Zawsze marzyłam o prawdziwym balu dziewiętnastowiecznym. Dżentelmeni we frakach, damy w krynolinach i turniurach wirujący na sali balowej w migotliwym świetle kryształowych żyrandoli. W końcu nadszedł dzień, w którym marzenie miało się spełnić.
Złote Popołudnie było zbyt nęcącą obietnicą, by odmówić sobie tej przyjemności.
Przygotowania zaczęły się już w maju, gdy (nie wiedząc jeszcze o Złotym) zamówiłam gorset dziewiętnastowieczny (post wkrótce). Od lipca zaś świadomie budowałam moją garderobę "na Złote". Zamówiłam krynolinę i pończochy. Poprosiłam
Ms. Nelly, by uszyła suknię, bo sama chodząc do pracy i dopiero ucząc się szyć, musiałabym mieć chyba z rok na uszycie takiego kostiumu. Podczas gdy Ms. Nelly szyła moją
suknię transformacyjną (z dwoma stanikami - dziennym i wieczorowym), ja zajęłam się szyciem bielizny i kompletowaniem dodatków. Miało być idealnie.
Tymczasem, jak zwykle pojawiły się komplikacje. Zarówno ja, jak i Ms Nelly (oraz większość dziewczyn z Krynoliny) jeszcze na noc przed Złotym szyłyśmy jak szalone na ostatnią chwilę. Po północy bielizna była już gotowa i mogłam spokojnie... zabrać się za pieczenie babeczek, robienie sandwiczy i sałatki na poprzedzający bal piknik oraz zacząć kompletować zawartość piknikowego kosza. Położyłam się o trzeciej w nocy, a już na dziewiątą z powrotem byłam na nogach. Ekwipaż Niegdysiejszej Pani Domu podjechał i wraz z mężem Niegdysiejszej oraz panną Wrońską ruszyliśmy w stronę Brzeska.
Pałac Goetzów Okocimskich okazał się nieco oddalony od centrum. Odgrodzony pilnowaną przez odźwiernego bramą, otoczony pięknym parkiem wyłonił się przed nami i otwartymi drzwiami zaprosił do bogatego wnętrza. Zanim ulokowaliśmy się w jednym z pałacowych pokoi, trafiliśmy na
Damę Koronkową, która żywo oderwała się od przygotowań (właśnie była malowana. Na toaletce piętrzyły się kosmetyki, a wizażystka ostrożnie nakładała pędzelkiem puder), żeby nas powitać. Po chwili zaprowadzono nas na piętro, gdzie mogliśmy w spokoju przywdziać nasze stroje. Idąc korytarzem, co rusz napotykałam znajome osoby, odbierałam i rozdawałam skromne ukłony.
Szkoła Tańca Jane Austen była już w pałacu, a wraz z nią nasza
Caeruleus Berolinensis, która przyjęła nas w pałacowym pokoju przyodziana w edwardiańską bieliznę z mnóstwem puszystych koronek i różowymi wstążeczkami.
Reszta dziewczyn z Krynoliny (a wraz z nimi Ms Nelly z moją sukienką) właśnie przebywały drogę do Brzeska. Nie pozostało mi więc nic innego, jak poparadować trochę w samej (wiktoriańskiej) bieliźnie i przy okazji sprawdzić, czy to, że jednak uszyłam ją w jedno popołudnie nie jest przypadkiem snem ;) Okazało się, że cały zestaw: pończochy, koszula, gorset i pantalony są nie tylko ładne i dobrze do siebie pasują, ale też czuję się w nich świetnie i gdyby nie dziewiętnastowieczne wymogi, mogłabym w nich spędzić ten cały obiecujący wieczór.
Tymczasem przybyły dziewczyny - i to w kostiumach (legendarna już
transformacja w środkach transportu / kawiarniach :D ), a wraz z Ms Nelly moja suknia, której stanik dzienny mogłam zobaczyć i ubrać po raz pierwszy w życiu (!) Okazało się, że Nelly jest bardzo utalentowana i uszyła idealnie pasującą górę sukni właściwie bez przymiarki (o samej sukni będzie jeszcze post), a Caeruleus zaczesała z moich długich włosów i kwiatów prawdziwą koafiurę z lat 1850. :)
Tak gotowe zostawiłyśmy pokój w (delikatnie mówiąc) nieładzie i wyszłyśmy wewnętrznymi schodami do głównego holu. W środku było już mnóstwo gości, którzy nieśmiało spacerowali po salach i przyglądali się sobie nawzajem.
Dalsze kroki wyprowadziły nas z ciemnych, bogatych wnętrz pałacu do otaczającego parku, w którym znalazłyśmy orientalny namiot, a w nim - dla kurażu - świeżo rozpaloną sziszę, której ustnik wędrował jakiś czas między nami. Dym rozwiewał się szybko, ulotna, winogronowa mgiełka otaczała nas i zanim zdążyłam wypuścić kilka (ordynarnych!) kółek, trzeba było wracać do pałacu, przebyć znów tę samą drogę schodami w górę i w dół (w krynolinie to prawdziwe wyzwanie), dostać się do pokoju i... pozbyć sukni!
Jako Krynolina byłyśmy zaproszone do pokazu bielizny, który - choć bulwersujący według wiktoriańskiej moralności - ukazał gościom, ile warstw (mimo panującego upału) musiały nosić na sobie kobiety w prawie każdej dekadzie XIX wieku. Stałyśmy w korytarzu, szeleszcząc halkami i chichocząc, gdy drzwi otwierały się przed kolejną z nas i zapraszały przed ciekawe spojrzenia gości skierowane na to, co w każdym stroju historycznym jest zupełnie niewidocznym fundamentem sylwetki. Kiedy byłam na środku, pomyślałam, że szkoda, żeby moja praca nad pantalonami zmarnowała się ukryta pod krynoliną, toteż pociągnęłam za wstążeczkę i sześć obręczy z giętkiej stali znalazło się na podłodze. Uwolniona z klateczki przespacerowałam się po sali, by wkrótce znów wejść w obręcze i zawiązać je w ściśniętej gorsetem talii. Pokaz zakończyło nagłe wtargnięcie
Eleonory - w pełnym stroju guwernantki z lat 1840. (Jane Eyre :D ) - oburzonej naszym niecnym zachowaniem. Wybiegłyśmy z sali, a nasz śmiech jeszcze długo niósł się po pałacowych wnętrzach.
Nie wiem, czy gdy kilka chwil później spacerowałyśmy w parku z koszami piknikowymi, ktokolwiek rozpoznałby w nas
dziewczyny z pokazu ;) Rozłożyłyśmy się w cieniu drzew i siedziałyśmy tam jakiś czas, plotkując, pijąc herbatę zwaną
bimbrem (wiedziałam, że nie na darmo przelewałam ją do tych butelek z korkiem :D ) i pyszną lemoniadę zrobioną przez Dorfi, jedząc sandwicze, babeczki, szarlotkę, drożdżowe rogaliczki i inne
specyały, których było zdecydowanie za dużo jak na kilkanaście kobiet w gorsetach. Co jakiś czas ktoś podchodził do nas i pytał o nasze stroje (wtedy też dołączyła do nas
Melancholia w własnoręcznie uszytej sukni z lat 1820. w moim ulubionym kolorze i w cudnych pantofelkach <3 ), znowu kiedy indziej któraś z nas odłączała się od reszty, by pójść do
sal ansamblowych, w których cały czas trwały liczne zaplanowane wcześniej atrakcje, a których większość niestety opuściłam :(
|
Z Melancholią :) |
To z resztą była chyba jedyna wada wieczoru. Złote Popołudnie programem przypominało mi wiktoriańską wersję słynnego już Regency House Party lub (bardziej historycznie) tydzień, w którym pan Rochester zaprosił towarzystwo do Thornfield Hall. Z tym, że RHP trwało sześć tygodni, powieściowe przyjęcie - tydzień, a Złote Popołudnie zaledwie dziewięć godzin. Niemożliwością byłoby wziąć udział we wszystkim lub przynajmniej w wybranych przez siebie zajęciach. Bardzo żałuję, że ominęło mnie sowiarium i wykład o historii telefonu (przydałby się do dwóch postów, które planuję na jesień). Pamiętam natomiast pokaz Szkoły Tańca Jane Austen, podczas którego, przysłonięte wachlarzami szeptałyśmy z Gabrielle na temat gentlemanów zgromadzonych na sali i tańców na nadchodzącym balu. Wtedy też napotkałam
Fallkę w turniurze i pomachałam jej wachlarzem, by zamienić kilka słów. Sporo szumu podczas pokazu wywołała też mała, pałacowa... myszka, która dostała się do sali i wystraszona szukała schronienia. Próbowałam ją złapać w krynolinę, panna Wrońska nastawiała kapelusz, ale to nic nie dało, bo myszka poradziła sobie sama i po chwili już jej nie było :)
Niedługo przed dziewiętnastą zwinęłyśmy koce i schowałyśmy filiżanki do koszy piknikowych. Trzeba było szybko biec do pokoju, by przebrać się na bal! Lecąc po schodach (w ciągu tych kilku godzin w krynolinie opanowałam tę umiejętność, czego nie mogę powiedzieć o panowaniu nad obfitą suknią. W czasie jednego popołudnia wsadziłam ją do lemoniady, kilka razy się o nią potknęłam, a podczas siadania na schodach, krynolina przypadkowo pochłonęła pewną dziewczynę i dziecko :O ) myślałam tylko o tym, czy właśnie rozdają karneciki i jak bardzo się spóźnię. W pokoju zaczęło się wielkie doszywanie, czesanie i sznurowanie staników sukni. Okazało się, że mój stanik wieczorowy jest jeszcze piękniejszy, niż dzienny i bardzo żałowałam, że będę go miała na sobie ledwie kilka godzin. We włosy wpięłam połyskujący grzebień i po dwie róże z każdej strony, chwyciłam wachlarz i,
niczym Orlando, biegiem przemierzyłam pałacowy labirynt schodów, pokoi, sal i przejść, by... spóźnić się na pierwszy taniec! Kolejne dwa przetańczyłam jak szalona, gubiąc po drodze grzebień z koafiury (i jednym ruchem, nie wypadając jednocześnie z taktu podnosząc go, gdy układ zbliżył mnie do miejsca, w którym leżał), odrywając fragment sukni (ach, Eleonoro! :D ) i wyciągając (JAK?) fragmenty obręczy z krynoliny. Gdy w tanecznych podskokach zgubiłam w końcu szpilkę, na której trzymała się cała spódnica,
Kajani prawie siłą ściągnęła mnie z parkietu i w pokoju na górze zreperowała suknię, ratując tym samym kreację od całkowitej destrukcji.
Bal bardzo szybko dobiegł końca. Szczerze żałowałam, że skończył się po kilku tańcach, bo moje marzenie przetańczenia całej nocy i walca w krynolinie będzie musiało jeszcze poczekać. Po balu wyszłam z pałacu. Powietrze było chłodne i przyjemne po tak upalnym dniu spędzonym w tylu warstwach ubrań. Za mną kolejno gasły światła kryształowych żyrandoli. Rozrzucone na podłodze w holu płatki prawdziwych róż więdły, a ja szłam przed siebie, mijając kolejne ścieżki. Miałam ochotę wrócić i tańczyć, ale zegar na jakiejś odległej wieży właśnie wybił dziewiątą.
Odnalazłam pannę Wrońską i Damę Koronkową. Zaraz też zaproszono nas na seans wampiryczny do pałacowej kaplicy, podczas
którego w blasku świec poczułam się jak bohaterowie
filmu Gotyk i który oficjalnie zamykał popołudnie. Część
dziewczyn już wcześniej opuściło pałac i we współczesnych strojach udało się do ekwipaży. Teraz przyszedł czas na nas. Powóz Niegdysiejszej Pani Domu mknął autostradą do XXI wieku. Podczas podróży rozmowy coraz bardziej się urywały, panna Wrońska mówiła do mnie coś jeszcze, ale zmęczenie i brak snu z ostatnich kilku tygodni dały o sobie znać.
Film Złote Popołudnie właśnie się skończył, lecz chętnie odtworzyłabym go jeszcze raz. Być może za rok...