30 kwietnia 2014

"Kończ waść wstydu oszczędź", czyli słów kilka o pojedynkach

"Żądam satysfakcji!" Ileż to razy w XVIII i XIX wieku te dwa słowa stawały się przyczyną czyjejś śmierci!
Ilya Repnin, "Eugeniusz Oniegin", 1899, źródło


Pojedynki - istniały właściwie od zawsze, choć wyglądały różnie. W 1777 roku w Anglii powstał pierwszy kodeks honorowy, który w 25 artykułach zawarł reguły pojedynkowania się. W XIX wieku pojawiały się kolejne książki, dotyczące sposobów odbywania pojedynków, a wśród nich pierwszy polski kodeks z 1881 roku autorstwa Józefa Naimskiego (O pojedynkach). 

Przyczyną pojedynków była najczęściej obraza, czy ujma na honorze gentlemana. Obrazy mogły być lekkie (zlekceważenie), ciężkie (obraźliwe słowo) oraz bardzo ciężkie (pobicie, zniesławienie, a także obraza krewnych, ukochanej kobiety, czy wyznawanych przez gentlemana wartości). To, co kto uznał za obrazę zależało oczywiście od czułości na punkcie honoru i chęci odbywania pojedynków. Niektórzy woleli ich unikać, a inni specjalnie doszukiwali się okazji do "strzelanek". Problem ten dotyczył szczególnie wojskowych, którzy uwielbiali się pojedynkować i którzy z pojedynków urządzili sobie specyficzny rodzaj rozrywki. Słynny był przypadek, w którym dwa rywalizujące ze sobą (napoleońskie) regimenty kawalerii wyznaczyły swoich przedstawicieli mających stoczyć pojedynek w imieniu swoich oddziałów. Brakowało tylko pretekstu, toteż pewnego dnia, gdy wyznaczony do konfrontacji marszałek napoleoński Augereau siedział w kawiarni, jego rywal podszedł do niego i bezceremonialnie rozsiadł się na jego stoliku. Rozeźlony Augereau chwycił filiżankę z kawą, odchylił pas przeciwnika i wlał niedokończoną kawę w jego spodnie. Obraza była wystarczająca, pojedynek się odbył i Augereau zabił swojego przeciwnika, kończąc tym samym rywalizację między regimentami.

Harry Franklin Waltman, "Pojedynek" źródło


Istotną rolę w każdym pojedynku spełniali sekundanci. Były to osoby wyznaczane przez poróżnionych, a ich rolą było urządzenie całego pojedynku, ustalenie jego warunków, ale przede wszystkim próba bezkrwawego pogodzenia stron (obrażający mógł wtedy wystosować przeprosiny na piśmie i / lub odwołać obrazę). Oprócz sekundantów i poróżnionych na polu walki znajdowali się jeszcze lekarze i kierownik pojedynku.
Obrażony gentleman wysyłał kartelusz do obrażającego, ustalano, kto komu będzie sekundował, i w ciągu najbliższych 24 godzin wyznaczano miejsce pojedynku (bardzo modny był paryski Lasek Buloński), broń (białą lub palną) oraz warunki pojedynku. Zazwyczaj to obrażony mógł domagać się konkretnych warunków lub wybrać broń, a w przypadku bardzo ciężkiej obrazy przysługiwało mu również pierwszeństwo strzału.

Charles Codman, "Pojedynek" 1828-1838, źródło
Pojedynek odbywał się w określonej godzinie i nie wolno się było nań spóźnić więcej niż 15 minut (w przeciwnym razie spóźniony był uznany za tchórza i pojedynek nie odbywał się). Poróżnieni zdejmowali surduty, aby udowodnić, że nie mają pod spodem żadnej ochrony przed kulami. Na pojedynek ubierano się zazwyczaj na czarno, szczelnie zasłaniając białe rogi kołnierzy, aby nie mieć na sobie żadnego celu. Następnie, z pistoletami skierowanymi ku górze (szable trzymano skierowane w ziemię) zajmowano wyznaczone przez kierownika pole i czekano na komendy. 
Pistolety, którymi się strzelano nie mogły być dowolne - musiały być jednakowe, dlatego przez cały wiek XIX produkowano specjalne zestawy pojedynkowe, złożone z pary takich samych pistoletów, kul, itd.

Zestaw pistoletów pojedynkowych, źródło


Pojedynki na pistolety bywały różne:
  • ze stałym posterunkiem - na dystansie 15-35 kroków, strzał jako pierwszy oddawał obrażony,
  • ze stałym posterunkiem i wolnym strzałem - na dystansie 25 kroków. Na komendę kierownika poróżnieni szybko obracali się w swoją stronę i strzelali do siebie bez ustalonej kolejności,
  • z posuwaniem się naprzód do barier - na dystansie 35-40 kroków. Na środku pola wyznaczano linie, które były nieprzekraczalną barierą (odległość 15-20 kroków). Na komendę poróżnieni zaczynali zbliżać się do barier, a chcąc oddać strzał, musieli się zatrzymać i po wystrzeleniu czekać na ruch przeciwnika.
Zdarzały się też pojedynki nietypowe:
  • z jedną naładowaną bronią - najczęściej taki pojedynek był po prostu oszustwem, mającym na celu zamordowanie przeciwnika. Niekiedy jednak losowano pistolety i o tym, kto ma naładowany, a kto pusty decydował traf,
  • pojedynek amerykański - przeciwnicy ciągnęli losy. Ten. kto wyciągnął czarną kulę, krótszą słomkę itp. zobowiązany był w ciągu roku sam się zastrzelić,
  • pojedynek "kukułka" - poróżnieni, zamknięci w ciemnym pokoju nawoływali do siebie ("kuku") i strzelali na oślep, kierując się słuchem.Wygrana w tym pojedynku zależała głównie od szybkości i sprytu.
 Pojedynek w filmie Oniegin między Eugeniuszem Onieginem i Władimirem Leńskim o jego ukochaną Olgę

Pojedynki, szczególnie trzy ostatnie były surowo potępiane przez władzę (niezależnie od ustroju - nawet bóg wojny Napoleon nie był rad pojedynkom, ponieważ dziesiątkowały jego wojska ;) ) i ścigane. Mnóstwo konfrontacji zakończyło się wtargnięciem policji i wyciąganiem prawnych konsekwencji, lub sądownym ściganiem zwycięzcy przez rodzinę zabitego.
W pojedynkach poniosło śmierć wielu mężczyzn, a wśród nich znanych polityków (Alexander Hamilton), poetów i publicystów (Michaił Lermontow, Aleksander Puszkin, Walery Łoziński) oraz wojskowych. Scena honorowej konfrontacji zajęła również poczesne miejsce w literaturze (Lalka, Emancypantki, Eugeniusz Oniegin) i filmie (Onegin, The Scarlet Pimpernel, Valmont - Valmont (Colin Firth) "walczy" z dziewczynką na kije i zostaje raniony truskawkami :) )

Isaac Cruicshank,"Killing no murder, or a new ministerial way of settling the affairs of a nation!", źródło
Równocześnie zdarzały się także pojedynki na żarty - między studentami, dziećmi arystokratów (na patyki lub inną równie straszną broń) oraz dorosłymi, którym dopisywał humor. Ewa Felińska w swoich Pamiętnikach z 1856 roku wspominała pojedynek, który odbył się (o nią) na pistolety nabite... żurawiną! Postrzelony młodzieniec, widząc krwiste ślady na swojej koszuli zemdlał, myśląc, że jest ranny :)

Jean Leon Gerome, "Pojedynek po maskaradzie", 1859, źródło
Co prawda strzelano się jeszcze w latach 20. XX wieku, jednak powolny koniec pojedynków zaczął się w wieku XIX, za sprawą dekretu wydanego przez królową Wiktorię, który nakazywał zadośćuczynić wyrządzonej szkodzie czy obrazie poprzez przeprosiny i naprawę błędu. W miarę upływu czasu i zmiany obyczajowości, honor przestał być wartością cenioną wyżej niż życie, a obrazy nie były traktowane już z tak śmiertelną powagą, jak w wiekach wcześniejszych i w ten oto sposób nastał kres ery pojedynków...

24 kwietnia 2014

Loki cesarzowej Eugenii

Jedną z tajemnic dziewiętnastowiecznych, kobiecych upięć i sposobów układania włosów przez ówczesnych mężczyzn były kosmetyki do stylizacji, czyli innymi słowy pomada.


Dzisiaj zrobimy właśnie taka pomadę, która utrwano niejedną kunsztowną fryzurę. Przepis pochodzi z książki The new household receipt book z 1853 roku autorstwa Sarah Josephy Hale i, jak wszystkie przepisy z tego typu książek (przeznaczonych do użytku domowego, nie dla ówczesnych farmaceutów) jest łatwy:


"Aby zrobić płyn skręcający włosy. - Rozpuść kawałek białego wosku pszczelego wielkości orzecha włoskiego lub dużej fasoli w uncji oliwy. Dodaj jedną lub dwie krople olejku różanego (esencji różanej) albo inny dodatek zapachowy"


Potrzebne składniki:
  • oliwa z oliwek,
  • biały wosk (na tę ilość wzięłam mniej, niż na pierwszym zdjęciu),
  • esencja różana lub jakieś inne pachnidło. Można też zrezygnować z dodatków zapachowych.
Wykonanie:
  • Najpierw przelałam oliwę do szklanego słoiczka, który wstawiłam do kąpieli wodnej.
  • Następnie, umieszczając łyżkę nad płomieniem, roztopiłam znajdujący się w niej wosk
  • i dolałam go do ogrzanej oliwy.
  • Dokładnie zamieszałam,
  • a na koniec uperfumowałam pomadę kroplą aromatu różanego.


Pomada jest gęsta (gdyby dodać więcej oliwy, powstałby płyn, ale jego właściwości utrwalające chyba w ogóle by zniknęły. W XIX wieku ludzie lubili mieć czymś natłuszczone włosy, my - niekoniecznie) i dość lepka. Po rozgrzaniu odrobiny w palcach, kosmetyk zamienia się w kremową pastę, którą możemy utrwalić upięcie lub krótszą (męską) fryzurę.

Najlepsze jest to, że ten kosmetyk sprzed ponad 160 lat nie różni się zbytnio składem od dzisiejszych past i wosków do stylizacji! Współczesne kosmetyki tego typu na pierwszych miejscach w składzie mają oleje lub parafinę i wosk, potem następują chemikalia polepszające konsystencję i konserwujące oraz alkohol, a na końcu - dodatek zapachowy. Także ta pomada może być też używana na co dzień przez fanki i fanów życia bliżej natury :)


22 kwietnia 2014

Wiek XVIII na słodko

A co to dokładnie jest i jak smakuje, przekonacie się zaraz ;>



Na co Wam to wygląda? Nie do końca zmiksowany sorbet? Sałatka owocowa? Przecier z cytrusów i jabłek? Nie, nic z tych rzeczy! To, co widzicie na powyższym obrazku, autor książki kucharskiej z 1783 roku (Kucharz doskonały) Woyciech Wielądko nazwał... pączkami!


"zrób małe gałeczki czyli pączki" i w wyobraźnia już sugeruje tłuste, nadziane jabłkami, lukrowane pączki, doskonałe na tłusty czwartek. Tymczasem, w XVIII wieku nic nie było takie oczywiste :D Po wykonaniu tego przepisu do dziś zastanawiam się, "co autor miał na myśli" ;)

Do wykonania deseru potrzebujemy:
  • ryż - wzięłam garstkę,
  • mleko - szklankę,
  • dwie łyżki mąki,
  • cukier - tyle, żeby było słodkie. Szkoda, że nie podano w książce dokładnej ilości...
  • kwiat pomarańczowy - nie do zdobycia. Zastąpiłam go po prostu miąższem z pomarańczy,
  • limonkę,
  • jabłko - najlepiej renetę.



 Czas na mieszanie i smażenie!
  • Najpierw ugotowałam ryż w mleku. Kto już raz tego próbował, ten pewnie wie, że trzeba go stale mieć na oku, ciągle mieszać, by się nie przypalił, a całe gotowanie zajmuje wieki! :O
  • Następnie posiekałam limetkę i miąższ z pomarańczy.
  • Zgodnie z przepisem, wszystkie składniki (oprócz jabłek) włożyłam do garnka i ucierałam (blenderem :P ) na gładką masę.
Tutaj mój idealny plan zawiódł :D Masa okazała się mieć płynną konsystencję, więc nijak nie dało się zrobić z niej pączków!
Dlatego, przypomniawszy sobie babcine placki z jabłkami, pomyślałam, że może będzie z tej masy coś takiego.
  • Wrzuciłam jabłka do garnka i wylałam całość na patelnię.
  • Niestety, to, co wyglądało na dobrze rokujący omlet owocowy nie chciało się ani upiec z wierzchu, ani obrócić na druga stronę, dlatego pączki wyglądają tak, a nie inaczej ;)


Choć w smaku "pączki" są niezłe - bardzo kremowe i delikatne, smakują trochę jak lody śmietankowo-pomarańczowe - ich przedziwna konsystencja sprawia, że już nie wrócę do tego przepisu :P

Na koniec napiszę jeszcze, że mojemu bratu, który akurat wrócił wygłodniały ze szkoły, bardzo smakował ten deser, jak i jego wersja pieczona w piekarniku (no bo co miałam zrobić z resztą?) Na pytania, co też znajduje się w garnku (i czy można to zjeść), odpowiadałam, że crème brûlée. Jestem okropną siostrą! :D

17 kwietnia 2014

Małe jest słodkie! Rogaliczki pomarańczowe z 1783 r.

Chrupiące, winne, z nadzieniem z prawdziwych pomarańczy - takie właśnie są osiemnastowieczne... pączki!


Przepis na nie nie jest może tak łatwy w wykonaniu, jak poprzedni, ale na pewno warto go wypróbować, bo rogaliczki są nie tylko urocze, ale też całkiem smaczne. Recepturę znalazłam w książce Kucharz doskonały Woyciecha Wielądki z 1783 roku. 

Wyglądała tak:


Potrzebjemy:
  • pomarańcze (niekoniecznie portugalskie ;) ),
  • cukier (tyle, żeby powstał słodki syrop),
  • wodę,
  • mąkę (dużo),
  • białe, słodkie wino (kieliszek),
  • oliwę (pół kieliszka)
  • sól (ja z niej zrezygnowałam, bo przy pierwszym podejściu nie smakowało mi połączenie soli z winem),
  • olej do smażenia.

Najpierw nadzienie!
  • Pomarańcze obrałam ze skórki, poodkrawałam też białe błonki (na tyle, na ile się dało).
  • W książce zalecano przekrojenie ich na 4, ale z po eksperymentach z ciastem (zaraz zobaczycie) stwierdziłam, że lepiej będzie podzielić je na ich naturalne cząstki.
  • Z wody i cukru zrobiłam syrop, w którym pomarańcze gotowały się jakiś czas (ale nie za długo, żeby nie rozmiękły i nie straciły smaku).
  • Po ugotowaniu od razu wyjęłam je z syropu.

Teraz ciasto :)
  • Z mąki, wina i oliwy zrobiłam ciasto. Dobierałam proporcje tak, aby było elastyczne i przypominało trochę ciasto do pierogów.
  • To na obrazku (kulka) jest jeszcze trochę za rzadkie - takim pomarańcze nie dały się dobrze oblepić.
  • Następnie oblepiłam ciastem odsączone pomarańcze. 
  • Tutaj popisałam się inwencją twórczą :P i najpierw próbowałam je po prostu zamknąć w cieście, ale nie wyglądały ładnie. Pieróg (na zdjęciu) też się nie sprawdził, bo ciasta okazało się w nim za dużo. 
  • Najlepszym rozwiązaniem było wykrojenie z rozwałkowanego ciasta trójkątów, położenie na jednym z boków takiego trójkąta cząstki pomarańczy i owinięcie wierzchołka trójkąta tak, by powstał rulon. Taki rulon wystarczyło jeszcze tylko odpowiednio zgiąć i powstawał kształtny rogaliczek :)
  • Rogaliczki smażyłam z dwóch stron na patelni, a następnie (tak, jak w przepisie) posypałam cukrem.


Okazały się bardzo dobre! Mimo nietypowej receptury ciasta, rogaliki naprawdę smakują jak pączki! W dodatku nadzienie z prawdziwej, soczyście słodkiej pomarańczy jest miłym zaskoczeniem. To, jak wyglądają po przekrojeniu, widać na zdjęciu. Ładnie, prawda? :) Jedyne, co bym zmieniła w przepisie, to wielkość cząstek (ćwiartki pomarańczy nie dało się estetycznie zamknąć w cieście) i zbędne, jak dla mnie obsypanie rogalików cukrem oraz dodawanie soli do ciasta (wino + sól = bleee).
Pozostaje jeszcze kwestia proporcji, które w ogóle nie zostały podane w przepisie, ani w mojej adaptacji, ale to dlatego, że... wszystko robiłam na oko :D Po osiemnastowiecznemu! Wystarczyło pamiętać, by syrop był słodki, a ciasto plastyczne (jak na pierogi) i już:)

Macie na nie ochotę? :)

14 kwietnia 2014

Idealne na piknik kostiumowy! Bonnet muffins z 1783 r.

...czyli osiemnastowieczne biszkopty z czekoladą :)


Po tym, jak dziewiętnastowieczne babeczki okazały się naprawdę pyszne, postanowiłam spróbować czegoś osiemnastowiecznego. Tym razem jednak nie korzystałam z profesjonalnie opracowanej adaptacji przepisu, tylko z receptury wyjętej wprost ze starej książki Kucharz doskonały Woyciecha Wielądki z 1783 roku.  

Co z tego wyszło?


Oto i przepis na "bifkokty z cekulatą" czyli mówiąc po ludzku biszkopty z czekoladą :)

Potrzebne składniki:
  • 4 żółtka,
  • 4 białka,
  • 1.5 uncji = 2 i 2/3 paska gorzkiej czekolady,
  • 6 uncji = 168 g cukru,
  • 6 uncji = 168 g mąki.


A teraz pieczemy!
  • Najpierw posiekałam drobno czekoladę. Siekanie jest lepsze od tarcia, bo krócej trzyma się czekoladę w dłoni i dzięki temu nie stopi się ona tak szybko ;)
  • Do czekolady dodałam żółtka i cukier,
  • a następnie ubijałam bardzo osiemnastowiecznym mikserem :P tak długo, dopóki kryształki cukru całkiem się nie rozpuściły.
  • W oddzielnym garnku ubiłam białka,

  • dodałam je do masy i delikatnie zamieszałam całość łyżką.
  • Gdy białka połączyły się już z resztą, zaczęłam dosypywać po trochu mąki, stale mieszając ciasto.
  • Gotową masę przelałam do foremek i wstawiłam do piekarnika na 180*, stale ich dogladając.
  • O ile dobrze pamiętam, biszkopty nie piekły się dłużej, niż 20 minut. Nie trzymałam się ściśle czasu, tylko wyjmowałam je, gdy zauważyłam, że wyrosły i są upieczone :)


Jak widać na powyższym zdjęciu, biszkopty są bardzo smaczne! Jedyne, co bym w nich zmieniła, to może dodała ze 4 łyżki wody na samym początku (do 4 żółtek, czekolady i cukru), by babeczki były bardziej miękkie i wilgotne. Poza tym nie mają żadnych wad, są bardzo łatwe w przygotowaniu, dobre (część czekolady wmiksowała się w ciasto, nadając mu smak, a reszta została w postaci kropelek) i pięknie prezentują się w kolorowych papilotkach :) 

Nie wiem, jak Wam, ale mnie ich kształt po wyrośnięciu (zasługa piany z białek) przypomina czepki z początku XIX wieku (1, 2, 3) :D Stąd taki, a nie inny tytuł posta.

Smacznego! :)


[Edit. 24 maja 2014]

Zrobiłam je jeszcze raz (na piknik), ale tym razem do 4 jajek, cukru i czekolady dodałam 4 łyżki zimnej wody. Dzięki temu babeczki są bardziej puszyste i nie tak suche.

Policzyłam też, że z podanych proporcji wychodzi 14 biszkoptów.

Miłego pieczenia! :)

10 kwietnia 2014

Cera mlecznobiała, delikatna jak płatki róż (+ gdzie kupić produkty do wytwarzania dawnych kosmetyków)




Taka właśnie cera była ideałem w XIX wieku, a jako, że nie każda panna mogła się taką poszczycić, z odsieczą przychodziły ówczesne kosmetyki. Dzisiaj zrobimy bardzo lekkie mleczko różane, które zapewni nam równie różaną cerę.
Przepis, jak kilka ostatnich, pochodzi z książki The new household receipt book z 1853 roku autorstwa Sarah Josephy Hale. Jest znów bardzo, bardzo łatwy*


"By zrobić Mleczko Różane. - Do pinty wody różanej dodaj uncję olejku z migdałów i dziesięć kropli potażu. 
(Nota Bene?) - Dodać potaż na sam koniec."

Po kliknięciu w obrazek, całość się powiększy i będzie lepiej widoczna :)

Nie byłabym sobą, gdybym nie namieszała w recepturze :) Potaż (węglan potasu) nie jest dostępny w żadnym ze sklepów, w których jak dotąd robiłam zakupy. Wiem, że jest używany w ogrodnictwie i produkcji szkła, ale zastosowanie takiego przemysłowego potażu w produkcji kosmetyku nie skończyłoby się chyba dobrze dla żadnej cery (a szczególnie tak kapryśnej = trądzikowej, jak moja). Jak na razie próbuję go zastąpić różnymi innymi rzeczami, choć prawdę powiedziawszy powinnam zasięgnąć konsultacji jakiegoś wykwalifikowanego kosmetologa (a potem zrobić zbiorczy post o tych trudno dziś dostępnych surowcach i ich wpływie na skórę - i tak będzie! :) ). W każdym razie, dziś padło na ałun. Podobnie, jak u potażu, w skład tego związku chemicznego też wchodzi potas, w dodatku ałun jest naturalnym minerałem (który istniał również w XIX wieku), no i  ma działanie odkażające i ściągające - a więc powinien idealnie połączyć się z formułą kosmetyku do demakijażu (mleczko).


Użyte składniki:
  • maleńka, szklana buteleczka (rozmiar iście eksperymentalny),
  • woda różana (w przepisie 568 ml, a więc woda stanowi większość kosmetyku),
  • olej ze słodkich migdałów (w przepisie 28 g),
  • ałun (kilka wiórek).
Adaptacja przepisu:
  • Najpierw zeskrobałam nożem troszkę ałunu z miejsca, w którym nie był jeszcze używany (ze spodu). Kryształ okazał się bardzo "sypki" i łatwo dał się zestrugać w kilka kruchych wiórek.
  • Ponieważ ałun jest rozpuszczalny w wodzie, wsypałam go na samym początku.
  • Następnie dolałam do niego wody różanej i zamieszałam.
  • Po rozpuszczeniu dodałam olejku migdałowego...
  • i tak powstała dwufazowa emulsja.


Aby dwie warstwy połączyły się w mleczko, wystarczy kilka razy wstrząsnąć butelką. Taką emulsją można przetrzeć twarz.

Powstałe mleczko można stosować na kilka sposobów:
  • jako kosmetyk do demakijażu - dobrze sobie radzi z makijażem twarzy, choć tak używane  wcale nie jest wydajne. Makijażu oczu nim nie usuwałam, bo moje oczęta są alergiczne, więc wolę nie eksperymentować w tych obszarach ;)
  • jako mleczko oczyszczające skórę - dla tych z nas, które nie lubią myć twarzy wodą. Ja stosowałam je w ciągu dnia spędzonego w domu, gdy moja (odpoczywająca od makijażu) skóra potrzebowała odświeżenia i tu radziło sobie całkiem fajnie.
  • jako bardzo lekkie serum nawilżające - po wstrząśnięciu, w emulsji jest mało olejku, a woda różana wchłania się bardzo szybko. Myślę, że takie serum dobrze zastąpi krem nawilżający w upały. W dodatku mleczko ma jeszcze jedną, cudowną właściwość - matuje cerę! Dla właścicielek skóry tłustej i mieszanej będzie jak znalazł :)
***

Na koniec, podam Wam jeszcze listę sklepów, w których kupuję rzeczy potrzebne do wytwarzania dawnych kosmetyków, bo ostatnio o to pytałyście :)

  • ZSK - tutaj możecie kupić wszystkie oleje, olejki eteryczne, wodę różaną, wodę z kwiatu pomarańczy (ale bez atestów spożywczych, więc nie nadadzą się one do gotowania...), wyciągi roślinne i część składników sypkich.
  • Kolorówka - stąd pochodzą moje pigmenty, których używam do wytwarzania kosmetyków kolorowych (róż), a także spora część pojemników i sprzętu potrzebnego (ale nie koniecznego - on tylko bardzo ułatwia sprawę) do mieszania.
  • Lokalne sklepy z arabskimi kosmetykami - warto się za nimi rozejrzeć, bo mają tam dużo interesujących składników (m. in. ałun). Tu niestety nie podam Wam żadnego konkretnego, bo to moja mama w nich kupuje i znosi do domu różne cuda ;) , a ja wciąż się wybieram i wybrać nie mogę :P (zanim skończę pracę i dojadę na miejsce, sklep będzie już zamknięty - mają tylko do 17 :( )
  • Sklepy z półproduktami do wytwarzania biżuterii (stacjonarne lub w sieci np. Beads.pl) -  w nich możecie kupić te urocze, szklane, zakorkowane buteleczki - bardzo dziewiętnastowieczne :) Trzeba tylko pamiętać, żeby wygotować je (i wyparzyć korek), zanim zabierzecie się za przelewanie do nich kosmetyków.
  • Małe, osiedlowe sklepiki - tu można znaleźć prawdziwe skarby! W takim sklepiku w Czechach kupiłam kiedyś słoiki do przechowywania suszonych kwiatów / herbaty i in. oraz mój "porcelanowy" (tak na prawdę fajansowy) moździerz z tłuczkiem po wyjątkowo okazyjnej cenie. Kosztował tylko 27 , czyli 4,10 zł. Za taki sam w Kolorówce dałabym 32, 90 zł! :O Także warto się rozglądać :)

Miłego mieszania!



___________________________________________________________________________
* Te przepisy powoli stają się dla mnie zbyt łatwe, dlatego poszukam jakiejś dawnej książki dla ówczesnych farmaceutów. Tam pewnie będzie więcej zabawy przy mieszaniu :)

7 kwietnia 2014

Osiemnastowiecznych zabawy przyjemne i pożyteczne

 Dzisiaj zajmiemy się grami w pomieszczeniu, zaś druga część posta (kiedyś) będzie dotyczyła gier na zewnątrz, czyli dawnych sportów

The gamesters, John Raphael Smith. źródło
W rokokowym świecie mało było miejsca na obowiązki. Wszystko, co się tylko dało sprowadzano do zabawy (jak by nie było, właśnie z XVIII wieku pochodzi dewiza bawiąc uczyć, a jedno z pierwszych czasopism polskich nosiło tytuł Zabawy przyjemne i pożyteczne), a sama zabawa urosła do rangi obowiązku każdego światowca. Kto się nie bawił - ten nie żył.
Z resztą dawniej słowo "zabawa" oznaczało zajęcie w ogóle. Osiemnastowieczni, nie pracując, mogli albo się nudzić, albo grać i przez to nierzadko zgrywali się do ostatniej koszuli!

I nic sobie z tego nie robili! / Jean-Baptiste Simeon Chardin, Bańki mydlane, źródło
Jednymi z najpopularniejszych gier były oczywiście karty. Gry karciane dzielono na hazardowne, w których liczyło się szczęście i gry, wymagające sprytu.
Do dziś zachowało się wiele nazw tych popularnych w XVIII wieku gier.
(zasad na razie nie będę przytaczać, bo na każdą grę planuję kiedyś osobny post)
Były to przede wszystkim polskie chapanka i kupiec, wymagający od graczy zaangażowania umysłowego i wykorzystania sprytu. Oprócz nich modne były również kwindecz (trudna gra na pięć osób) i ćwik (gra hazardowa, wymagająca wysokich stawek), rusz / rus,  a także importowane gry karciane z Francji: tryseta / tryszak (trisette), pikieta / rumel pikieta; Anglii: wist oraz Niemiec: drużbart (Drosselbart) i mariasz. Prawdziwą furorę zrobił jednak wywodzący się z Paryża faraon, który był bardzo hazardową grą i wprost opętał całe społeczeństwo ostatnich dekad XVIII wieku oraz nawet dziewiętnastowiecznych, którzy równie chętnie pozbywali się swoich fortun lub bogacili się przy tej hazardowej grze. Legenda głosi, że w XVIII wieku Szczęsny Potocki przegrał w karty na rzecz Chadźkiewicza oszałamiającą sumę 2 milionów złotych! Z resztą i w literaturze nie brakuje opisów upadku wielkich bogaczy za sprawą kart i zręcznie posługujących się nimi szulerów. Przypomnę choćby historię Mikołaja Rostowa, który przez swą ukochaną przegrał do odtrąconego przez nią Dołochowa (szulera, przy okazji) sumę równą sumie lat jego i Soni (były to bodajże 43 miliony rubli) i którą spłacał nie tylko do końca powieści, ale i przez następne 10 lat. Jak romantycznie!

Jean-Baptiste Simeon Chardin, Gra w Knucklebones, źródło; Domek z kart, źródło


Innymi, mniej szkodliwymi grami popularnymi w XVIII wieku były gry planszowe: warcaby, szachy i podobna do dzisiejszego chińczyka gąska, w którą grano na planszy, zawierającej 63 pola. Równie chętnie spędzano czas przy stole bilardowym. Specjalny pokój bilardowy znajdował się nawet w letniej posiadłości Stanisława Augusta - Łazienkach, zaś władze wojskowe uznały bilard za grę szczególnie pożyteczną w wojsku (no na pewno bardziej, niż karcięta lub ruletka w wojskowym kasynie ;) )


Takie przepiękne mebelki służyły do grania i przechowywania gier w XVIII wieku

Oprócz gier, których zadaniem było tylko wypełnienie czasu, osiemnastowieczni umilali sobie długie popołudniowe godziny bardziej kreatywnymi zajęciami, które stały się wkrótce modnymi zabawami salonowymi. Wśród nich królowała wyrafinowana konwersacja, której składnikami były nierzadko bon mots - trafne, dowcipne, łączące w swojej skondensowanej formie wieloznaczność słów, a co za tym idzie, wiele sensów sformułowania. Często było to jedno zdanie, które rzucone szybko w odpowiednim momencie wywoływało śmiech i długo jeszcze było powtarzane jako anegdota w opowieściach i listach, zyskując tym samym długie, jak na jedno wypowiedziane zdanie, życie. W najwykwintniejszych salonach na bon mot odpowiadano kolejnym, zaś cała konwersacja przypominała zręczną grę między rozmówcami, którzy zwinnie i szybko odbijali między sobą piłeczkę błyskotliwej rozmowy.

Nicolas Lancret, Concert dans un Salon et décoration d’architecture, źródło
Równie chętnie grywano w szarady (rymowane zagadki), sylaby (odgadywanie wyrazów, które łączyła wspólna, niepodana sylaba, oraz podane kategorie), dobieranie synonimów i dowcipne etymologie (słynna była zabawa, w której poeta Ludwik Kropiński doszukał się wspólnego sensu w słowach kichać i kochać). Szykowano konkursy polegające na napisaniu wiersza na zadany temat (tematem tym była często właścicielka salonu, którą dowcipnie i z polotem porównywano do różnych zjawisk i przedmiotów). Lubiono także grać w sekretarza, zadając sobie wzajemnie anonimowe pytania.

Jean Baptiste van Loo, Portret rodzinny, źródło

Gdy siedzenie przy stole do gier lub w salonie zaczynało się nużyć, wybierano gry wymagające większego zaangażowania (nieraz planowane tygodniami) i ruchu. Wystawiano więc sztuki w teatrze domowym, ustawiano się w żywe obrazy, starając się upodobnić siebie i otoczenie jak najbardziej do tych, pojawiających się na ożywianym obrazie, urządzano także maskarady, przebierając się za różne egzotyczne postacie, które często losowano wśród bawiących się.

Henry Morland, Fair nun unmask`d, źródło

Gdy tylko pogoda dopisywała, bawiono się na dworze, zażywając sportów, o których będzie w następnym poście. Wkrótce rozpocznę też serię, w której będziemy próbować poszczególnych gier według dawnych reguł, a w te, które okażą się grywalne, może zagramy sobie na żywo na jakimś pikniku lub zjeździe w Ojcowie? ;)

Miłego tygodnia!

3 kwietnia 2014

Chińszczyznę osiemnastowieczną podano!

Pod postem, dotyczącym lewitek pojawiła się interesująca dyskusja o pochodzeniu tych sukienek, rodzajach sukien "orientalnych" / "tureckich" i ogólnie orientalizmie. No bo skąd niby takie zainteresowania osiemnastowiecznych?

Jean Auguste Dominique Ingres, Grande Odalisque, 1814


Trzeba pamiętać, że od czasów średniowiecza kultury - nasza i Bliskiego Wschodu, ze względu na geograficzną bliskość ścierały się i wzajemnie na siebie wpływały. Na przestrzeni wieków wielokrotnie prowadziliśmy wojny z Turcją, a od czasów odkryć geograficznych i dalszych, międzykontynentalnych podróży oraz ekspansji kolonialnej modne stały się również elementy zaczerpnięte z kultury Dalekiego Wschodu, do których po wojnach napoleońskich i odkryciu słynnego kamienia z Rosetty w 1799 roku dołączył starożytny Egipt. Wybredny, czy raczej wyrafinowany gust arystokratów kierował ich upodobania ku temu, co trudno dostępne, egzotyczne, niecodzienne, ciekawe. A ponieważ import przedmiotów z tak daleka był szalenie drogi i nie każdy mógł sobie na to pozwolić, posiadanie chińskich tapet i porcelany, noszenie indyjskich szali, sprowadzanie do pałaców niezwykłych roślin i zwierząt, czy wreszcie - służby o egzotycznym wyglądzie (rasizm, ale tak przecież było...) stanowiło o statusie rodu i ukazywało pełnię jego bogactwa.
W XVIII wieku orientalizm był bardzo modny i zawładnął niemal każdą dziedziną życia - od strojów, poprzez wnętrza do sposobów spędzania czasu (co wiązało się z rokokowym uwielbieniem zabawy i maskarad - wchodzenia w skórę kogoś zupełnie innego, niż tego, kim się rzeczywiście jest), zaś w XIX wieku część trendów orientalnych się umocniła, a część odeszła w zapomnienie jako nieodpowiadające ówczesnemu systemowi wartości i estetyce.

W tle parawan w orientalne wzory. Francois Boucher, Toaleta, 1742, źródło
Aby urządzić wnętrza w stylu orientalnym. sprowadzano z zamorskich krajów cenne malowidła, którymi tapetowano ściany (jak w Białym Domku), oraz sprowadzano niedostępne u nas surowce - jedwab, drewno, kamienie szlachetne, które służyły do tworzenia orientalizujących mebli i dopełniały wyglądu wnętrza.
Na "wschodnich" mebelkach, obok porcelanowego pieca kaflowego, malowanego w granatowe, chińskie wzory ustawiano figurki z (równie orientalnej) laki i porcelany, które niekiedy przedstawiały egzotyczne zwierzęta.
Również na zewnątrz pałacu nie zabrakło tak modnej chinoiserie - trzecią najmodniejsza odmianą ogrodu, oprócz tych w stylu francuskim i angielskim, był ogród chiński (o ogrodach planuję całą serię postów). Dobrym przykładem takiego ogrodu jest Park Wilanowski (i przy okazji: w Pałacu Wilanowskim znajduje się też całe piętro urządzone po chińsku) z pagodą, licznymi niewielkimi mostami przerzuconymi nad wijącą się rzeczką i stylizowanymi łódkami.

Kto jest prawdziwym Chińczykiem, a kto przebranym, rokokowym Europejczykiem? Francois Boucher, Chiński ogród, 1742, źródło
  W orientalnych wnętrzach i ogrodach spacerowały równie orientalne zwierzęta - egzotyczne ptaki (wyobrażacie sobie osiemnastowieczny ogród bez pawia?) i małpki oraz, oczywiście postacie - i nie mam tu na myśli jedynie sprowadzanej zza oceanu służby. Arystokraci lubowali się we wschodnich stylizacjach. Podczas, gdy osiemnastowieczni panowie zadowalali się tylko egzotycznymi motywami na materiałach swoich fraków (a w XIX wieku ośmielili się bardziej i w domu często nosili orientalne stroje), panie śmielej czerpały ze wschodniej mody - stąd liczne suknie tureckie, sułtańskie, czerkieskie oraz lewitki. Nieodłącznym dodatkiem do takiej sukni była szarfa owijająca włosy, a w XIX wieku - turban i okalający ramiona kaszmirowy szal. Szkoda, że w Europie jakoś nie przyjął się arabski makijaż z mocno podkreślonym okiem. Za to ciężkie, kadzidlane zapachy przez cały czas były niesamowicie modne!

Elisabeth Vigee-Lebrun, Markiza de Pezay i markiza de Rougé z synami Alexisem i Adrienem, 1787. Źródło


Mieszkańcom orientalnego domu i ogrodu towarzyszyły równie orientalne rozrywki: puszczanie latawców, sprowadzane z daleka (lub stylizowane) gry, a także zabawa w maskarady i żywe obrazy. We Francji mistrzynią tych zabaw była Mme de Genlis, zaś u nas - Izabela Czartoryska ze zorganizowanym przez nią słynnym przejazdem karawany. Co ciekawe, na zachodzie Europy panowie podczas orientalnych maskarad chętnie przebierali się również w... narodowy strój polski!
Innymi rozrywkami we wschodnim stylu było palenie tytoniu, wciąganie tabaki, a nawet (to już w XIX wieku) eksperymenty z narkotykami i uwielbienie dla opium. Do tego typu zabaw doskonałym akcesorium była sprowadzana zza morza szisza z ustnikiem wykonanym z bursztynu.

Na środku obrazu modna szisza. Eugene Delacroix, Kobiety algierskie, 1834, źródło


Wschodnich zwyczajów nabierano podczas równie modnej rozrywki, jaka były podróże w egzotyczne rejony. Romantycznymi podróżami zajmowały się najczęściej niespokojne dusze - poeci, którzy w ten sposób próbowali zapomnieć o dręczącej ich melancholii. Byli to przede wszystkim: Byron, a u nas - Słowacki, choć śladami wielkich i znanych podążało też mnóstwo innych, żądnych wrażeń podróżników. Gdy wracali do domu, dla przyjaciół mieli (oprócz fascynujących opowieści o przygodach i nieznanych obyczajach) wiele osobliwych podarków.

(Ostatnio mój ulubiony obraz!) Jean-Etienne Liotard, Martwa natura: zestaw do herbaty, 1781-1783, źródło


Tymczasem w kuchni przyjęły się wschodnie smaki:
Herbata jako napój pochodzący z Chin, zanim zaczęła być modna, sprzedawana była w aptekach, jak lekarstwo. Jej sława i słynny, brytyjski rytuał parzenia rozwinęły się dopiero w XIX wieku, stając się jednym z symboli Imperium Brytyjskiego, w którym nigdy nie zachodzi słońce. Zaś kawa, a wraz z nią kawiarnie były modne już od czasów słynnej Bitwy pod Wiedniem (o nich będzie kiedyś osobny post - tak, jak o herbacie). Natomiast orientalne jedzenie: owoce cytrusowe i potrawy takie, jak curry przywieźli do Europy Anglicy wracający z pracy w koloniach. W Targowisku próżności jest nawet scena, w której wracający z Indii bohater przywozi ze sobą cały zestaw różnych modnych, indyjskich akcesoriów oraz kucharza (fakira? Dobrze pamiętam?), którego jedynym obowiązkiem było przygotowywanie pikantnego curry.


Jean-Leon Gerome, Łaźnia w haremie, 1876, źródło

Orientalne trendy zagościły również w sztuce - nie tylko chętnie portretowano się w strojach wschodnich (wiele takich portretów namalowała Vigee-Lebrun), lecz z podobną namiętnością uwieczniano (m. in. Boucher i Delacroix) ówczesne wizje haremów z zamkniętymi w nich pięknymi odaliskami.
Muzyce nadawano egzotyczny charakter poprzez wprowadzanie tematów pokrewnych ze wschodnimi oraz nieśmiałe zastosowanie niektórych orientalnych instrumentów. Każdy z nas słyszał pewnie Marsz turecki Mozarta, dlatego na koniec posta pod spodem zamieszczam coś innego - uwerturę Uprowadzenie z Seraju z lat 1781-1782: