28 sierpnia 2014

"Snom kradnąc chwile" / stylizowana robe a la polonaise


Twoją była postacią przeszłego wieczora
Kolejno każda roku ozdobiona pora.



(...)
Gdybyś ty była wiosną, nie widzę w tym winy,
Żebym ja wiośnie wszystkie poświęcił godziny.

Do wieczora od poranku
Jej bym chwytał bez ustanku
Oddech słodki i miłośny,

 
A ponieważ w jej to mocy
Nad dzień milsze sprawiać nocy,
Snom nawet kradnąc chwile,
Używałbym wiośny.




Gdybyś była bóstwem lata,
Myśl moja stąd niezmierne przewiduje szkody.
Pewnie byś, niecąc upał, a broniąc ochłody
Naprzód mnie, potem resztę pochłonęła świata.
Lękałbym się i próżną jest mi moja trwoga.


Gdybyś była Pomoną, w razie tej przemiany,
Żeby nie był, jak niesie przykład Pana Boga,
Najsłodszy twego państwa owoc zakazany,
Czuję, nie byłbym lepszy od pierwszego człeka,
i choćbym wiedział, na tym i na tamtym świecie
Że mnie za to przestępstwo straszna kara czeka,
Chciałbym owoc zerwać przecie.



Gdyby przypadkiem zima miała ci się dostać,
Jakie stąd dla Flory straty?
Przyrodzenia mieniąc postać
Wśrzód by lodów rosły kwiaty,

A i dla mnie, i dla drugich wtenczas by się stały
Niebezpieczniejsze zimy niż lata upały.


_______________________________________________
Tekst: Wojciech Mier, Do K... wystawiającej kolejno cztery pory roku
Muzyka: Joseph Haydn, I Koncert wiolonczelowy C-dur, Hob.VIIb:1
Kostium: stylizowana robe a la polonaise (Buduar Porcelany)
Koafiura i akcesoria: kapelusz bergere, medalion, kolczyki (Buduar Porcelany)
Zdjęcia: Domowa Kostiumologia, Caeruleus Berolinensis



25 sierpnia 2014

Gorsety i romanse

Gdyby Mickiewicz żył w dzisiejszych czasach, pewnie dwa razy zastanowiłby się nad tytułem swojego najsłynniejszego tomu ;)



Tak, mam gorset! Wreszcie! Sama bałam się go uszyć, bo nie mam wystarczających umiejętności, a jednak po tym, jak naczytałam się o szkodach, jakie w XIX wieku wywoływały gorsety, sama wolałam nie eksperymentować na własnym ciele i oddać tę część dawnej garderoby w ręce profesjonalistki. Mój piękny gorset zamówiłam u gorseciarki Corsetry & Romance początkowo po to, by móc wreszcie zacząć szyć prawidłowe historycznie sukienki dziewiętnastowieczne, a jak się później okazało - po drodze trafiło się jeszcze Złote Popołudnie, na którym gorset miał swój oficjalny debiut. Przyznam, że gdyby moja błękitna suknia nie była taka piękna, chętnie chodziłabym na Złotym w samej bieliźnie, bo gorset tak mi się podoba, że szkoda go czymkolwiek zasłaniać ;)


Gdy napisałam do Corsetry&Romance, nie miałam jeszcze nawet sprecyzowanej wizji gorsetu. Wiedziałam tylko, że ma być jasny (aby nie odznaczać się pod białymi, lekkimi sukienkami), delikatnie zdobiony i jak najbardziej uniwersalny. Wiem, że to nieprawidłowe historycznie i że do każdej dekady powinnam mieć inny gorset, ale powiem szczerze, że nie stać mnie na tyle gorsetów, a sama w najbliższym czasie na pewno nie nauczę się ich szyć (piszę to po uszyciu usztywnianej sznurkiem krótkiej sznurówki z początku XIX wieku, więc wiem, co to szycie gorsetów :P ), toteż cały wiek XIX zamierzam przechodzić w tym jednym. Aby był uniwersalny, musiał koniecznie mocno zwężać talię, unosić biust i nie przysłaniać go zanadto (ze względu na spore dekolty sukni wieczorowych). 
Ostatecznie zainspirowałam się tymi gorsetami z lat 1860. (1, 2), wybrałam kremowy kolor z białą koronką u góry, flossingiem na dole i miseczkami (midbust) wykrojonymi w serduszko <3 Gorset  zapinany jest na busk z przodu i usztywniany metalowymi fiszbinami. Posiada też panel na plecy (pod sznurowaniem) oraz własny "domek" - błękitny futerał :)



Muszę przyznać, że z Corsetry&Romance współpracowało mi się bardzo dobrze. W niedługim czasie przyszła do mnie przesyłka z wersją próbną, którą mogłam sobie ponosić kilka dni i sprawdzić, jak leży. Już na samym początku zaznaczyłam, że mam dość trudną figurę do gorsetów (i współczesnej bielizny też. Kupowanie stanika to koszmar -_-), także uprzedziłam o spodziewanej ilości poprawek. I faktycznie było ich sporo. Myślałam nawet, czy nie poprosić o drugą wersję próbną, ale okazało się, że wprawna gorseciarka doskonale poradziła sobie nawet z moją trudną figurą i właściwy gorset leży po prostu idealnie! Na zdjęciach, które widzicie jest tylko lekko zasznurowany, bo osoba, która mnie sznurowała nie zna się na gorsetach ;) i ledwie pozaciągała sznurki. 

Jak widać na obrazku, lewa strona gorsetu jest tak samo ładna, jak prawa :)

Natomiast na Złotym sznurowała mnie (o ile dobrze pamiętam) panna Wrońska. Musiałam wtedy chwycić się szafy i po kilku chwilach gorset porządnie ścisnął mnie w talii. Jednocześnie czułam się w nim bardzo, bardzo wygodnie! Nic mnie nie uwierało, nic nie krępowało ruchów (choć wiadomo, że w gorsecie nie da się zrobić wszystkiego ze względu na usztywnienie tułowia), mogłam swobodnie oddychać i jeść tyle, ile chciałam, a jednocześnie byłam wciąż mocno zasznurowana. Spędziłam wtedy w gorsecie 9 godzin i był to pierwszy raz w życiu, jak miałam go na sobie tak długo. Gdy Złote Popołudnie dobiegło końca i nadszedł czas przemiany we współczesną dziewczynę, właściwie nie miałam ochoty zdejmować gorsetu. Z ogromną chęcią pozbyłam się wtedy halki i krynoliny, które bardzo obciążały biodra (razem z suto marszczoną spódnicą ważyły ze trzy kilo jak nic!) i krępowały swobodę ruchów oraz blokowały dostęp do wielu miejsc, natomiast gorset okazał się wbrew pozorom bardzo wygodny.

Bardzo cieszę się, że go mam i że zdecydowałam się na uszycie go u Corsetry&Romance, bo jest dokładnie i profesjonalnie wykonany, a jego estetyka odpowiada dziewiętnastowiecznej. Już nie mogę się doczekać, aż założę go kolejny raz :)

21 sierpnia 2014

"It`s all money and smoke. That`s what they eat and breathe"*

Moda i przemysł. Z pozoru całkiem obce sobie, niemożliwe do zaaranżowania małżeństwo zostało zawarte. Industrialna rewolucja, zapoczątkowana w Anglii jeszcze w XVIII wieku, w połowie wieku XIX stała się niezaprzeczalnym faktem i ogarnęła całą Europę, zmieniając świat nie do poznania. Zakończyła się lekkość i finezja osiemnastowiecznego dworu, wygasła wybujała fantazja romantyzmu. Nastał czas ciężkiej pracy i niebywałych wynalazków; czas gwałtownych przemian, szybkiego bogacenia się i równie szybkiego upadku.

Eva Gonzales, La Toilette ; William Logsdail St. Paul’s and Ludgate Hill


Również i moda uległa pod naporem tej niezwykłej, wyzwolonej siły metalu i pary. Drapieżny kapitalizm, intensywny rozwój handlu, nagły sukces jednych przedsiębiorstw (na skutek spekulacji i dobrej koniunktury) kosztem równie spektakularnego bankructwa innych przyczyniły się do zmian w modzie męskiej i damskiej. W świecie wielkiej ekonomii i wielkich pieniędzy dominowała męskość. Sztuka i piękno nie stanowiły już wartości samych w sobie, lecz stały się oznaką statusu i symbolem bogactwa. Wszystko podlegało wycenie i nawet małżeństwo stanowiło pewnego rodzaju transakcję handlową. Kobieta wraz z wrodzonym poczuciem estetyki i naturalnie przynależnym jej pięknem została wzięta w niewolę równie pięknych sukni udrapowanych na metalowych stelażach, a jej urodę i pochodzenie oraz bogactwo męża, którego była reprezentantką podkreślała równie droga biżuteria.

Tissot, Gentleman on a Train ; Tissot, Woman of fashion

Tymczasem moda męska stała się bardziej swobodna i praktyczna. Ubrania nie mogły ograniczać ruchów, nie mogły stanowić przeszkody w tym szaleńczym biegu po ekonomiczny sukces. Zabudowane kamizelki, ciemne kolory i wysokie kołnierze (choć nie tak wysokie, jak w pierwszej połowie stulecia - nie mogły przecież unieruchomić szyi) i równie wysokie kapelusze tworzyły wrażenie zamknięcia i władczej nieprzystępności, cechujące właścicieli wartko rozwijających się fabryk oraz przebiegłyuch prawników i finansistów, którzy stanowili zaplecze niejednego sukcesu.

Tissot, The Artist`s Wives ; Tissot, The Departure Platform, Victoria Station


Posiadanie wielkich kolonii i wielkich pieniędzy pozwalało nie tylko na otwieranie wystaw światowych (najsłynniejsza była londyńska w 1851 roku), ukazujących osobliwości sprowadzone ze wszystkich stron świata, lecz także sprowadzanie produkowanych tanim kosztem* surowców - bawełny, wełny, a szczególnie jedwabiu (na skutek zarazy jedwabników w latach 50. nie mógł być produkowany w Europie), z których w ogromnych tkalniach powstawały materiały, rozwożone następnie do wielkich fabryk, w których, poddawane dalszej obróbce, zamieniały się w piękne stroje.

Tissot, The Fireplace ; Tissot, The Return from Boating Trip


Aby móc szybciej i lepiej produkować materiał, wymyślono (jeszcze w XVIII wieku, czemu poprzez niszczenie maszyn, protestowali luddyści. Proces wprowadzania tych zmian fajnie obrazuje powieść Shirley) mechaniczne przędzarki wyposażone w automatyczne czółenko, wrzeciona, których ilość w połowie wieku XIX zwiększyła się dwukrotnie i mechaniczny napęd (tutaj przędzarki z końca XIX wieku). W tym samym czasie wynaleziono też syntetyczne barwniki, umożliwiające uzyskanie żywych, intensywnych kolorów. Pierwszy był Perkin z dającą fioletową barwę malweiną (rok 1856), a następnie Francuz Verguin (lub według innego źródła Polak Jakub Natanson) z fuksyną, dającą odcienie intensywnego różu i czerwieni. Kilka lat później uzyskanie trwałych kolorów o pochodzeniu syntetycznym, i to w różnych odcieniach stało się faktem, a stroje o nieblaknących barwach - codziennością.


Gwałtowne przemiany i idące za nimi konflikty podzieliły społeczeństwo nie tylko na część damską i męską, lecz także - bogatą (panów) i biedną (robotników), co znalazło natychmiastowe odzwierciedlenie w modzie. W roku 1858 projektant o coraz głośniejszym nazwisku - Charles Frederick Worth otwiera pierwszy salon mody w Paryżu przy Rue de la Paix 7, dając początek haute couture - krawiectwu drogiemu i wysmakowanemu; tworząc kreacje balansujące na granicy sztuki użytkowej i wysokiej. W tym samym czasie kwitnie przemysłowa produkcja gotowej konfekcji - ubrań szytych maszynowo według jednego modelu i wzoru, które nie mogły już idealnie leżeć - to człowiek musiał dopasować się do jednego z kilku produkowanych rozmiarów (znamy to skądś? ;) ). Szybką, maszynową produkcję ubrań umożliwił doskonały wynalazek - maszyna do szycia, opatentowana w 1851 roku przez amerykańskiego wynalazcę Isaaca Merritta Singera, a dekadę później - w 1863 - dzieło Bonnaza: maszyna do szycia i haftowania.

Poynter, Evening at Home ; Tissot, The Shop Girl


Napływ stanowiącej siłę roboczą ludności wiejskiej do miast, nędzne warunki ich życia i brak czasu na domowe zajęcia takie jak szycie (kobiety również pracowały) sprawiały, że zapotrzebowanie na gotową konfekcję stale wzrastało, a domy handlowe takie, jak Belle Jardiniere Pierre`a Parissota umacniały swoją pozycję na rynku i notowały niesłabnący wzrost na giełdzie.

Jeśli mielibyśmy się zastanawiać, skąd wzięła swój początek moda taka, jaką mamy dzisiaj, ze wszystkimi jej wadami (słaba jakość, brzydota, pospolitość ubrań) i zaletami (szybkość produkcji, dostępność, cena w porównaniu z szyciem na miarę), trzeba sięgnąć wprost do rewolucji przemysłowej połowy wieku XIX i idącej za nią demokratyzacji mody, będącej owocem tego nietypowego, historycznego mariażu.

Tissot, Au Louvre ; Tissot, A Widow ; Tissot, Going to the City

________________________________________________
* Cytat z filmowej wersji Północy i Południa. Na tytuł posta nadaje się idealnie ;)
** Wszyscy znamy historię wyzysku niewolników w koloniach i robotników w fabrykach, potępiamy dziewiętnastowiecznych, a jednocześnie sami kupujemy ubrania w sieciówkach, które produkowane są w Chinach podobnymi metodami. Jak widać, niewiele się zmieniło przez ostatnie 150 lat.

Źródło obrazków: pinterest

18 sierpnia 2014

Śniadanie na trawie

Miło jest w taką wczesnojesienną już pogodę otworzyć album ze zdjęciami i przypomnieć sobie wakacyjne chwile. Szczególnie, jeśli spędziło się je w wyjątkowym towarzystwie.

fot. Igor Skopiec


Jakoś w połowie lipca, Kajani wpadła na pomysł zintegrowania warszawskich rekonstruktorów, kostiumerów i wielbicieli historii podczas niezobowiązujących, kostiumowych spotkań. Jedną z inspiracji tych spotkań były zloty naszej Krynoliny :) Ponieważ i tak miałam być z początkiem sierpnia w Warszawie, wyraziłam chęć udziału i niedługo później zostałam zaproszona na Śniadanie na trawie - piknik w Łazienkach Królewskich w jedną ze słonecznych sobót samego środka lata.

Wczesnym rankiem niebo było co prawda zachmurzone i martwiłam się, że w taka pogodę nie uda nam się spotkać, jednak później rozpogodziło się i tuż przed 9 rano dzień zapowiadał się słoneczny i upalny. Gdy w końcu dotarłam do Łazienek, byłam już (jak zawsze. Nigdy się nie nauczę) spóźniona, toteż w parkowych krzewach szybko przywdziałam kostium (warto mieć choć jeden, który jest lekki, nie zajmuje sporo miejsca i nie trzeba pod nim nosić kilogramów bielizny - merveilleuse jest do tego idealna!), ukryłam współczesną torebkę w indyjskim szalu i podążyłam wgłąb parku.

fot. Igor Skopiec


Ogród budził się do życia. Poranek to moja ulubiona pora w Łazienkach. Ogrodnicy kończyli poranne prace, zroszone kwiaty i młode drzewka pomarańczy zaczynały pachnieć, a stali mieszkańcy Łazienek zajęci swoimi sprawami ze zdziwieniem reagowali na moją obecność. Ptaki wzlatywały wyżej w korony drzew, a z brzegu ścieżki umykały małe myszki, by schować się do swoich ziemnych norek.
Szukanie miejsca pikniku zajęło mi trochę czasu. "W Łazienkach" to dość ogólne określenie ;) ale na szczęście w końcu znalazłam grupkę osób rozłożoną na kocu za Belwederem.

Wśród gości zgromadzonych na trawie w cieniu drzew byli już Agnieszka Terpiłowska i Karolina Kiczyńska - przedstawicielki Sekcji Cywilnej "Arsenału" oraz Ragana i Adrianna Maria z Jankiem (autorki bloga Mama w glanach). Zanim na dobre rozłożyłam się obok, z drugiego końca parku przybyli Kajani i Piotr Mirosław Zalewski - jeden z założycieli "Arsenału" Stowarzyszenia Regimentów i Pułków Polskich 1717-1831.
Byliśmy już w komplecie i piknik się zaczął. Tym razem nic nie upiekłam (nie dałabym rady przewieźć babeczek do Warszawy), więc tylko popijałam małymi łyczkami herbatę z filiżanki, jadłam (niehistoryczne, bo dwudziestowieczne) makaroniki i rozmawiałam z innymi. Za to pozostali rozłożyli zawartość swoich koszy piknikowych, które zawierały także oryginalną, dziewiętnastowieczną zastawę. Zawsze zastanawiałam się, jakie to uczucie, kroić bułkę nożem i pić sok ;) z kielicha sprzed dwustu lat :)


Czas mijał szybko, rozmowa toczyła się płynnie na tle muzyki z filmów kostiumowych i nawet nie zauważyliśmy, jak cienie przesunęły się na trawie i nastało południe.
Po drodze przez zatłoczony już (skąd się wzięli tak nagle ci ludzie?) park, spotkaliśmy zupełnie przypadkowo fotografa Igora Skopca od lat związanego z Łazienkami, który zaproponował nam krótką sesję zdjęciową na tle Pałacu Myślewickiego. Grzechem byłoby odmówić, toteż mój album kostiumowy wzbogacił się o kolejną porcję ładnych zdjęć, których część możecie oglądać w tym poscie :)

fot. Igor Skopiec
Wspaniale było móc poznać Raganę, która okazała się bardzo ciepłą osobą, w dodatku obdarzoną ładnym głosem. Cieszyłam się też, mogąc wreszcie spotkać Kajani, która jako jedna z pierwszych w Polsce osób zajęła się kostiumingiem, jest rekonstruktorką i szyje profesjonalnie. Trochę martwiłam się, że dostrzeże błędy w mojej białej sukience, ale nawet jeśli się im przyjrzała, nie zdradziła się z tym, że widać, w jaki sposób powstawała ta suknia :D Miło było również spotkać znów rekonstruktorów, których poznałam na balu w lutym. Mam nadzieję, że gdy następnym razem będzie mi dane odwiedzić Warszawę, znów trafię na spotkanie kostiumowe :) I że, oczywiście, spotkamy się znów zimą na kolejnym Balu Arsenału!

14 sierpnia 2014

"Idzie w Piękności, jak noc, która kroczy" / suknia a la merveilleuse z lat 1795-1800




 Idzie w Piękności, jak noc, która kroczy
W cichym gwiazd gronie przez bezchmurne kraje;



Co cień i światło w sobie kras jednoczy,
To w jej obliczu i w jej oczach taje
I razem spływa w taki stan uroczy,
Jakiego niebo dumie dnia nie daje.
 




Mniej jednym blaskiem, więcej jednym cieniem
Zgasłby w połowie ten wdzięk, który słania
Każdym jej kruczych warkoczów pierścieniem
Lub przez twarz światło łagodne przegania,
Gdzie myśli świadczą pogodnym promieniem,
Jak czystą, lubą jest głąb ich mieszkania.




A na tym czole, na tej cichej twarzy,
Spokojnej, niemej, a wymownej tyle,
Uśmiech, co nęci, ogień, co się żarzy,



Zwiastują w cnocie zbiegłe życia chwile,
Duszę co wszystkich swym pokojem darzy,
I serce ufne w niewinności sile.



_______________________________
Tekst: George Gordon Byron, w tłumaczeniu Stanisława Egberta Koźmiana
Muzyka: Sissel Kyrkjebø, Mychael Danna
Kostium: sukienka z lat 1795-1800 (Buduar Porcelany), indyjski szal
Koafiura, makijaż: Buduar Porcelany, na wzór zachowanych portretów
Źródła użytych obrazów: 1, 2, 3, 4, 5


11 sierpnia 2014

Złote Popołudnie

Zawsze marzyłam o prawdziwym balu dziewiętnastowiecznym. Dżentelmeni we frakach, damy w krynolinach i turniurach wirujący na sali balowej w migotliwym świetle kryształowych żyrandoli. W końcu nadszedł dzień, w którym marzenie miało się spełnić. Złote Popołudnie było zbyt nęcącą obietnicą, by odmówić sobie tej przyjemności.



Przygotowania zaczęły się już w maju, gdy (nie wiedząc jeszcze o Złotym) zamówiłam gorset dziewiętnastowieczny (post wkrótce). Od lipca zaś świadomie budowałam moją garderobę "na Złote". Zamówiłam krynolinę i pończochy. Poprosiłam Ms. Nelly, by uszyła suknię, bo sama chodząc do pracy i dopiero ucząc się szyć, musiałabym mieć chyba z rok na uszycie takiego kostiumu. Podczas gdy Ms. Nelly szyła moją suknię transformacyjną (z dwoma stanikami - dziennym i wieczorowym), ja zajęłam się szyciem bielizny i kompletowaniem dodatków. Miało być idealnie. 

Tymczasem, jak zwykle pojawiły się komplikacje. Zarówno ja, jak i Ms Nelly (oraz większość dziewczyn z Krynoliny) jeszcze na noc przed Złotym szyłyśmy jak szalone na ostatnią chwilę. Po północy bielizna była już gotowa i mogłam spokojnie... zabrać się za pieczenie babeczek, robienie sandwiczy i sałatki na poprzedzający bal piknik oraz zacząć kompletować zawartość piknikowego kosza. Położyłam się o trzeciej w nocy, a już na dziewiątą z powrotem byłam na nogach. Ekwipaż Niegdysiejszej Pani Domu podjechał i wraz z mężem Niegdysiejszej oraz panną Wrońską ruszyliśmy w stronę Brzeska.



Pałac Goetzów Okocimskich okazał się nieco oddalony od centrum. Odgrodzony pilnowaną przez odźwiernego bramą, otoczony pięknym parkiem wyłonił się przed nami i otwartymi drzwiami zaprosił do bogatego wnętrza. Zanim ulokowaliśmy się w jednym z pałacowych pokoi, trafiliśmy na Damę Koronkową, która żywo oderwała się od przygotowań (właśnie była malowana. Na toaletce piętrzyły się kosmetyki, a wizażystka ostrożnie nakładała pędzelkiem puder), żeby nas powitać. Po chwili zaprowadzono nas na piętro, gdzie mogliśmy w spokoju przywdziać nasze stroje. Idąc korytarzem, co rusz napotykałam znajome osoby, odbierałam i rozdawałam skromne ukłony. Szkoła Tańca Jane Austen była już w pałacu, a wraz z nią nasza Caeruleus Berolinensis, która przyjęła nas w pałacowym pokoju przyodziana w edwardiańską bieliznę z mnóstwem puszystych koronek i różowymi wstążeczkami.

Reszta dziewczyn z Krynoliny (a wraz z nimi Ms Nelly z moją sukienką) właśnie przebywały drogę do Brzeska. Nie pozostało mi więc nic innego, jak poparadować trochę w samej (wiktoriańskiej) bieliźnie i przy okazji sprawdzić, czy to, że jednak uszyłam ją w jedno popołudnie nie jest przypadkiem snem ;) Okazało się, że cały zestaw: pończochy, koszula, gorset i pantalony są nie tylko  ładne i dobrze do siebie pasują, ale też czuję się w nich świetnie i gdyby nie dziewiętnastowieczne wymogi, mogłabym w nich spędzić ten cały obiecujący wieczór.


Tymczasem przybyły dziewczyny - i to w kostiumach (legendarna już transformacja w środkach transportu / kawiarniach :D ), a wraz z Ms Nelly moja suknia, której stanik dzienny mogłam zobaczyć i ubrać po raz pierwszy w życiu (!) Okazało się, że Nelly jest bardzo utalentowana i uszyła idealnie pasującą górę sukni właściwie bez przymiarki (o samej sukni będzie jeszcze post), a Caeruleus zaczesała z moich długich włosów i kwiatów prawdziwą koafiurę z lat 1850. :)
Tak gotowe zostawiłyśmy pokój w (delikatnie mówiąc) nieładzie i wyszłyśmy wewnętrznymi schodami do głównego holu. W środku było już mnóstwo gości, którzy nieśmiało spacerowali po salach i przyglądali się sobie nawzajem.


Dalsze kroki wyprowadziły nas z ciemnych, bogatych wnętrz pałacu do otaczającego parku, w którym znalazłyśmy orientalny namiot, a w nim - dla kurażu - świeżo rozpaloną sziszę, której ustnik wędrował jakiś czas między nami. Dym rozwiewał się szybko, ulotna, winogronowa mgiełka otaczała nas i zanim zdążyłam wypuścić kilka (ordynarnych!) kółek, trzeba było wracać do pałacu, przebyć znów tę samą drogę schodami w górę i w dół (w krynolinie to prawdziwe wyzwanie), dostać się do pokoju i... pozbyć sukni!

Z Gabrielle. Bardzo lubię to zdjęcie :)
Jako Krynolina byłyśmy zaproszone do pokazu bielizny, który - choć bulwersujący według wiktoriańskiej moralności - ukazał gościom, ile warstw (mimo panującego upału) musiały nosić na sobie kobiety w prawie każdej dekadzie XIX wieku. Stałyśmy w korytarzu, szeleszcząc halkami i chichocząc, gdy drzwi otwierały się przed kolejną z nas i zapraszały przed ciekawe spojrzenia gości skierowane na to, co w każdym stroju historycznym jest zupełnie niewidocznym fundamentem sylwetki. Kiedy byłam na środku, pomyślałam, że szkoda, żeby moja praca nad pantalonami zmarnowała się ukryta pod krynoliną, toteż pociągnęłam za wstążeczkę i sześć obręczy z giętkiej stali znalazło się na podłodze. Uwolniona z klateczki przespacerowałam się po sali, by wkrótce znów wejść w obręcze i zawiązać je w ściśniętej gorsetem talii. Pokaz zakończyło nagłe wtargnięcie Eleonory - w pełnym stroju guwernantki z lat 1840. (Jane Eyre :D ) - oburzonej naszym niecnym zachowaniem. Wybiegłyśmy z sali, a nasz śmiech jeszcze długo niósł się po pałacowych wnętrzach.


Nie wiem, czy gdy kilka chwil później spacerowałyśmy w parku z koszami piknikowymi, ktokolwiek rozpoznałby w nas dziewczyny z pokazu ;) Rozłożyłyśmy się w cieniu drzew i siedziałyśmy tam jakiś czas, plotkując, pijąc herbatę zwaną bimbrem (wiedziałam, że nie na darmo przelewałam ją do tych butelek z korkiem :D ) i pyszną lemoniadę zrobioną przez Dorfi, jedząc sandwicze, babeczki, szarlotkę, drożdżowe rogaliczki i inne specyały, których było zdecydowanie za dużo jak na kilkanaście kobiet w gorsetach. Co jakiś czas ktoś podchodził do nas i pytał o nasze stroje (wtedy też dołączyła do nas Melancholia w własnoręcznie uszytej sukni z lat 1820. w moim ulubionym kolorze i w cudnych pantofelkach <3 ), znowu kiedy indziej któraś z nas odłączała się od reszty, by pójść do sal ansamblowych, w których cały czas trwały liczne zaplanowane wcześniej atrakcje, a których większość niestety opuściłam :(

Z Melancholią :)


To z resztą była chyba jedyna wada wieczoru. Złote Popołudnie programem przypominało mi wiktoriańską wersję słynnego już Regency House Party lub (bardziej historycznie) tydzień, w którym pan Rochester zaprosił towarzystwo do Thornfield Hall. Z tym, że RHP trwało sześć tygodni, powieściowe przyjęcie - tydzień, a Złote Popołudnie zaledwie dziewięć godzin. Niemożliwością byłoby wziąć udział we wszystkim lub przynajmniej w wybranych przez siebie zajęciach. Bardzo żałuję, że ominęło mnie sowiarium i wykład o historii telefonu (przydałby się do dwóch postów, które planuję na jesień). Pamiętam natomiast pokaz Szkoły Tańca Jane Austen, podczas którego, przysłonięte wachlarzami szeptałyśmy z Gabrielle na temat gentlemanów zgromadzonych na sali i tańców na nadchodzącym balu. Wtedy też napotkałam Fallkę w turniurze i pomachałam jej wachlarzem, by zamienić kilka słów. Sporo szumu podczas pokazu wywołała też mała, pałacowa... myszka, która dostała się do sali i wystraszona szukała schronienia. Próbowałam ją złapać w krynolinę, panna Wrońska nastawiała kapelusz, ale to nic nie dało, bo myszka poradziła sobie sama i po chwili już jej nie było :)



Niedługo przed dziewiętnastą zwinęłyśmy koce i schowałyśmy filiżanki do koszy piknikowych. Trzeba było szybko biec do pokoju, by przebrać się na bal! Lecąc po schodach (w ciągu tych kilku godzin w krynolinie opanowałam tę umiejętność, czego nie mogę powiedzieć o panowaniu nad obfitą suknią. W czasie jednego popołudnia wsadziłam ją do lemoniady, kilka razy się o nią potknęłam, a podczas siadania na schodach, krynolina przypadkowo pochłonęła pewną dziewczynę i dziecko :O ) myślałam tylko o tym, czy właśnie rozdają karneciki i jak bardzo się spóźnię. W pokoju zaczęło się wielkie doszywanie, czesanie i sznurowanie staników sukni. Okazało się, że mój stanik wieczorowy jest jeszcze piękniejszy, niż dzienny i bardzo żałowałam, że będę go miała na sobie ledwie kilka godzin. We włosy wpięłam połyskujący grzebień i po dwie róże z każdej strony, chwyciłam wachlarz i, niczym Orlando, biegiem przemierzyłam pałacowy labirynt schodów, pokoi, sal i przejść, by... spóźnić się na pierwszy taniec! Kolejne dwa przetańczyłam jak szalona, gubiąc po drodze grzebień z koafiury (i jednym ruchem, nie wypadając jednocześnie z taktu podnosząc go, gdy układ zbliżył mnie do miejsca, w którym leżał), odrywając fragment sukni (ach, Eleonoro! :D ) i wyciągając (JAK?) fragmenty obręczy z krynoliny. Gdy w tanecznych podskokach zgubiłam w końcu szpilkę, na której trzymała się cała spódnica, Kajani prawie siłą ściągnęła mnie z parkietu i w pokoju na górze zreperowała suknię, ratując tym samym kreację od całkowitej destrukcji.



 Bal bardzo szybko dobiegł końca. Szczerze żałowałam, że skończył się po kilku tańcach, bo moje marzenie przetańczenia całej nocy i walca w krynolinie będzie musiało jeszcze poczekać. Po balu wyszłam z pałacu. Powietrze było chłodne i przyjemne po tak upalnym dniu spędzonym w tylu warstwach ubrań. Za mną kolejno gasły światła kryształowych żyrandoli. Rozrzucone na podłodze w holu płatki prawdziwych róż więdły, a ja szłam przed siebie, mijając kolejne ścieżki. Miałam ochotę wrócić i tańczyć, ale zegar na jakiejś odległej wieży właśnie wybił dziewiątą. 


Odnalazłam pannę Wrońską i Damę Koronkową. Zaraz też zaproszono nas na seans wampiryczny do pałacowej kaplicy, podczas którego w blasku świec poczułam się jak bohaterowie filmu Gotyk i który oficjalnie zamykał popołudnie. Część dziewczyn już wcześniej opuściło pałac i we współczesnych strojach udało się do ekwipaży. Teraz przyszedł czas na nas. Powóz Niegdysiejszej Pani Domu mknął autostradą do XXI wieku. Podczas podróży rozmowy coraz bardziej się urywały, panna Wrońska mówiła do mnie coś jeszcze, ale zmęczenie i brak snu z ostatnich kilku tygodni dały o sobie znać. 
Film Złote Popołudnie właśnie się skończył, lecz chętnie odtworzyłabym go jeszcze raz. Być może za rok...

7 sierpnia 2014

Wyrafinowane haute couture lat 60.

Lata 1860. dla cesarzowej Eugenii stanowiły kontynuację jej modowego dzieła z poprzedniej dekady. Sylwetka nabrała jednak lekkości, a dodatki i kroje stały się bardziej wysmakowane. Wszystko podkreślało splendor epoki II Cesarstwa, która, wraz z nadejściem wąskiej i spiętrzonej w tyle turniury, miała się wkrótce zakończyć...



Blisko dziesięć lat triumfu krynoliny - nieśmiało pojawiającej się (pod postacią sznurkowej halki) w latach 40. i dociążonej, masywnej konstrukcji w latach 50. sprawiło, że kobiety w końcu zapragnęły lekkości. Dzwonowaty kształt spódnicy zmienił się więc, tracąc na symetrii i zyskując na wysmakowaniu. Teraz krynoliny (za radą słynnego projektanta mody Wortha) nosiło się spłaszczone z przodu i wydłużone w tyle, z dodatkiem trenu. Spódnicę szyto z prawie trójkątnych klinów, co przy skróceniu stanu oraz dodatkowym zwężeniu jej obwodu na górze i licznych fałdach dodanych w tyle, nadawało sylwetce smukłości, mimo wciąż wielkich rozmiarów krynolin.



Czas największych, wręcz groteskowych rozmiarów spódnic (szczególnie w sukniach balowych) przypadł na pierwsze lata dekady, po czym od 1863 roku spódnica zaczęła się zwężać. Około roku 1867 krynolinę zastąpiła lżejsza półkrynolina (crinolette) - jej węższa i wyposażona w dodatkową obręcz, unoszącą suknię w tyle i na biodrach siostra.
W latach 1860. suknie zaczęto bogato zdobić kokardami i falbanami, akcentując ich tył. Berta przy sukniach balowych stała się ogromna, nierzadko sięgająca talii, zaś dekolt obniżył się, ukazując kształtne, marmurowe ramiona. Zainteresowano się również tym, jakie efekty może dać drapowanie połyskującego materiału sukni, choć na prawdziwe szaleństwo drapowania czas przyszedł dopiero w następnej dekadzie. W latach 1860. pozostano przy fartuszku / tunice, będącej wierzchnią warstwą zakładaną na spódnicę spodnią i marszczoną tak, by obie były widoczne.



Około roku 1865 cesarzowa Eugenia wprowadziła do mody trend, czerpiący z ubiorów noszonych w czasach jej poprzedniczki - Marii Antoniny. Nową modę cechowały krótsze spódnice dzienne, długie rękawy z koronkowymi mankietami, staniki sukni wyposażone w baskinkę lub szyte na wzór męskich kamizelek oraz żakiety zapinane na guziki, które dały początek różnym odmianom: noszonemu do dziś bolero, żuawce i żakietowi a la Garibaldi. Inny modny element tej dekady stanowiły orientalizujące elementy stroju, na które składały się kaszmirowe lub sukienne kamizelki, najczęściej granatowe bądź czerwone z naszytym zdobieniem ze złotego lub czarnego sznureczka oraz szamerunkiem.



Jednak prawdziwe bogactwo lat 1860. stanowiły dodatki.
W pierwszej połowie dekady fryzury noszono wyższe z długimi, angielskimi lokami i dobierano do nich okrągłe kapelusze. Natomiast od 1865 roku koafiury zaczęły maleć, by zrobić miejsce na nasunięty na czoło (a niekiedy nawet i na oczy) mały, obszyty wstążeczkami i przypominający bombonierkę toczek.



Na balach (oprócz dodatków wspomnianych we wcześniejszych postach --> 1, 2), chętnie posługiwano się zdobnymi karnecikami, których funkcję czasem przejmował również wachlarz. Ten ostatni zaś powrócił do łask i noszono go z wielkim upodobaniem. Wachlarze z resztą wpisywały się w najnowszy ówcześnie trend osiemnastowieczny. W wersji droższej wykonywano je z masy perłowej i ręcznie malowano lub nawet przerabiano oryginalne, osiemnastowieczne (nigdy nie jestem pewna, czy bardziej mi ich szkoda, czy też raczej fascynuje mnie historia takich przeróbek...). Natomiast tańsze wykonywano z drewna, wycinając na nim ażurowe wzory, pokrywając papierem z odbitą litografią wzorowaną na malarstwie rokokowym.


Po industrialnej i pełnej siły piątej dekadzie XIX wieku, lata 1860. okazały się jej bardziej wyrafinowaną i wyszukaną wersją. Lżejszą, wysmukloną, bardziej finezyjną, jednak bez efektu zbytniego przeładowania detalami. Wraz z końcem dziesięciolecia romantyczny czas krynolin stał się już historią, zwalniając pola nadchodzącej wąskiej, wyemancypowanej modzie lat późniejszych.


_______________
Źródło obrazków: pinterest

3 sierpnia 2014

Wiejski tydzień w zdjęciach

 ...czyli o tym, jak bez wielkich nakładów finansowych przenieść się w czasie w I połowę XIX wieku.



Nie wiem, czy pamiętacie, ale kiedyś tam, na początku blogowania, chyba po tym, jak uszyłam moją pierwszą sukienkę, postanowiłam, że na czas corocznego wyjazdu na wieś spróbuję urządzić sobie własną machinę czasu i żyć, jak na początku XIX wieku. Wyszło tak sobie :P bo po pierwsze: wieś nie oferuje rozrywek, którymi można by wypełnić cały miesiąc, a po drugie - nie było jeszcze Krynoliny, a więc ani żadnych spotkań kostiumowych, na które trzeba się obszywać, ani żadnych akcji, jak ta z listami. Dlatego wtedy moje "dziewiętnastowieczne życie" ograniczało się właściwie jedynie do czytania ówczesnych powieści i marzenia.
Tym razem jednak miało być zupełnie inaczej. Po raz pierwszy w życiu nie mam wakacji - tylko dwutygodniowy urlop i tyle rzeczy do zrobienia w tym czasie, że cudem udaje mi się domknąć każdy kolejny dzień w 24 godzinach. Dlatego tym chętniej wyrwałam się z miasta i zaszyłam na tydzień w małej kotlince za kilkoma pasmami gór - tam, gdzie czas płynie powoli, dni są słoneczne, a powietrze czyste i rześkie.


Zawsze, gdy jestem na wsi, włącza mi się filtr "Duma i Uprzedzenie", albo "Jane Eyre". Nie wiem, dlaczego, ale czasy Jane Austen i lata 40. XIX wieku mają dla mnie w sobie coś bliskiego naturze i wiejskiego. Może przez to, jaki świat jest ukazany w tych powieściach i w jakich miejscach żyją bohaterowie? Bo przecież w obu wspomnianych okresach istniały również zatłoczone bulwary, wystawne bale i tętniące życiem miasta...
Na ten tydzień pozwoliłam sobie zapomnieć o moim miejskim życiu i spróbować wieść to, które mogłabym mieć w pierwszej połowie XIX wieku. Przez ten czas w ogóle się nie malowałam (i nawet wrzuciłam tutaj zdjęcie! Ale nie bójcie się - jest robione pod światło, więc niewiele widać :P ), nosiłam tylko bawełnianą, wiązaną sukienkę i słomkowy kapelusz. Po trawie spacerowałam boso i całe dnie spędzałam na typowych zajęciach dziewiętnastowiecznych...



...czyli szyciu, robótkach ręcznych, spacerach, pisaniu listów i czytaniu. Każdy dzień zaczynałam wyprawą do wiejskiego warzywnika po śniadanie. Rozczochrana, w długiej koszuli nocnej z bufkami, spacerując po rosie, zrywałam zioła do przyprawienia jajecznicy lub porzeczki, które jadłam ze śmietankowym budyniem. Do tego zielona herbata z dodatkiem świeżej szałwii, mięty i płatków róży... Śniadanie jadłam na dworze, kołysząc się na miękkim hamaku i czytając książkę.
Jako, że chciałam żyć jak najbardziej "dziewiętnastowiecznie", stosowałam również ówczesne metody pielęgnacji. Po śniadaniu wyczesywałam włosy szczotką zwilżoną specjalnym płynem, myłam twarz w wodzie z dodatkiem toniku z 1854 roku, zrobiłam nawet dziewiętnastowieczną pastę do mycia zębów! :D (będą przepisy)



W ciągu dnia miałam czas na szycie ręczne - tutaj głównie nanosiłam poprawki w już gotowych ubraniach i uszyłam jeden półrękawek do nowej sukni. Drugi uszyję maszynowo i wrzucę zdjęcie na facebooka - ciekawe, czy poznacie, który jest który :D
Gdy miałam już dość szycia, wychodziłam na spacer lub przejażdżkę konną rowerową, bo koni w pobliżu na wsi już nie ma (pociągowe się nie liczą). Oddychałam świeżym, leśnym powietrzem, najadałam się malin, których mnóstwo było na krzaczkach (zjadałam codziennie ze dwie szklanki jak nic!) i czerpałam inspirację do nowych postów. Jednego, mglistego dnia, gdy góry były zatopione w chmurach uparłam się na podobną, wyjątkowo długą przejażdżkę i (okazało się, że gdy góry są w chmurach, pada w nich deszcz :O ) mijając kolejne zamglone ścieżki, poczułam się bardzo janeeyerowo. 

Jeszcze tego samego dnia, po powrocie, chwyciłam za pióro i napisałam odpowiedź na list, który czekał od kwietnia. To straszne i moja korespondentka pewnie już dawno pomyślała, że zrezygnowałam z akcji, ale czas od otrzymania listu minął mi właściwie nie wiem, kiedy! Przez te wszystkie dni nie miałam nawet chwilki, by zastanowić się nad tym, co chciałabym odpisać, a co dopiero nad złożeniem całości w przyzwoity list. Na wsi był idealny czas, by trochę pomarzyć i popisać.


I tak spędziłam ten tydzień, z powodzeniem przenosząc się w czasie. Eksperyment się udał i mogę Wam tylko polecić taki wehikuł czasu. Poza tym zebrałam materiał do mnóstwa nowych postów, które już wkrótce zaczną pojawiać się na blogu, także bądźcie czujni! :)