31 marca 2014

"Thou wast not born for death, immortal Bird!"

Cóż jest przyjemniejszego, niż jasny, świetlisty poranek spędzony w towarzystwie kota i poezji Keatsa?


Na wiersze Keatsa miałam ochotę od czasu, gdy pierwszy raz zobaczyłam Bright Star, ale jak to na filologii polskiej bywa, poezji miałam wystarczająco na co dzień i nie bardzo mnie ciągnęło do innych strof, niż tych zadawanych do przeczytania z dnia na dzień. Teraz, po skończeniu studiów jakby czegoś mi brakowało. Zaczęłam szukać, co by to mogło być i okazało się, że poezja rozgościła się w moim życiu na dobre i to właśnie jej brak zaczął o sobie przypominać (prawie jak niedobory jakichś witamin ;) ).



Sięgnęłam więc po zagubiony gdzieś na długiej liście tytułów wybór wierszy Keatsa w słynnym już przekładzie jednego z najlepszych poetów polskich XX wieku - Stanisława Barańczaka. Podwójna uczta, tym bardziej, że wydawnictwo zadbało o umieszczenie obok tłumaczeń oryginalnych tekstów.
Przekład Barańczaka wspaniale spełnia swoją rolę, oddając brzmienie i rytm poezji Keatsa, co biorąc pod uwagę różnice między językami polskim i (dziewiętnastowiecznym) angielskim, nie było wcale proste! Sens utworów jest równie dobrze oddany, przy czym objaśnienia tłumacza dodane pod koniec książki jeszcze go pogłębiają. Zawsze można też zerknąć na lewo, by porównać przekład z oryginałem.

Oczywiście nie czytałam tych wierszy ani w kolejności, ani nawet od początku do końca. Taką lekturę poezji lubię najbardziej i taka polecam - pogrążenie się w chaosie, poddanie rytmowi doskonale dobranych słów i wsłuchanie w ich melodyczne brzmienie jest jak orzeźwiający sen po długim dniu spędzonym pod władzą rozsądku i uporządkowania.



To, co na pewno mile mnie zaskoczyło, to wiersze pogodne i żartobliwe. Jednak poezja zazwyczaj kojarzy się nam co najmniej ze smutkiem (jeśli nie z czymś gorszym), a tu tymczasem mamy wiele strof, przy których nie da się nie uśmiechnąć. Wiersz Do kota pani Reynolds na pewno spodoba się każdej przyjaciółce (bo przecież nie posiadaczce) kota i przy okazji dowiedzie, że i Keats musiał lubić te puszyste stworzenia, skoro tak dobrze je znał:

"Nastrosz aksamit uszek i niech ci się mieni
W oczach jaskrawo-senny blask zimnej zieleni - 
Pazury tylko schowaj; mrucząc jeszcze czarniej"

Innym przykładem takich uroczych, pełnych afirmacji życia wierszy jest przepełniony dowcipnym erotyzmem i kulinarną metaforyką Stój, dokąd tak spieszysz dziewczyno z Devonu, pogodna Piosenka z "wyimków z opery", czy bardzo angielska (w tym stylu choć to akurat holenderski zespół) Piosenka o sobie samym, dedykowana (jak i wiele innych wierszy) ukochanej poety - Fanny Brawne.
Ale nie będę Was oszukiwać - wybór 33 wierszy zawiera w większości kompozycje poważniejsze, zamykające w swojej formie nieuchwytność myśli i doznań, dotykające głęboko tajemnicy pulsującego razem z krwią i krążącego w wydychanym powietrzu życia.


W Wierszach napisanych w górach, po odwiedzeniu rodzinnych stron Burnsa Keats wskazuje na odczucie ponadczasowego, górującego nad wszystkim piękna, które wypełnia serce wędrowca. Odkrywa je przed nim cały otaczający jego nikłą sylwetkę wszechświat, a on pozwala sobie poddać się mu, pogrążyć w nim i utonąć w ciemnej toni melancholii - tylko to może być lekiem na towarzyszący każdej ludzkiej istocie lęk przed śmiercią i unicestwieniem (Kiedy dręczą mnie lęki, że istnieć przestanę). Budząca się się podczas obcowania ze światem kontemplacja bólu i piękna jako wartości nadrzędnych (U grobu Burnsa) sprawia, że rozum, a nawet język - materia, z której utkane są strofy, jako struktury podporządkowane prawom logiki, stają się wobec tychże wartości nieprzydatne oraz zupełnie nieistotne. Człowiek chłonie ulotne wrażenia całym swoim jestestwem i nawet najbardziej kunsztowny układ słów nie może zamknąć ich w swojej formie, bo nie będzie wystarczająco doskonały.


Pojawiające się w wierszach pytania o najgłębszy sens życia i jego źródło nie mogą mieć adresata, a zadane ludzkiemu sercu pozostają bez odpowiedzi (Czemu się dzisiaj w nocy śmiałem? Nie odpowie), ponieważ to, w czym ukrywają się prawda i piękno - dwie nadrzędne wartości, władające światem, jaki otwiera się przed nami w poezji Keatsa, kryje się na granicy snu i jawy, w trybikach zamku chroniącego wnętrze szkatułki duszy (Do snu), w ponadczasowych malowidłach, zdobiących omszałą, grecka urnę (Oda o urnie greckiej - Gabrielle przeczytaj koniecznie! :) ). Antyczny przedmiot jako świadek wielu setek lat, wielu pokoleń i przemian dziejowych, będąc jednocześnie niezmiennym i stałym istnieje bardziej, lepiej, doskonalej, niż człowiek, którego życie w porównaniu z nim wydaje się tak nikłe i sezonowe. Niezmienność antycznej urny staje się nośnikiem prawdy i piękna, podobnie, jak ponadczasowy śpiew słowika, od zawsze niosący ze sobą zapowiedź wiosennej, majowej pełni.


Ten sam śpiew słowika - paradoksalnie - staje się też dla Keatsa zapowiedzią i przyzwaniem śmierci. Dojrzewanie wiosny do maja odzwierciedla dojrzewanie człowieka do śmierci i jego wędrówkę ku niej. Nadmiar poezji, nadmiar poczucia miłości i szczęścia obecny w stanie idealnej pełni staje się nadmiarem, prowadzącym ku śmierci, która jawi się tu jako osiągnięcie najwyższego stadium doskonałości równej śpiewowi "nieśmiertelnego ptaka":

"teraz wiem, że w tej chwili dopiero, w tym cieniu
Leśnej nocy, pragnienie Jej dojrzało we mnie - 
Teraz, gdy tony z głębi twojej duszy płyną
W tak doskonałym upojeniu!"




P. S. Nie wydaje mi się, aby wśród nich był choć jeden słowik, ale i tak dobrze, jak na sam środek wielkiego miasta, nie? :)

_____________________________________________________________
Wszystkie cytaty pochodzą z książki: John Keats, 33 wiersze. Red. Stanisław Barańczak. Kraków 1997.

27 marca 2014

"Wiem, że mój świat jest prawdziwy. To jedyne, na czym mi zależy"

Czy można zekranizować poezję, przenieść na celuloidową taśmę misterne konstrukcje słów i ciemną głębię metafor? Czy współczesny widz, oglądając taki film może zrozumieć i poczuć to, co jest istotą dziewiętnastowiecznej poezji?


Nie miałam o tym pojęcia, dopóki w 2009 roku nie zobaczyłam filmu Bright star w reżyserii Jane Campion, jakże różnego od jej Fortepianu, a jednak równie mocno (może nawet bardziej) urzekającego.

To, co jest w tym filmie niezwykłe, to to, że opiera się on na listach i wierszach angielskiego poety z początku XIX wieku, Johna Keatsa, i jest nakręcony zgodnie z ich estetyką i według zasad nimi rządzących. Nie znajdziemy w Bright star wielkich emocji, ani ludzkich dramatów wyciskających z oczu łzy, ani porywającej akcji. To, co Jane Campion proponuje w zamian jest jednak wiele od nich cenniejsze.


Harmonijny układ, jaki panuje w sonetach Keatsa przeniesiony jest wprost na ekran. To, co otrzymujemy po połączeniu poezji i kina, to historia, która urzeka swoją autentycznością, prostotą i estetycznym ładem, jaki panował przed dwustu laty, a za którym my - ludzie zmęczeni szalonym postmodernizmem od czasu do czasu tęsknimy.

Mimo opartej na toposie nieszczęśliwej miłości fabuły, Campion nie ukazuje nam kolejnej typowej, melodramatycznej historii romansu biednego poety z dziewczyną z dobrego domu. W Jaśniejszej od gwiazd liczą się bardziej uczucia, niż wydarzenia; wyobrażenia i myśli mają większą wartość, niż czyny, a sny na jawie cenniejsze są niż działanie.


Zgodnie z filozofią, jaką w swoich utworach kierował się Keats, w filmie doznania i emocje bohaterów rozpływają się w otaczającym świecie, przyjmując jego cechy, co osiągnięto poprzez liczne zbliżenia. Poetycka mikrologia, skupienie się na drobnym wycinku rzeczywistości nasyca ją znaczeniem i daje wrażenie obcowania z dziewiętnastym wiekiem nieomal namacalnie.

Tym, co zwraca na siebie uwagę w filmie jest też jego wyjątkowa, zmysłowa estetyka. Szerokie, otwarte kadry komponowane są z pieczołowitą dbałością o szczegóły, co sprawia, że czasem przypominają nam one karty z dziewiętnastowiecznego sztambucha. Towarzyszące im kolory harmonizują z odczuciami bohaterów, a powściągliwa muzyka, której większą część stanowią ludzkie głosy (serenada Mozarta) i śpiew słowika sprawia, że ogólne wrażenie filmu odbierane jest synestetycznie. Wrażenia wielu zmysłów łączą się w jedno doznanie, które pozwala nam niemal poczuć ciepło letniego popołudnia w 1819 roku, które Keats i Fanny spędzili na wspólnej przechadzce.


Staranności obrazu dopełnia również dbałość o szczegóły scenografii i kostiumów. Bohaterowie filmu nie są bogaci (przypuszczam, że i my żylibyśmy podobnie, jak oni), toteż nie znajdują się w ociekających złotem pałacach. Uwolnienie ich z kostiumowego stereotypu zaowocowało bardzo autentycznym obrazem życia angielskiej klasy średniej. Panna Brawne nie posiada wielu przedmiotów, za to te, które ma, wydają się tak prawdziwe i dostępne, że wystarczy niemal sięgnąć ręką, aby ich dotknąć: książki, które czyta, serwis, w którym podaje herbatę są łudząco podobne do tych, które, nieco już podniszczone, możemy dziś zobaczyć w muzeach, za szklaną gablotą. 



W filmie to, co wydaje się już tylko resztkami dziewiętnastowiecznego życia, fragmentami minionej i niemożliwej do odzyskania rzeczywistości, ożywa. Staje się codzienne i zwykłe, a właśnie przez to tym bardziej godne uwagi. Tym, co dopełnia idealnej kreacji (czy raczej odtworzenia) dziewiętnastowiecznego życia jest nieśpieszne trwanie, w którym bohaterowie znajdują czas na dostrzeżenie i docenienie drobnych gestów, przedmiotów i szczegółów obecnych w ich życiu, w których zamyka się jego sens. Słyszany w tle śpiew słowika staje się piękny dla samego śpiewu, nie dla chwil, którym towarzyszy.



Keats i Fanny są świadomi śmiertelności i przemijalności zarówno ich świata, ich miłości, jak i nich samych, dlatego starają się uchwycić jak najwięcej wrażeń; jak najlepiej przeżyć swoje motyle trzy dni, których wspomnienie będzie w mocy oświetlić pozostałe pięćdziesiąt zwykłych lat.

 “I almost wish we were butterflies and liv'd but three summer days - three such days with you I could fill with more delight than fifty common years could ever contain.”



W Jaśniejszej od gwiazd triumfuje klasycystyczna harmonia zamknięta w sekwencjach scen płynnie przechodzących jedna w drugą, rozdzielonych na strofy w ledwie kilku miejscach za pomocą twardego montażu. Obecną w filmie subtelność uczuć doskonale oddaje powściągliwa, a jednak bardzo bliska rzeczywistości gra dwojga pierwszoplanowych aktorów. Łagodna mimika twarzy i nieśmiałe gesty współgrają z wplecionymi w dialogi wersami poezji Keatsa, która w filmie brzmi tak naturalnie, jak towarzyszący jej śpiew ptaków za oknem, szmer wiatru między gałęziami kwitnących drzew, nasz własny oddech... 
Jednocześnie cierpienie Fanny po stracie jest tak autentycznie dojmujące i prawdziwe, że na jego widok odbiorca filmu zaczyna czuć się nieswojo, mimo, iż obserwuje je tylko zza uchylonych drzwi.


Sens życia bohaterów objawia się w ich twórczości. Panna Brawne szyje swoje sukienki nie tylko ze względu na fanaberię - tworzenie, powolne przekształcanie materii towarzyszy każdemu ważniejszemu momentowi w jej życiu. Sceny drobiazgowej pracy nożyczek, igły i nici; rozdzierania materiału; wreszcie symbolicznego obcięcia włosów i przywdziania czarnego, prawie męskiego stroju oddają stan ducha bohaterki lepiej, niż słowa, zaś fragmenty listów i wierszy Keatsa, które powstają na naszych oczach, dopełniają dziewiętnastowiecznego obrazu powinowactwa dusz.


To, co wydawałoby się niemożliwe, pod kierunkiem utalentowanej reżyserki okazało się rzeczywistością. Jaśniejsza od gwiazd jest filmem niezwykłym i nietypowym, a przez to na pewno nie spodoba się każdemu. Tym jednak, którzy są wrażliwi na piękno poezji, szczególnie dziewiętnastowiecznej i lubią nielinearny sposób odbioru sztuki; wracanie do tych samych wersów, by zatopić się w poszukiwaniu ich najgłębszego sensu, szczerze go polecam. Oglądając Bright star ma się świadomość obcowania z poezją, ze sztuką i z XIX wiekiem w najczystszej, pozbawionej jakichkolwiek konwencjonalnych rozwiązań formie.

10/10

24 marca 2014

♕ Koafiura godna królowej salonów

Pióra, wstążki, perełki, doczepiane loczki, girlandy kwiatów, a nawet małe figurki - to wszystko znajdziecie na głowie osiemnastowiecznej elegantki!


W XVIII wieku uczesanie było nie tylko dopełnieniem stroju, lecz nierzadko - dodatkiem, który zwracał na siebie największą uwagę. Z resztą, gdyby zapytać kogoś niezainteresowanego tematem, z czym kojarzy mu się ubiór kobiecy w osiemnastym wieku, oprócz obszernych sukni na rogówce, wymieniłby pewnie jeszcze wysokie koafiury - coiffure a crochets.

Stworzenie tego typu uczesania przypisuje się tradycyjnie Rose Bertin - krawcowej Marii Antoniny, która oprócz strojów, zaczęła zdobić również włosy. A żeby nie brakowało odpowiedniej powierzchni dla coraz liczniejszych ozdób - wraz z ich ilością rosły też rozmiary uczesania. Mme Bertin nie była jednak pierwsza - w 1765 roku nadworny fryzjer francuski, Legros de Rumigny, na podstawie swojego bogatego doświadczenia wydał książkę, dotyczącą sposobów czesania dam dworu (L'Art de la coeffure des dames françaises), zaś dwa lata później założył nawet Akademię Fryzjerstwa (Académie pour la coëffures des Dames), co przysporzyło mu kłopotów ze względu na zatarg z cechem balwierzy, którzy dotąd niepodzielnie dzierżyli fach fryzjerstwa. Mimo kar, obecność fryzjerów-artystów stała się faktem, a coraz wymyślniejsze fryzury - obowiązkowym elementem stroju każdej szanującej się damy.
Dyktatorami fryzjerskiej mody w latch 70. byli, oprócz Rose Bertin, jej rywal - Beaulard oraz nadworny fryzjer Marii Antoniny, i zarazem jej serdeczny przyjaciel - Leonard.


W siódmej dekadzie XVIII wieku najmodniejszym uczesaniem był puf (pouf) - niebotycznych rozmiarów konstrukcja z włosów naturalnych i dopinanych, często także i w formie nakładanej na głowę peruki. Pufy były różne - od wysokiej na pięć metrów (!) loży operowej, zaprojektowanej przez Leonarda (kojarzycie tę scenę [2:05] w Marii Antoninie? ;) ) przez równie wysokie, gładkie fryzury oparte na szynionie (specjalnym wysokim, płóciennym czepku wypchanym bawełną i pokrywanym włosami) do całkiem praktycznych, uniesionych tylko na kilkanaście centymetrów fryzur. To, jak wyglądało upięcie zależało nie tylko od gustu kobiety, lecz także od zasobności portfela jej męża :P O ile królowa Francji i księżne mogły zlecać wykonanie obfitej koafiury nawet codziennie, o tyle biedniejsze kobiety, mając mniej pieniędzy i jednocześnie chcąc dogodzić swojej próżności, czesały się nierzadko ledwie raz na kilka tygodni! Raz wykonana, misterna fryzura musiała się trzymać najdłużej, jak się dało, co nie tylko utrudniało sen, lecz także uniemożliwiało utrzymywanie jakiejkolwiek higieny włosów. W nieczesanych i niemytych przed długie tygodnie puklach lęgły się insekty, a legenda głosi, że jedna z dam, po "otworzeniu" koafiury odkryła w niej małą rodzinę myszy, co tak ją przeraziło, że w efekcie strachu straciła mające się narodzić dziecko. Niemniej jednak, w bogatszych domach i na dworze zmieniano fryzury regularnie - i to chyba raczej ze względu na trendy, niż higienę ;)


Modne były różne typy puf, ale przede wszystkim fryzura sentymentalna, na której umieszczano wszystko to, co uznano za ważne, np. zestaw figurek, obrazujących rodzinę. Taka kobieta mogła z pełną odpowiedzialnością mówić, że ma cały dom na głowie :D Modna była również fryzura symboliczna, w której układ wplątanych we włosy przedmiotów niósł ze sobą jakieś znaczenie. Wdowa, pragnąca powtórnie wyjść za mąż umieszczała więc w bujnych splotach maleńką trumienkę, a obok - amorka celującego z łuku.
Słynną odmianą tego rodzaju uczesania był zaprojektowany w 1777 przez Beaularda dla wdowy po admirale angielskim pouf au sentiment a la belle Poule - puf z modelem statku płynącym po włosach ułożonych w fale. Fryzura ta znalazła wiele naśladowczyń i zachowała się w licznych rysunkach i ilustracjach w ówczesnych żurnalach. 
Inne modne uczesania, niosące znaczenie dotyczyły najczęściej wydarzeń politycznych (pouf a la corne d`abondance "róg obfitości" - noszony po koronacji Ludwika XVI ), albo ogólnie znanych symboli (a l`Insurgent - puf imitujący węża, który jednak budził wśród oglądających taki popłoch, że szybko przestał być modny ;) ), żeby zaś nie utrudniać podróży powozem i nie nakazywać demontażu dachu, część kobiet decydowała się na praktyczną i zabawną fryzurę babci ze sprężynką zamontowaną wewnątrz stelaża, która umożliwiała obniżanie fryzury w razie potrzeb.
Inne damy wybierały też damską wersję catogana, w której poskręcane pukle z tyłu głowy podwijano do środka i przewiązywano wstążką.

Egreta Marii Antoniny (obraz) i dwie zachowane osiemnastowieczne.

Aby koafiura dawała pożądany efekt, ozdabiano ją mnóstwem lśniących i pięknych ozdób. Najczęściej noszono (modne już od czasów Ludwika XIV) fontazie - ozdoby ze wstążek i koronek. Ozdabiano też głowę tiulem i gazą, mocowano we włosach owoce, warzywa oraz prawdziwe, ułożone w girlandy kwiaty w specjalnych małych flakonikach. Noszono również figurki i inne miniaturowe przedmioty, perły, imponujące pióra oraz egrety - specjalną biżuterię w kształcie wysadzanego kamieniami pióra, służącą do podtrzymania prawdziwych piór wpiętych we włosy.
Lubiono również pudrować włosy, i to nie tylko na biało, lecz (nawet częściej) na szaro (kolor agatowy), blond (chamois) oraz czerwono i niebiesko, przy czym te ostatnie kolory dawały tylko pastelowy efekt. Na czas żałoby zaś przeznaczano wyjątkowy czarny puder. Podczas pudrowania zakładano odzież ochronną - specjalną pelerynę (podwłośnik) i papierowy rożek dla ochrony twarzy.



W latach 80. na fali fascynacji (wciąż) filozofią Rousseau i chęci powrotu do natury, a także nadchodzącej anglomanii, zaczęto nosić lżejsze fryzury. Pozbywano się wysokich konstrukcji na rzecz miękkich peruk lub własnych włosów, a fryzura zmieniła orientację z wertykalnej na horyzontalną. Uczesanie A l`Hérisson, znane także jako angielskie Hedgehog ("na jeża") składało się z mnóstwa puszystych, roztrzepanych loczków, tworzących wokół głowy półokrągłą, szerszą, niż wyższą aureolę i luźno spływających na plecy długich, oddzielonych pukli (najpiękniejszy jest chyba jeż Mme Lavoisier). Jeża wciąż ozdabiano jeszcze wstążkami, perłami i kwiatami, a najchętniej łączono go z odpowiednim nakryciem głowy, choć tak obfite ozdoby i ich symbolika, jak dekadę wcześniej, odeszły już w zapomnienie.


Fryzury lat 90. zaczęły przyjmować łagodniejsze kształty. Luźne pukle a l`Herisson wydłużyły się jeszcze, łagodnie spływając na ramiona, zaś miękkie, już nie tak puszyste loki wokół twarzy ujarzmiała wpleciona w nie szarfa. Choć fryzura antycznej muzy zaczęła się pojawiać już w latach 80., dopiero teraz zyskała na popularności, zapowiadając nadchodzące wraz z nowym stuleciem nowe, antykizujące prądy w modzie. I właśnie taka zachwyca mnie najbardziej!

20 marca 2014

Ogród w zapachu zaklęty, ogród w butelce zamknięty

Bardzo dawno nie było już dziewiętnastowiecznych eksperymentów z kosmetykami! Jednak zima jakoś nie sprzyja tego typu zabawom - zdecydowanie najlepiej miesza się wiosną i latem! :D


Kto z Was ma już dość zimy? Kto chciałby przenieść się choć na chwilę do jasnego, ukwieconego, pachnącego ogrodu i pospacerować jego ścieżkami? W tej chwili wszystko jeszcze czeka na swój czas, kwiaty jeszcze leżą uśpione w ziemi... Dlaczego by więc nie zacząć nosić zaklętej w szklanej buteleczce miniatury tego ogrodu i nie przywoływać go do siebie zapachem choć kilka razy dziennie?

Przepis na perfumy jest (jak chyba wszystkie z The new Household receipt-book) łatwy i przyjemny w wykonaniu :) To, co interesowało mnie w nim najbardziej, to możliwość zabawy w Pachnidło :P i zaspokojenia ciekawości, czym to pachniało w dawnych buduarach. A czym?


Woda o słodkim zapachu - Wlej kwartę wody różanej i tę samą ilość wody z kwiatu pomarańczy do dużej szklanki o szerokich brzegach. Wsyp do środka dwie garści kwiatów jaśminu. Włóż szklankę do bemaru (chodzi tu chyba o łaźnię wodną) lub postaw na wolnym ogniu i po przedestylowaniu dodaj trochę piżma oraz tę samą ilość ambry.


 Składniki:
  • woda różana,
  • woda z kwiatu pomarańczy,
  • kwiaty jaśminu (tak, to te, które nazbierałam latem ;) ),
  • piżmo i ambra - z nich musiałam zrezygnować, bo nie dało się ich nigdzie kupić :( W końcu, już po zrobieniu perfum udało mi się zdobyć roślinny substytut piżma, ale niestety jest to macerat, a jako, że olej nigdy nie połączy się z wodą, nie będę dolewać go do gotowych perfum...
Wykonanie:
  • Do zlewki z miarką odlałam takie same ilości wody różanej i pomarańczowej,
  • po czym dodałam kwiaty jaśminu
  • i podgrzałam całość w łaźni wodnej.
  • Gdy kwiaty zmiękły, a ich płatki zrobiły się przezroczyste, wyjęłam zlewkę z gorącej wody
  • i zlałam płyn do buteleczki z atomizerem.
 Voila!

W tle Huśtawka Fragonarda - właśnie z takim ogrodem kojarzy mi się zapach. Nie mogę się już doczekać, aż wszystko zakwitnie i będę mogła robić zdjęcia w plenerze!
Perfumy pachną bardzo delikatnie i ich zapach nie jest trwały - mgiełka unosi się tylko przez chwilę, co sprawia, że byłyby świetnym odświeżaczem w upały. I tak z resztą mi się kojarzą: ze skwarnym latem, zapachem kwiatów w ogrodzie zroszonych jeszcze po porannym deszczu, rześkim i lekko zamglonym, zapowiadającym upalny dzień powietrzem. To bardzo delikatny, właśnie taki powietrzny zapach - tak lekki, że te z nas, które nie mają alergii na kwitnące krzewy (ja mam chlip, chlip) mogłyby używać go nawet jak toniku do twarzy! Po rozpyleniu perfum skóra jest miękka, a właściwości składników (woda różana - łagodzące i nawilżające, woda z kwiatu pomarańczy - regenerujące, odświeżające, poprawiające koloryt skóry, jaśmin - wzmacniające i odprężające) sprawiają, że wygląda i czuje się lepiej :)

Gdybym zdecydowała się pomieszać perfumy z moim oleistym piżmem i ambrą, której nie mam, zapach zyskałby pewnie głębię, a te bogate aromaty na pewno odpowiednio by go dociążyły i stałby się przez to o wiele bardziej odpowiedni do epoki i balowych strojów. W wersji light, zapach kojarzy mi się z radosną i młodą Elizabeth Bennet, mimo iż receptura jest dokładnie 40 lat starsza od Dumy i Uprzedzenia - pochodzi z 1853 roku.

A Wam, z jaka postacią kojarzą się tak lekkie zapachy? Chciałybyście wypróbować tę recepturę i nosić w torebce swój mały, prywatny ogród?


17 marca 2014

Teatralnie "O rozkoszy"

Wyobraźcie sobie wietrzny, zimny, deszczowy dzień, opustoszałe ulice, zabłocone ścieżki, a na nich małą postać z walizą, wypchaną torebką zwieszającą się u ramienia i powyginanym od wichury parasolem, która właśnie próbuje dogonić uciekającą karetkę pocztową autobus.
Scena prawie jak z Jane Eyre (1:00), prawda? Z tą tylko różnicą, że Jane nie spieszyła się do teatru i nie przeklinała po drodze jakości usług KZK GOP...

źródło
Gdy wreszcie dotarłam do Krakowa, było już ciemno. Pozbyłam się zniszczonego parasola i w zacinającym deszczu pobiegłam w stronę Starego Miasta. Zanim deszcz zamienił się w grad, znalazłam się pod budynkiem Teatru im. Juliusza Słowackiego i wmieszałam w tłum czekających gości. Gdy tylko otworzono drzwi, zebrani (za okazaniem biletów) zaczęli garnąć się do środka. "Przepraszam, ale nie mam biletu, czy mimo to wpuści mnie pan?" Mój bilet miała Eleonora, ale na szczęście (niezwykle mili!) panowie obsługujący teatr mieli dobre serce i wpuścili kopciuszka do lśniącego wnętrza pełnego dżentelmenów i dam w wymuskanych toaletach. 
Był już najwyższy czas, by się przebrać - zamienić połatane spodnie i zabłocone buciory na sukienkę* i pantofelki. Niestety, z mojego upięcia zostało smutne, opuszczone ptasie gniazdo, a makijaż rozpuścił się w deszczu, dlatego wolałam nawet nie zaglądać do lustra, zapomnieć o tym, co przez chwilę pokazało i skupić się na wystawianej sztuce. Zanim rozejrzałam się dokładnie, podeszła do mnie Loana w regencyjnej sukni, a zaraz za nią zjawiły się pozostałe dziewczyny: Eleonora Amalia, Daisy, Fobmróweczka, Ms. Nelly z siostrą Agatą, Koafiurzystka, Edzia, Kasi3nka i Maqda.

To było moje miejsce w loży :)

Drobnymi, szybkimi kroczkami rozbiegłyśmy się do lóż, z których każda mieściła po trzy osoby. Tam, oprawione ich zdobne ramy, siedząc na obitych czerwonym aksamitem krzesłach i trzepocząc wachlarzami, czekałyśmy na rozpoczęcie sztuki. Zanim nawet zdążyłyśmy pogrążyć się w rozmowach i przyjrzeć swoim strojom, zabrzmiał ostatni gong, światło kryształowego pająka, zwieszającego się z sufitu zmatowiało, a na scenę wyszli aktorzy.


Akcja sztuki, na którą się zdecydowałyśmy miała miejsce w XVIII wieku, a treść jej była o niczym innym, jak O rozkoszy. Francuski filozof i encyklopedysta, Denis Diderot wybierał się w podróż do tajemniczego, rządzonego przez kobietę kraju - Rosji. Świat mężczyzn, poukładany, rozsądny i logiczny, w pełni zaplanowany, stawiający rozum na pierwszym miejscu został skontrastowany ze światem damskim - pełnym sprzeczności, emocji, despotyzmu, ale i pragnienia intelektualnej i moralnej swobody. Co mogło z tego wyniknąć?

Zdjęcie z Agatą w najpiękniejszej sukni wieczoru *_* Podczas szycia, Ms. Nelly zadbała o każdy, najmniejszy szczegół!

Zabawa czasem i miejscem akcji, konstruowanie fabuły na zasadzie krótkich, mieszających się sekwencji i (jak w Rękopisie znalezionym w Saragossie) niemal szkatułkowej kompozycji opowieści bohaterów oraz frywolne poczucie humoru sprawiły, że spektakl bardzo osiemnastowieczny!
Dobre wrażenie podtrzymywały rzetelnie wykonane stroje i dopracowane fryzury aktorów, w których jedyne "niehistoryczności" wynikały z ich teatralnej funkcji - wysłanniczka carycy Katarzyny wymachiwała co prawda iskrzącą reticule, ale tylko po to, by za chwilę wyciągnąć z niej pakt i swym urokiem zmusić Diderota do podpisania go. Tego typu drobiazgi były do wybaczenia, zaś masywna, złota, prawie automatyczna rogówka carycy, z którą bezsilnie zmagał się filozof była wyjątkowo uroczym akcentem w sztuce!
Na uwagę zasługuje również ascetyczna scenografia. Lustrzane drzwi, w których odbijali się aktorzy były jak hedonistyczny ikonostas, za którym raz po raz znikali kapłani rozkoszy i zbrodni, by po chwili znów pojawić się na scenie. Kulminacyjnym punktem sztuki był pokaz fajerwerków uzyskany za pomocą stroboskopu. Nie wiem, czy to mała inspiracja najnowszą Anną Kareniną, czy raczej moje uwielbienie i przez to dostrzeganie wszędzie filmów Wrighta :D W każdym razie, dziewiętnastowieczni byliby zachwyceni użytą w sztuce nowinką techniczną i dyskutowaliby o niej pewnie jeszcze długo po spektaklu!

My - po drugiej stronie historycznego, teatralnego lustra ;)

Zarówno przerwa, jak i czas po sztuce okazały się dla nas zdecydowanie za krótkie! Żaden gentleman, wysłany z loży po cukierki i kwiaty nie zdążył ich nam przynieść :D , a i my nie nagadałyśmy się wystarczająco, dlatego, choć wnętrze teatru było zachwycające (jak Titanic - z resztą to prawie tak sama epoka ;) ) i mogłybyśmy tam spędzić pewnie całą noc, postanowiłyśmy udać się do klubu (no bez przesady! :D ) do kawiarni. Wkrótce też zaczęły gasnąć teatralne światła i miejsce, które jeszcze nie tak dawno temu wprost tętniło życiem, teraz pogrążało się w sennej ciemności.


Zamieniłyśmy więc teatr na legendarną Jamę Michalika i tam, sącząc absynt herbatę dokończyłyśmy rozmawiać  - na krzyż, każda z kilkoma na raz jednocześnie! - na nasze ulubione tematy: o obejrzanej przed chwilą sztuce, filmach, książkach... Doszłyśmy do tego, dlaczego Kmicic nie był przystojny, czym inspirowała się Jacqueline Durran podczas tworzenia kostiumów do Anny Kareniny, obejrzałyśmy dokładniej nasze stroje (cudowne, oryginalne okulary Koafiurzystki z lat 1890.! Szkoda, że żadna z nas nie miała lorgnonu...) i trzeba było się zbierać.

Fobmróweczka w iskrzących latach 20., Maqda i Ms. Nelly w sukniach z 1910., Kasi3nka w złotej turniurze, Agata i ręce Loany :)


Na kilkanaście godzin pokój Eleonory znów zamienił się w buduar pozarzucany różnymi elementami dawnej damskiej garderoby, a atmosfera wypełniła się typowo panieńskim świergotem. Nazajutrz, po śniadaniu i herbacie z porcelanowego serwisu nastał czas pożegnań i powrotów do normalnego życia, które z chęcią i bez żalu zamieniałbym na to dawne :)


___________________________
* Miałam na sobie tę samą stylizację, co na Balu Arsenału, bo ostatni miesiąc był tak wypełniony obowiązkami (i chorowaniem), że nie miałam czasu nawet pomyśleć nad czymkolwiek innym. Może teraz będę miała trochę więcej czasu, aby zająć się kostiumingiem jak należy i zrealizuję jeden z dwóch większych projektów, które planuję już od jakiegoś czasu ;)

14 marca 2014

La Belle Chocolatière

To tytuł obrazu, który wykorzystałam poniżej. Dziewczyna z czekoladą Liotarda. A co powiedzielibyście na dziewczynę z trzema filiżankami czekolady, i to w różnych smakach? W dodatku wprost z 1783 roku!


Na dzisiaj mam dla Was trzy przepisy z Kucharza doskonałego Woyciecha Wielądki. Wszystkie trzy bardzo słodkie i smaczne! W sam raz na osiemnastowieczne śniadanie, na które, jeszcze przed wyjściem z łóżka, każdy osiemnastowieczny wypijał filiżankę tego aromatycznego napoju :)


PRZEPIS I - Z KAWĄ


Potrzebujemy:
  • 0,9 litra wody,
  • 56 g kawy
  • 1 litr mleka
  • cukier (tyle, żeby było słodkie)
  • 5 żółtek,
  • śmietanę kremówkę (ja wzięłam 3 razy mniej, niż mleka)
Oczywiście, jako że był to eksperyment, podzieliłam całość przez 5, co dało porcję dla dwóch osób (dwie filiżanki).



Jak wyglądało gotowanie:
  • Do wody wsypałam kawę i zagotowałam ją.
  • Po zdjęciu z ognia, dolałam mleko


  • i dosypałam łyżeczkę cukru.
  • Oddzielnie ubiłam (widelcem) żółtko z odrobiną mąki i dolałam do kawy.
  • Po zamieszaniu dodałam śmietanę.
  • Następnie przecedziłam całość przez sitko i ponownie przegotowałam w kąpieli wodnej.

PRZEPIS II - Z CZEKOLADĄ


Potrzebujemy:
  • 12 pasków gorzkiej czekolady,
  • 1 litr mleka,
  • cukier (pół ćwierci? :D )
  • pół szklanki śmietany kremówki,
  • 5 żółtek.
Znowu podzieliłam składniki przez 5, żeby otrzymać mniejszą, testową ilość czekolady.


Gotowanie:
  • Czekoladę posiekałam nożem na bardzo małe wiórki.
  • Do garnuszka wlałam mleko ze śmietaną, dodałam cukier i czekoladę.


  • Zagotowałam całość, a następnie dodałam żółtko.
  • Żółtko niestety się ścięło i całe zostało na sitku (bleee), dlatego w kolejnym przepisie postąpiłam z nim inaczej.
  • Gotową czekoladę przegotowałam raz jeszcze w kąpieli wodnej.

PRZEPIS III - Z KARMELEM


Potrzebujemy:
  • 1 litr mleka,
  • 125 ml śmietany kremówki,
  • cynamon,
  • kolendrę,
  • skórkę z limonki,
  • 113,5 g cukru,
  • 0,5 l wody
  • 5 żółtek
Tu też podzieliłam ilość przez 5.


Gotowanie:
  • Zaczęłam od starcia skórki z (dokładnie wyszorowanej) limonki
  • i ubicia w moździerzu kolendry.
  • Następnie do garnuszka przelałam mleko, śmietanę,
  • dodałam do nich przyprawy
  • i gotowałam przez 15 minut.

  • W oddzielnym garnuszku połączyłam wodę z cukrem i gotowałam tak długo, aż nie zamieniły się w złoty, gęsty karmel.
  • (nie polecam próbować, czy to na pewno karmel - on ma chyba miliard stopni! )
  • Do karmelu dolałam śmietanę z przyprawami i znowu zagotowałam.
  • Tym razem zahartowałam roztrzepane żółtko z mąką odrobiną karmelowej masy, dzięki czemu nie zwarzyło się po dolaniu do całości :)
  • Tak, jak poprzednio, przegotowałam całość w kąpieli wodnej.


Co zmieniłabym w przepisach?

Na pewno pozbyłabym się żółtek! One są, według mnie, zupełnie niepotrzebne! Zostawiłabym je może tylko w ostatnim przepisie. Oprócz tego, wszystko było jak najbardziej do odtworzenia i nic nie sprawiało problemów :)

A co z tego wyszło?

Trzy zupełnie inne napoje, choć wszystkie jednakowo gęste, kremowe i słodkie :)

Wersja z kawą smakuje najbardziej znajomo - jak kawa z dużą ilością gęstej śmietanki. Nic zaskakującego, choć mojej mamie to ona przypasowała najbardziej.

Wersja z czekoladą to moja ulubiona. Uwielbiam wszystko, co czekoladowe, więc nie zaskoczyło mnie to, że to właśnie ona najbardziej mi smakowała :D Poza tym, współczesne przepisy na domową gorącą czekoladę są bardzo podobne. Ta jest mocna w smaku i niesamowicie aksamitna. Ach!

Wersja z karmelem jest za to najbardziej zaskakująca smakowo. Słodycz cukru przełamują kwaskowaty aromat limetki i nieco orientalne cynamon z kolendrą. Jej smak jest przez to wielowymiarowy i pije się ją wolniej, dzięki czemu można dłużej rozkoszować się filiżanką napoju.


A Wy, na którą wersję macie ochotę? Którą wypilibyście na Wasze osiemnastowieczne śniadanie?


11 marca 2014

Słowniczek polskich nazw kostiumowych

Coś, czego, w polskim kostiumingu nam brakuje.

Często jest tak, że chcemy napisać / porozmawiać na zlocie o czymś, co właśnie uszyłyśmy, ale brakuje nam na to polskich słów, bo kostiumingu uczymy się głównie po angielsku / francusku i tylko takie nazwy znamy. Oprócz tego wiele nazw strojów pojawia się w swojej francuskiej formie w książkach dotyczących ubioru historycznego, co nie ułatwia sprawy. Jako filolog polski czuję się z tym wyjątkowo źle :P i dlatego postanowiłam poszukać tak wielu polskich nazw historycznych elementów garderoby, jak to możliwe. Przecież, skoro oni wtedy to nosili, musieli również jakoś to nazywać! I wątpię, żeby wszystkie nazwy były tylko francuskie. Z tego, co wyszukałam, część jest spolszczonymi zapożyczeniami francuskimi, a część ma polskie odpowiedniki, inne zaś istnieją tylko w języku obcym. 

Ten słowniczek stworzyłam po to, byśmy nie musiały łamać sobie języków na francuskich i angielskich słówkach i by polski kostiuming odzyskał to, co zostało gdzieś zapomniane w czasie, a co na pewno pozytywnie wpłynie na jego rozwój.

Ten słowniczek nie będzie zawierał wyjaśnień terminów, tylko ich ekwiwalenty. Jeśli już o czymś pisałam na blogu, dołączę link. Jednocześnie muszę też napisać, że nie jest to gotowy słownik. On cały czas powstaje i jak tylko znajdę coś nowego, będę go uzupełniać. Wy także możecie podsyłać mi słówka, które znajdziecie :)

Słowniczek będzie dostępny na blogu cały czas - w zakładce dawny styl życia --> garderoba i w pasku bocznym pod etykietami posty według stylów.


XVIII WIEK

aigrette = egreta
bawet ---
bum pad = kiełbaśnik. Nazwa ludowa znaleziona przez Atelierpolonaise 
bum roll = kiełbaśnik, wałeczek
caraco = karako
casaquin = kazakinka
culotte --- 
deshabille = dezabilka
echelle ---
engageantes = agażanty
fichu = narzutka (?)
habit ---
hedgehog hairstyle = a la herisson = fryzura na jeżozwierza (znalezione w Historii mody Bouchera, ale bez obrazka, więc nie jestem do końca pewna)
justaucorps = szustokor
mantyla ---
panier = hoop petticoat = rogówka
petticoat = halka, spódnica wierzchnia
pudermantel = podwłośnik
riuszka ---
redignote = redignot / redignota
robe a l`anglaise = suknia angielska
robe a la francaise = suknia francuska
robe a la levite = lewitka
robe a la polonaise = poloneska
robe de chambre = robdeszan 
round gown = robe ronde = robron
sash = szarfa 
stays = le corps à baleine = sznurówka






PRZEŁOM WIEKÓW XVIII I XIX

bonnet = czepek, choć na blogach zagranicznych określa się też tak kapelusz budkę = kapotkę
chemisette = szmizetka
cherusque ---
reticule = balantine ---
spencer ---




XIX WIEK

berta ---
busk = brykla
bustle = turniura / tiurniura
canezou = kanzu
chapeau-clacque = szapoklak
collarette = kolareta
corset cover = staniczek gorsecikowy
gorset ---
krynolina ---
piping = wypustka, paspolka (?)
rag curls = loki angielskie / anglezy
rękawy a gigot = rękawy "barani udziec"
rękawy en pagode = rękawy w pagodę

7 marca 2014

O szalonym królu, angielskiej królewnie i ich sprytnym lekarzu

...czyli wiek osiemnasty po duńsku.

źródło




Do filmu Kochanek królowej długo podchodziłam. Tym, co mnie odstraszało było przede wszystkim to, że żaden oglądany ostatnio niskobudżetowy (może to złe określenie, ale przecież wielkie, amerykańskie lub brytyjskie produkcje mają o wiele więcej środków do wykorzystania, niż te tworzone we Francji, Niemczech, Danii czy... Polsce) film nie zainteresował mnie na tyle, żebym mogła o nim myśleć dłużej, niż trwa droga tramwajem z kina do domu. Oprócz tego słyszałam pogłoski o tym, jakoby Kochanek królowej był tendencyjny, a - uwierzcie mi - niczego nie znoszę tak mocno, jak tendencyjnych laurek "z tezą", i to w jakiejkolwiek dziedzinie sztuki.


W końcu jednak chęć obejrzenia jakiegoś ładnego filmu kostiumowego (ostatnio w kinach straszna posucha :/ ) przemogła zastrzeżenia i pewnej styczniowej niedzieli włączyłam komputer, aby przenieść się na dwie godziny w miejsce, które jest kolorowe i jasne, w dodatku pełne tego, co najbardziej lubię w dawnych czasach.

źródło
Tym, co na pewno urzeka w filmie, są zapierające dech w piersiach kadry. Na prawdę, od strony wizualnej Kochanek królowej jest niesamowicie estetyczny, czasem nawet zatrzymywałam go na chwilę, by popatrzeć na te pięknie skomponowane sceny i kostiumy, które są na przyzwoitym (jak za takie pieniądze nawet na bardzo przyzwoitym) poziomie. Oprócz tego plenery, wnętrza, odpowiedni dobór kolorystyki do nastroju panującego w filmie (jasne, świetliste barwy dla scen pogodnych, nasycone, ciepłe światło świec towarzyszące momentom bliskości i ważnych rozmów, toczących się między bohaterami oraz szare, ponure barwy w scenach, które niepokoją), a także przepiękna muzyka - to wszystko sprawia, że film wręcz pochłania się oczami. Osoby odpowiedzialne za jego wizualną oprawę powinny zostać nagrodzone...

źródło
...czego zdecydowanie nie można powiedzieć o scenarzyście. Kochanek królowej aż razi miałkością i płytkim podejściem do tematu. Aby nie wpaść w konwencję romansu, która jest już zupełnie zużyta i tak typowa dla filmów kostiumowych, że nic, tylko od niej uciekać, scenarzysta zdecydował się na uwydatnienie politycznych wydarzeń, zostawiając (wbrew tytułowi) romans jako wątek poboczny, towarzyszący głównej treści filmu. Niestety zostało to zrobione tak niekonsekwentnie, że moment, w którym lekarz Struensee wyznaje królowej Karolinie Matyldzie swoje uczucia może wzbudzić jedynie zdziwienie: jak to?! Owszem, dwoje bohaterów łączą przyjazne uczucia (czytają te same książki), ale w filmie zupełnie brak wyraźniejszych przesłanek, pozwalających widzowi zaklasyfikować ich jako parę. Poza tym sama polityka i sposób jej pojmowania przez bohaterów są przedstawione w sposób tak naiwny, że aż boli. To prawda, że w XVIII wieku wierzono w utopię i starano się ją osiągnąć (dopiero nasze, po-dwudziestowieczne doświadczenie traumy totalitaryzmów i dwóch wojen światowych nas z tego wyleczyło), ale nie tak! To, co otrzymujemy w filmie, to obraz osiemnastowiecznych-kretynów, którzy mają zdecydowanie mniej mózgu w czaszce, niż my i dla których pochwalny list Woltera jest przejawem najwyższego szczęścia i rozkoszy, a "Oświecenie" - rajem na ziemi. Dramat. Pod tym względem film budził mój niesmak i oglądałam go właściwie tylko dla ładnych obrazków...

źródło




... i Alicii Vikander, która jako Karolina Matylda jest po prostu zjawiskowa. I nie tylko wygląda pięknie w osiemnastowiecznych sukniach, ale też bardzo dobrze wciela się w rolę królowej. Wystarczy, że porównamy sobie jej kreację aktorską w Kochanku... i Annie Kareninie - dwie różne osoby, czyli tak, jak być powinno. To samo mogę powiedzieć o Christianie VII - jego szaleństwo (a może tylko brak zrozumienia i udawanie?) zostało doskonale ukazane na ekranie. Postać króla była zagrana tak dobrze, że nie mogę sobie nawet wyobrazić Mikkela Boe Folsgaarda (odtwórca roli) we współczesnych ubraniach i jako całkiem normalnego człowieka :D Natomiast nie bardzo podobał mi się Mads Mikkelsen w roli doktora Struensee. Fanki Madsa, zabijecie mnie, ale... wprost nie mogłam patrzeć na jego twarz. Jest w niej coś, co każe mi natychmiast odwrócić wzrok i podziwiać, np. scenografię lub obserwować to, co robią inni bohaterowie za jego plecami ;) W dodatku rola filmowego amanta zdawała się zupełnie mu nie odpowiadać. Miałam wrażenie, że Struensee dusi się w oparach buduaru Karoliny Matyldy i polityka jest dla niego uwolnieniem od romansu, do którego po prostu nie pasuje. Jedyna scena, w której gra Madsa i jego postać na prawdę mi się podobały i przemówiły do mnie, to scena egzekucji. Pokazana bez patosu, sztucznego kreowania męczennika i bez wyciskania łez. Ta scena była na prawdę dobra i jeśli reszta filmu byłaby utrzymana na tym samym poziomie, poleciłabym Wam go.

źródło

Tymczasem nie mogę tego zrobić. Film jest piękny i bardzo dopracowany wizualnie, w dodatku przekonująco zagrany, z poruszającą muzyką w tle. Szkoda tylko, że scenariusz zdecydowanie obniża jego poziom i sprawia, że raczej nie zechcę obejrzeć go ponownie...

5/10