmarowałam portret klejem i wszystko się koszmarnie porozmazywało. Na szczęście w drukarni oddali mi całą stronę zadrukowaną Mariami Antoninami i księżnymi Devonshire, więc wycięłam sobie następną, ale te z Was, które będą chciały zrobić własną miniaturę niech lepiej uważają na klej, i to jakikolwiek - ten mój kupiłam specjalnie do biżuterii, a i tak narobił szkód. Za drugim razem skleiłam już tylko brzegi kaboszonu i wszystko ładnie się trzyma :)

Polecam Wam tę metodę tworzenia miniatur, bo jest nieskomplikowana, w dodatku tania, a efekt (szczególnie przy osiemnastowiecznej sukni, choć i jako miły akcent - można sobie nosić ukochanego oficera/księcia/króla wszędzie ze sobą - we współczesnych strojach) prezentuje się bardzo ładnie :)

11 lutego 2014

Sukienki w ostatnim sezonie balowym

Czyli post podsumowujący dwa bale, na których miałam przyjemność być :)
Dziś będzie lekko i przyjemnie, o sukienkach, dodatkach, uczesaniach, pantofelkach...


"Wszystko zasadnicze było już zrobione: nogi, ręce, szyja i uszy były już osobliwie starannie, po balowemu wymyte, naperfumowane i napudrowane; już włożono jedwabne ażurowe pończochy i białe atłasowe trzewiki z kokardami; fryzury były prawie gotowe. Sonia kończyła się ubierać, hrabina również; ale Natasza, która troszczyła się o wszystkie, spóźniała się. Jeszcze siedziała przed lustrem w peniuarze narzuconym na szczuplutkie ramiona. Sonia, już ubrana, stała na środku pokoju i aż do bólu przyciskając malutkim palcem przypinała ostatnią wstążkę, chrzęszczącą pod szpilką."

Pierwsze zdjęcia nowej sukienki!

Na pierwszy w życiu bal (Studniówki nie wliczam ;) ) zdecydowałam się na sukienkę osiemnastowieczną - trochę z musu, bo uszyłam ją na inną okazję, a nie bardzo miałam czas szyć coś specjalnie na bal. Postanowiłam więc pojawić się w XVIII wieku i właściwie był to pierwszy w życiu raz, gdy miałam na sobie coś z tych czasów. Z perspektywy wrażeń balowych, mogę napisać jedynie, że trzy fałdy w tyle przyszyję na stałe (to będzie trochę oszukiwana retrousee ;) ), będę musiała koniecznie podoszywać haftki również wzdłuż tego doszytego trójkąta (na balu wszystko trzymało się na szpilkach, ale ciiii...), no i... zamówić sobie porządny gorset! O ile regencyjna-nieśmiertelna bez gorsetu prezentowała się nieźle, o tyle osiemnastowieczna leży kiepsko, nie mówiąc już o tym, że bez gorsetu po prostu trudno stale trzymać się tak prosto, jakby się połknęło kij. Także pewnie jakoś w kwietniu złożę gorsetowe zamówienie, a do kompletu uszyję sobie koszulkę, która przy gorsecie będzie już niezbędna.

Tym, czego zdecydowanie brakowało mi na balu, była kieszeń na drobiazgi (noszona wewnątrz sukienki). Będę musiała koniecznie sobie taką uszyć! Oprócz tego, po porównaniu sukienek mojej i dziewczyn (MsNelly i Eleonory) stwierdziłam, że mój pieróg jest chyba za mały i będę musiała go trochę bardziej wypchać w tyle.
Do sukienki dobrałam trzy ozdoby: kolczyki Marii Antoniny, które okazały się świetnie pasować również do następnej kreacji, medalion z miniaturowym portretem MA (o nim będzie w następnym poście) i kwiaty, które we włosy wpięła fryzjerka.


Z fryzurą był pewien problem. Bałam czesać się sama, bo moje włosy są z natury całkiem proste (Fobmróweczka chciała kiedyś o nich post - i będzie, czekam tylko, aż dni zrobią się dłuższe i jaśniejsze i na zdjęciach będzie cokolwiek widać :P ), poza tym nigdy wcześniej nie kręciłam włosów i wolałam nie ryzykować. Co by było, gdyby na godzinę przed wyjściem okazało się, że zamiast loków mam na głowie smętne, miejscami rozprostowane strąki? Fryzjerka, nawet jeśli włosy nie byłyby podatne na skręt, ma do dyspozycji cały arsenał odpowiednich sprzętów, no i doświadczenie, które pozwoliłoby jej wybrnąć z kłopotów. W salonie spędziłam dwie godziny (czytając sobie o przygotowaniach do kampanii 1812 r. :P ) i teraz już wiem, że moje włosy, mimo długości, dadzą się ułożyć w loki. Fryzura, jaką chciałam otrzymać, miała być podobna do tej, którą nosiła filmowa Karolina Matylda. Skoro sukienka jest podobna, to niech reszta też będzie! Oczywiście nie przyznałam się fryzjerce, że ma to być uczesanie historyczne, bo pewnie spotkałabym się z odmową, ale pokazałam jej zdjęcie KM i opisałam, jak to ma wyglądać - że całe włosy zakręcone i upięte, bardziej u góry, niż w tyle, a z jednej strony wypuszczony lok, sięgający brzegu dekoltu. Fryzjerka spisała się na medal i włosy bardzo mi się podobały. Jednocześnie miałam na sobie całe opakowanie wsuwek, mnóstwo pianki i lakieru do włosów. Obawiałam się, że już nigdy tego nie rozczeszę i po kilku tygodniach, jak w prawdziwych osiemnastowiecznych koafiurach, w moich włosach zamieszkają myszki ;) Na szczęście jednak nie było z tym problemu.

"Bardzo historyczne" zdjęcie do lustra w pałacowej toalecie :D Drugie pożyczyłam stąd. Tak to jest, jak się robi wszystko na ostatnią chwilę i nie ma czasu na porządne zdjęcia przed balem...

Na drugi bal za żadne skarby nie chciałam iść w tej samej sukience! Miałam jeszcze do wyboru: nieśmiertelną-regencyjną, która wcale nie jest balowa, raczej spacerowa lub raczej piknikowa, albo przerobienie sukienki, którą szyłam w czerwcu na ślub mojej kuzynki, a która okazała się łudząco podobna do tych z lat 20. XIX wieku (bal miał być napoleoński, ale już miałam całą historię - że to już 1815, a ja jestem ówczesną trendsetterką :P ), ale tę zarezerwowałam już sobie w myślach na Krynolinowy Książ... I tak pewnego dnia wyciągnęłam wszystko, co mam z szafy, pomierzyłam i okazało się, że różowa, bardzo współczesna sukienka, którą dwa lata temu kupiłam w H&M z myślą o balu studenckim (i nigdy nie miałam na sobie), leży idealnie! Wcześniej była (i stawała się) coraz ciaśniejsza. Nie oderwałam nawet od niej metki i pamiętam, że jakoś latem chciałam ją sprzedać. Dobrze, że tego nie zrobiłam! Gdy mierzyłam ją przed lustrem, przypomniałam sobie, że ten model, z podwyższoną talią, z lekkich jak mgiełka materiałów, w kolorze pudrowego różu i z (aż) jedną fiszbiną w staniku, zawsze kojarzył mi się jakoś tak grecko... A przecież to był efekt, który chciały osiągnąć panny z początku wieku XIX! Od tej chwili było postanowione, że to właśnie w niej idę na bal.

Jednocześnie nikogo nie oszukiwałam, że ta sukienka ma cokolwiek wspólnego z dawnymi krojach, choć... gdyby kwiaty przenieść na pasek, a do ramion doszyć maleńkie bufki... ;) Tak, jak patronką poprzedniej kreacji uczyniłam Karolinę Matyldę, tak tym razem wzorcem w stylizacji miała być filmowa Karolina Bingley (1, 2, 3). Wredna i wyniosła, ale przecież tak dobrze ubrana! Postanowiłam chwilowo wybaczyć jej wady i skupić się na jej wyglądzie. Podobieństwo, polegające na skojarzeniu mojego stroju z czasami napoleońskimi leżało w dodatkach: wypchanej mnóstwem drobiazgów reticule, długich rękawiczkach Gabrielle (które uratowały mój zupełnie zniszczony pracą, pakowaniem i podróżą balowy manicure), kremowych czółenkach na niewysokim obcasie (te buty to mordercy! Już dwa razy chlupotała w nich moja krew! Tym razem zapobiegawczo poobklejałam się plastrami :) ) i ozdobach: kwiatach we włosach z poprzedniego balu, oraz kolczyków MA. Więcej nie trzeba było.
Co do fryzury - początkowo miała to być kopia włosów panny Bingley, ale rozplanowanie czesania zostawiłam sobie na ostatnią chwilę i cały czas coś mi nie odpowiadało, dlatego wciąż podpinałam koleje pasma, zostawiłam jakiś warkoczyk... Spieszyłam się na bal i już zupełnie nie wiedziałam, do czego ta fryzura zmierza. Efekt ostateczny okazał się kokiem Emmy, tylko (o dziwo!) bardziej naturalnym i ładniejszym, niż w Pszczynie. Z koczka luzem zwisało kilka cienkich loków. Tym razem również nosiłam na głowie całe opakowanie żelastwa, ale za to... ani grama środków do stylizacji! :) I wszystko się trzymało :)

Zdjęcia pożyczyłam stąd


"W wilgotnym, chłodnym powietrzu, w ciasnocie i mroku kołyszącej się karety po raz pierwszy wyobraziła sobie żywo wszystko, co ją oczekuje tam, na balu, w oświetlonych salach - muzyka, kwiaty, tańce, monarcha, wszystka świetna młodzież petersburska. Wszystko, co ją czekało, było tak piękne, aż nie wierzyła w to, że tak będzie: tak to było niewspółmierne z wrażeniem zimna, ciasnoty i mroku karety. Dopiero wtedy pojęła to wszystko, co ją czeka, kiedy przeszedłszy po czerwonym suknie podjazdu, wkroczyła do przedsionka, zdjęła futro i wraz z Sonią, wyprzedzając matkę, szła pośród kwiatów po oświetlonych schodach (...) Przed nimi i za nimi szli goście, którzy podobnie cicho rozmawiali ze sobą i tak samo byli w balowych strojach. Zwierciadła na schodach odbijały damy w sukniach białych, błękitnych, różowych, z brylantami i perłami na obnażonych rękach i szyjach..."

_________________________________________________________________________

SEZON ZIMOWY 1814 2014:

- Zimowy Bal Szkocki,
- Bal Arsenału,

- robe a l`anglaise retrousee,
- współczesna stylizacja historyczna,
- pantofelki wieloepokowe,
- torebka reticule,
- makijaż,
- kolczyki Marii Antoniny *stary post = straszna jakość*
- miniatura


Oba cytaty wykorzystane w tekście pochodzą z książki "Wojna i Pokój" Lwa Tołstoja (1865-1869), przeł. A. Stawar. Warszawa 1961, s. 705, 708-709.