30 września 2014

A teraz przetłumacz to na osiemnastowieczny!

Zawsze byłam ciekawa, czy jakbym nagle znalazła się w XVIII wieku, potrafiłabym dogadać się z ówczesnymi ludźmi, czy bylibyśmy w stanie w ogóle się zrozumieć. 

Joseph Baron Ducreux, Autoportret (1793), źródło
Oczywiste jest to, że wzbudzałabym zainteresowanie dziwną, nietypową składnią moich wypowiedzi i pewnie wymknęłoby mi się jedno lub dwa słówka, które 250 lat temu wcale nie istniały lub po prostu były niepopularne. Miałabym również problem z szerzącymi się wszędzie, szalonymi zapożyczeniami z języka francuskiego, ale to wcale nie byłoby największą trudnością. 
Jak myślicie, co działo się wtedy z tą najbardziej systemową częścią języka, z niewidocznymi gołym okiem trybikami, które sprawiają, że cała maszyna działa tak, a nie inaczej? Innymi słowy: co z fonetyką i fleksją? Tutaj nie dałabym rady udawać, po tym osiemnastowieczni rozpoznaliby od razu, że coś tu nie gra, że ktoś obcy wdarł się podstępem, by mieszać w ich czasach i obyczajach.

Michel Garnier, Młoda dziewczyna podsłuchująca kochanków (1789), źródło

Jak to więc z tym osiemnastowiecznym językiem było? Jak brzmielibyśmy 250 lat temu?

Zacznijmy od samogłosek. Obecny system samogłoskowy zawiera 6 samogłosek i 2 samogłoski nosowe. W XVIII wieku na początku było inaczej. Istniały dźwięki pośrednie, o cechach wspólnych dla wypowiadanych dziś samogłosek, które nie były wtedy jeszcze tak mocno zdefiniowane, jak obecnie. Sposób ułożenia ust i języka podczas wypowiadania różnił się nieznacznie, przez co każda z istniejących głosek mogła być jeszcze dodatkowo pochylona (gdy sytuowała się pomiędzy średnim a wąskim ułożeniem narządów artykulacyjnych). 
I tak:
  • a pochylone, czyli [á] wymawiane jako głoska pośrednia między [a] i [o] zaczęło obniżać się aż do zlania ze zwykłą głoską [a].
  • o pochylone, czyli [ó] wymawiane jako głoska pośrednia między [o] i [u] zlało się w wymowie z [u] i zaczęło brzmieć identycznie. To z XVIII wieku pochodzą nasze dzisiejsze ortograficzne problemy - napisać góra, czy *gura? Osiemnastowieczni jeszcze potrafiliby rozróżnić brzmienie [ó] i [u], przez co nie mieliby najmniejszych problemów z zapisem tych wyrazów :)
  • e pochylone, czyli [é] wymawiane jako głoska pośrednia między [e] oraz [i] w XVIII wieku powoli wychodzi z użycia zastąpione przez e jasne, co właściwie nie robi dla nas dzisiaj wielkiej różnicy w wymowie. Wyraz kobieta nadal brzmiał jak kobiéta [kobi/eta]). E jasne zniknęło ostatecznie dopiero w XIX wieku. Kto pamięta ten fragment z II części Dziadów?
"Zamknijcie drzwi od kaplicy
I stańcie dokoła truny;
Żadnej lampy, żadnej świécy,
W oknach zawieście całuny.
Niech księżyca jasność blada
Szczelinami tu nie wpada."

"Świéca" w wierszu to nic innego, jak świeca z e jasnym, brzmiącym nieco bardziej, jak [i].

Daniel Chodowiecki, Cabinet d'un peintre gravé (1771), źródło

Wśród spółgłosek obyło się bez wielkich rewolucji. Tylko głoska ł ustatkowała się i zaczęła być w końcu wymawiana jako dzisiejsze "wałczone ł" [ʊ̯], czyli zaczęła przyjmować cechy samogłoski, stając się tym samym tzw. półsamogłoską. Wcześniej, do XVI wieku wypowiadano tę głoskę bardziej jako ł/l (znamy ten dźwięk ze starych filmów, jako wymaganą wśród ówczesnych aktorów wymowę)

Zmiany objęły także wymowę całych grup głosek w wyrazach. Dotyczy to przede wszystkim:
  • -ir-, -irz- które zaczęły być wymawiane jak -er-, -erz- np. w wyrazie *wirzba, który dziś brzmi: wierzba
  • -il-, -yl-, -ił-, -ył- które zaczęły być wymawiane jak -el-, -eł-  np. w wyrazach tylko, który brzmiał: *telko; silny, który brzmiał: *sielny; bił, który brzmiał: *beł  Na szczęście zmiana ta była tylko chwilowa i wkrótce cofnęła się do form, jakie znamy dzisiaj.

William Hogarth, A midnight modern conversation (1733), źródło

Co do fleksji, czyli odmiany wyrazów przez przypadki, XVIII wiek był znaczącą epoką. 

Rewolucja dokonała się przede wszystkim w zakresie rodzaju męskiego. W XVI wieku w jego obrębie powstał rodzaj męskożywotny, charakteryzujący się innym zestawem końcówek dla nazw określających istoty żyjące (np. Biernik (widzę) stół, kot-a, chłopc-a). Natomiast w XVIII wieku w zakresie Mianownika i Biernika liczby mnogiej wykształcił się rodzaj męskoosobowy. I tak nie mówiono już: (ci) ptac-y, wilc-y, chłopc-y i (te) stoł-y, lecz: (te) stoł-y, ptak-i, wilk-i i (ci) chłopc-y.

Ostatnie tchnienie wydała też liczba podwójna, dogorywająca sobie spokojnie od XVII wieku. Jej ślady możemy dziś zaobserwować w określeniach parzystych części ciała (dwie ręce - należące do różnych osób i dwoje rąk jednej osoby).

George Romney, Konwersacja (1766), źródło

Najważniejszą dekadą przemian, otwierającą nową epokę w dziejach języka (doba nowopolska) okazała się trzecia ćwierć XVIII wieku, a konkretniej się lata 1780. 

W roku 1783 nakazano naukę w szkołach w języku polskim, który wyparł wszechobecną łacinę i tym samym umocnił swoją pozycję oraz mógł wykształcić obowiązującą wszystkich do dziś odmianę ogólną. Język polski zyskał również dzięki tej reformie szkolnictwa wiele określeń z zakresu rozwijających się ówcześnie nauk przyrodniczych. Wydawano także liczne podręczniki, służące do nauki i udoskonalania języka ojczystego.


źródło
Wyjątkowe zasługi w tej dziedzinie wykazał Onufry Kopczyński, który opracował między innymi trzyczęściową Gramatykę dla szkół narodowych (1778-1783) i inne podręczniki, z których dziś żaden uczeń szkoły podstawowej nie potrafiłby korzystać (były bardzo naukowe i bogate w tabelki do wykucia na pamięć ;) ). Nadał on również polskie nazwy przypadkom, więc podziękuj mu za każdym razem, gdy mówisz Narzędnik, zamiast Ablativus ;) oraz zaproponował uporządkowanie końcówek przymiotników, zaimków przymiotnych i liczebników odmiennych w zakresie Miejscownika i Narzędnika. 
 A choć było to uporządkowanie na siłę i ostatecznie rozwiązano ten problem dopiero w 1936 roku, osiemnastowiecznym i tak należą się duże brawa za te reformatorskie porządki. 



W końcu gdyby nie oni, jak dzisiaj byśmy brzmieli?






26 września 2014

Włosy lśniące i pachnące

Co prawda jeszcze w XVIII wieku uwielbiano włosy matowe, a twarz błyszczącą, ale w wieku XIX wszystko zaczęło się zmieniać i już w połowie stulecia każda panna marzyła zdrowej cerze i włosach gęstych, grubych i błyszczących jak polakierowane.


Połysk i zdrowy wygląd miały zapewnić im (oprócz wyczesywania szczotkami z naturalnego włosia) różne pachnące płyny i inne kosmetyki, z których jeden wykonamy dzisiaj metodą krok po kroku :)
Przepis, jak wszystkie ostatnio, pochodzi z książki The new household receipt book z 1853 roku autorstwa Sarah Josephy Hale:


"514. By oczyścić i upiększyć włosy.- Doskonałą metodą, by utrzymać włosy słodkie (?! - P.), czyste, lśniące i skręcone jest szczotkowanie ich twardą szczotką o włosiu zwilżonym "Wodą Portugalską". Aby mieć ją świeżą i dobrej jakości, weź pintę wody z kwiatu pomarańczy, pintę wody różanej i pół pinty wody z mirtu. Dodaj do nich ćwierć uncji destylowanego piżma i uncję ambry. Wstrząśnij całość. Woda jest gotowa do użytku. Najlepiej mieszać ją w małej ilości, ponieważ nie zachowuje właściwości na długo. Wyjątkiem jest umiarkowana pogoda, gdyż płyn wykazuje skłonności do psucia się w chłodzie i upale"


Dopiero teraz zauważyłam, że pomieszałam obrazki -_-

Czego użyłam:
  • wody z kwiatu pomarańczy,
  • wody różanej,
  • ambry roślinnej (esencja z nasion ambrette).
  • (niestety, wody z mirtu i piżma nie udało mi się znaleźć) 

Wykonanie:
  • Buteleczkę wypełniłam wodą z kwiatu pomarańczy i wodą różaną w proporcjach pół na pół
  • i dodałam kilka kropli ambry (lepiej dodać jej mniej, aby zapach nie był za intensywny i nie tłumił zapachu innych składników)
  • Butelkę zakorkowałam i wstrząsnęłam nią kilka razy, aby składniki dobrze się wymieszały.


Jak widać, woda w słońcu mieni się i lśni! A jak sprawuje się na włosach?

Całkiem fajnie :) Nie nabłyszcza może tak mocno, jak dzisiejsze silikonowe odżywki, ale jednak (używana z umiarem) sprawia, że włosy ładnie lśnią, są sypkie i cudnie pachną. Nie wyczesywałam ich szczotką ze zdjęć, bo niestety ta szczotka należy do kota ;) ale robiłam trochę inaczej: wylewałam odrobinę płynu na dłoń, rozcierałam i gładziłam tak zwilżonymi dłońmi włosy, a następnie ponownie przeczesywałam je szczotką. Zapach utrzymywał się jeszcze następnego dnia :) I tak właśnie najlepiej używać tego płynu - raz na kilka dni, wtedy można osiągnąć najlepsze rezultaty.

23 września 2014

U księżnej Radziwiłłowej w Nieborowie

Na tę jesień, gdy słońce przestaje doskwierać, jego światło powoli staje się złote i ciepłe, a wieczory długie, zaplanowałam cykl postów o dawnych ogrodach. Będzie troszkę teorii (oddzielnie) i praktyki - w formie spacerów. Od czasu do czasu zerkniemy również do pałaców znajdujących się nieopodal. Dzisiaj pierwszy post - spacer po nieborowskich włościach Heleny Radziwiłłowej.




W małej miejscowości, do której trudno się dostać leżą niegdysiejsze włości Radziwiłłów. Do pałacu w Nieborowie prowadzi droga przez szeroką bramę i niewielki park. Sam pałac, cichy i z zewnątrz niepozorny, jakby zapomniany skrywa w sobie cudne wnętrza i skarby, na widok których nie raz mało nie zakrzyknęłam z zachwytu.


























Masywne drzwi we wschodniej wieży pałacowej prowadzą przez Korytarz Rzymski do mrocznej Sieni Głównej. Herby na ścianach uwieczniają dawnych właścicieli tego, powstałego w XVI wieku dworu, a ciężkie, barokowe meble, neorenesansowa boazeria, Głowa Niobe, klasycystyczny zegar londyńskiej formy Hectora Simpsona i niezwykły, lustrzany reflektor teatralny z Petersburga końca XVIII wieku tworzą wrażenie miejsca osobliwego, nieco pokrytego kurzem i tajemnicą kilkuset lat jego istnienia.























Do wnętrza pałacu prowadzi nas Główna Klatka Schodowa wykafelkowana w całości holenderskimi płytkami z początku ubiegłego wieku. Na szczycie schodów królują greckie urny z kolekcji Heleny Radziwiłłowej, a naprzeciw nich wiszą liczne portrety osób związanych z rodami panującymi przez lata w pałacu.
















Być może tymi właśnie schodami niegdysiejsi goście przybywali na bal, bo tuż za nimi, po lewej otwiera się przed nami Biała Sala - obszerna, ozdobiona jasną sztukaterią i złoceniami, z kryształowymi żyrandolami spływającymi z gracją z sufitu. W zimowe dni salę ogrzewał marmurowy kominek skopiowany na wzór tego w paryskim Palais Royal, zaś poza sezonem domownicy zbierali się w jednym z rogów sali, w którym zaaranżowano domową kaplicę.


Za kolejnymi drzwiami wita nas Gabinet Żółty zaprojektowany w stylu klasycystycznym w latach 1780. przez Samuela Bogumiła Zuga. Miękkie obicia z tkaniny liońskiej w barwne pasy tworzą pogodny i żywy charakter wnętrza, a mahoniowe biurko, sekretarzyk i zegar z końca XVIII wieku oraz rokokowa komódka zapraszają do podjęcia codziennych życiowych aktywności. Gabinet ogrzewa piec z białych kafli ulokowany w półkolistej niszy.


W Gabinecie można znaleźć też coś, o czym zawsze marzyłam i nie przypuszczałam, że właśnie w Nieborowie przyjdzie mi się temu przyjrzeć. Mowa o harmonice szklanej - instrumencie z przełomu  wieków złożonym ze szklanych elementów, z których dźwięk (po wprawieniu ich w ruch) wydobywano za pomocą dotyku. Subtelnej grze towarzyszyła niezwykła, "duchowa" barwa szklanej muzyki, z którą wiązano równie niesamowite historie o utracie zmysłów i przytomności spowodowanych słuchaniem brzmień nie z tego świata... 

Jest piękna, prawda? Zachwycałam się nią dobry kwadrans!

(TUTAJ Adagio KV617a Mozarta skomponowane i zagrane na podobnej glassharmonice)


Przejście z Gabinetu prowadzi nas w głąb pałacu do najpiękniejszego (według mnie) pokoju - Sypialni. Miękka, maleńka jak bombonierka, wyłożona pistacjowymi obiciami sypialnia zachęca do spędzenia w niej nocy. Całe wyposażenie zostało złożone z mebli polskich i francuskich. Na uwagę zasługuje chyba przede wszystkim łóżko a la francaise ulokowane we wnęce, o którym marzę już od lat. Obok stoi dopasowany stylem parawan i niewielkie mebelki - sekretarzyk bonheur-du-jour, konsola, rokokowy fotelik i szafka z manufaktury Pierre`a Roussella z lat 70. XVIII wieku. Sypialnię ogrzewa umieszczony w narożnej wnęce kominek.


Naprzeciw łóżka wisi mały, owalny portrecik, który jest niczym innym, jak dziełem pędzla samej Vigee Le Brun, oficjalnej portrecistki Marii Antoniny. Tym razem, już wiele lat po śmierci królowej, w 1802 roku, pani Le Brun namalowała młodziutką Anielę Czartoryską związaną pochodzeniem z rodem, do którego należał pałac. W lekkiej sukience w stylu dyrektoriatu ozdobionej złotą szarfą i takimi guzami na ramionach, Aniela prezentuje się tak świeżo, jakby jej młodość nie przeminęła dwa wieki temu, tylko trwała wciąż, jak wieczna wiosna.


Gabinet Zielony, utrzymany również w stylu klasycystycznym sprawia wrażenie przestronnego i przytulnego. Za londyńskim stołem gate-leg i zestawem krzeseł w typie Hepplewhite`a stoi ogromny kredens, wypełniony porcelaną i ceramiką japońską, miśnieńską oraz pochodzącą z innych słynnych manufaktur osiemnastowiecznych w Berlinie, Wiedniu i Sevres. Nieopodal rozpiera się sekretera w typie Sheratona i jej kuzyn sekretarzyk, a na ścianie wiszą portrety Izabeli i Adama Kazimierza Czartoryskich.
Wielka, podłużna Biblioteka, mająca być pierwotnie galerią obrazów wypełniona jest mahoniowymi szafami z początku XIX wieku, które zawierają kilkanaście tysięcy starych książek (m. in. pierwszy druk w języku polskim oraz książki oznaczone ekslibrisami St. A. Poniatowskiego). Widoczne na zdjęciu fotele i kanapa kryte zieloną i czerwoną skórą pochodzą z końca XIX wieku.























Za Biblioteką kryje się Mała Jadalnia z rokokowym kominkiem przeniesionym tu pod koniec XVIII wieku, a nad nim - portret Jakuba Fleminga, ale nie zatrzymamy się tam długo, bo tuż tuż, za rogiem czeka nas słynny Salon Czerwony z równie słynnym portretem Anny Orzelskiej z 1728 roku:

Cały salon pokryty jest adamaszkami liońskimi w kolorze, od którego pokój wziął swoją nazwę. A w środku - pełen zestaw rokokowych mebli: dwie komody francuskie, kanapa confidente, pozłacane lustro i konsola, a także aż 11 foteli i dwa kominki. Na środku sali stoją stoły do gier i robótek, czym zajmowano się zapewne za dnia w pałacu w chwilach rekreacji.
















Wychodząc z Salonu Czerwonego przenosimy się znów w czasy późniejsze - do Sypialni Księstwa. Szczególną uwagę zwracają tu angielskie meble z końca XVIII wieku i portrety Aleksandra I, Elżbiety Aleksiejewny oraz Leontyny i Bogusława Radziwiłłów, a także kominek z marmuru kanaryjskiego.




















Ale nie zabawimy się tu długo. Czas na wizytę w rokokowym buduarze. Na ścianach wiszą portrety Charlotty Corday i królowej Szwecji w stroju Minerwy, co nadaje zdecydowany charakter pomieszczeniu, wbrew cukierkowym stereotypom. Dwie sekretery i dwupłytowy stolik przysłużyły się pewnie powstaniu i przechowaniu wielu sekretnych i niekoniecznie właściwych w treści listów, ale...


























...moim ulubionym elementem wystroju jest okno, wybite w latach 1880 i ozdobione tak, że przypomina lustro, z którego widok rozciąga się na ogród za pałacem:



Z pierwotnego ogrodu barokowego zostało już niewiele, a jednak możemy wyobrazić sobie, jak wyglądał przed laty. Dziedziniec z kwietnikami i bukszpanowymi labiryntami, aleja z bocznymi szpalerami lipowo-grabowymi, a za nimi owocowy sad...























Ogród ten pod koniec XVIII wieku otoczony został parkiem krajobrazowym, łączącym go z zabudowaniami folwarcznymi przy pałacu i kanałem wodnym nieopodal, co nie tylko zwiększyło jego powierzchnię, lecz także zmodernizowało otoczenie pałacu zgodnie z preromantycznymi tendencjami początków XIX wieku.


Helena Radziwiłłowa jednak nie zamierzała poprzestać na tym parku. Marzyła o czymś większym, bardziej przestronnym i angielskim, i to właśnie marzenie wkrótce zrealizowała.
Ale o tym opowiem Wam innym razem. Teraz zapraszam na krótki spacer po nieborowskim ogrodzie:




19 września 2014

  Northampton, 14 września 1824 r.

Drogi panie Ravenshaw!

 Czekam właśnie w małej gospodzie aż zmienią konie w moim powozie i będę mogła ruszyć dalej, mam więc chwilkę, by opisać Panu, zgodnie z pana życzeniem minione kilka dni, które spędziłam wraz z Damskim Towarzystwem Literackim w Brightsand.



Jak pan zapewne pamięta, jeszcze przed południem w piątkowy, słoneczny dzień opuściłam pieszo Raven Hall, udając się w stronę Easingwood. Miał pan rację, nie powinnam tak stanowczo odmawiać proponowanego przez pana powozu, który mógłby zawieźć mnie na miejsce. Niestety, sama sobie zawiniłam i, dojechawszy w końcu do Northampton, bezskutecznie próbowałam znaleźć moją dorożkę do Brightsand. Każdy dorożkarz na pytanie, czy jedzie przez tę małą miejscowość tylko przecząco kiwał głową, godziny mijały i słońce zaczynało powoli chylić się ku zachodowi. Zmęczona całodzienną podróżą, usiadłam na podróżnym kufrze i z rezygnacją patrzyłam na ruchliwą drogę, powoli godząc się z myślą, że pewnie przyjdzie mi spędzić noc w obcym mieście, a następnego dnia wracać do Raven Hall i że ominie mnie przyjemność ponownego spotkania z Towarzystwem. Właśnie wtedy z okien nadjeżdżającego powozu ktoś wykrzyknął moje imię i pomachał do mnie chusteczką. Poznałam Lady Dianę Moulding wraz z towarzyszącym jej do Brightsand mężem i panną Claire Leith, którzy wkrótce zabrali mnie ze sobą, ratując tym samym od nadciągających kłopotów. Sama podróż upłynęła nam szybko i jeszcze przed zmierzchem zawitaliśmy w Brightsand.

Okazało się, że reszta pań również miała problemy z dojazdem i tylko część pisarek mogła wyjść nam na spotkanie. Ulokowałam się w jednym z małych, uroczych domków na piętrze, szybko przebrałam się z podróżnej sukni w popołudniową kreację oraz odświeżyłam włosy i twarz. Dni są jeszcze długie, więc mimo późnej pory udało nam się jeszcze rozejrzeć po okolicy, zanim zapadł zmrok. Po przywitaniu się ze wszystkimi nadszedł czas na kolację, przygotowaną przez niezastąpioną Lady Josceline Polley, która, jak pan wie potrafi doskonale prowadzić dom i zarządzać służbą! Jest dla nas wszystkich niedoścignionym wzorem w tej kwestii. Opiszę dokładnie wszystko, co znajdowało się na tym długim na pięć jardów stole każdego dnia, bo wiem, że pani Coxe nie dałaby mi spokoju, gdybym przemilczała tę kwestię. Pierwszego dnia poczęstowano nas więc kremową zupą cebulową z grzankami, dwoma rodzajami pieczeni na zimno, domowym pâté, takimiż serami, greckimi oliwkami i herbatą, a po kolacji zarządzono krótkie tańce. 
Ponieważ wszystkie byłyśmy zmęczone podróżą i ciekawe tego, co zmieniło się w życiu każdej z nas w ostatnim czasie, wszelkie inne zajęcia zostały odłożone na następny dzień. Co jakiś czas wychodziłam na zewnątrz, by pogłaskać tamtejsze psy, a właściwie - wyglądać przyjazdu panny Kennaway, z którą wymieniałam listy od zeszłej zimy i panny Clary Emily Kendall, której miałam przekazać pewną pożyczoną od jej znajomej broszkę, a której nie zdążyłam oddać na poprzednim spotkaniu. Niestety miss Janet nie przybyła, coś musiało ją zatrzymać w Farnwell Croft, a panna Clara  z pewnych względów musiała towarzyszyć w tych dniach rodzinie. Tymczasem nastała noc. Służba krzątała się jeszcze przy budynkach gospodarczych i zewnętrznej kuchni, wkrótce jednak pogaszono świece i każda z nas udała się na spoczynek.



Następnego dnia jednak, tuż po śniadaniu (które stanowiły gotowane kiełbaski, jajka na twardo, pasztet i sery domowej roboty, pieczeń na zimno, grzanki z konfiturą cytrynową i jabłkową z porzeczkami oraz herbatę z wodą z kwiatów pomarańczy), ułożeniu poskręcanych przez noc loków i przywdzianiu strojów spacerowych udałyśmy się małą grupką (reszta pań zajęła się w tym czasie robótkami) na spacer po okolicznych wzgórzach. Dobrze pan wie, jak bardzo lubię ruch, a spacer w tak przemiłym towarzystwie i miejscu okazał się prawdziwą przyjemnością. 

Wkrótce przysiadłyśmy na wzgórzu i zajęłyśmy się ozdabianiem naszych bonnetów oraz szkicowaniem romantycznego, górzystego krajobrazu roztaczającego się przed nami. Narysowałam panią Megan Gaskett na tle tutejszych, jesiennych już lasów, nagich, surowych skał i niewielkiej doliny rozciągającej się pod naszymi stopami. Niestety, w końcu deszcz zagnał nas z powrotem do domu, gdzie w saloniku mogłyśmy ogrzać się przy herbacie i kruchych ciastkach z brzoskwinią, jabłkami i cynamonem, piastować jednego z tutejszych kotów i kończyć nasze krajobrazy. Kolorowałam właśnie mój szkic akwarelą, gdy do salonu zapukał pewien jegomość, który wkrótce okazał się zaproszonym przez panią Josephine Murray portrecistą. Podczas gdy część z nas pozowała do portretów, reszta zajęła się tworzeniem misternych koronek i grami literackimi, w których również wzięłam udział. Powstało wiele zabawnych wierszy, które być może przy odrobinie szczęścia zostaną opublikowane w naszej lokalnej satyrycznej gazetce La Book de Visage, której nigdy nie szczędzi Pan tych drobnych, kąśliwych uwag.

Trochę zgłodniałyśmy czekając, aż słońce wychyli się zza gór i będzie można wykonać portrety w naturalnym otoczeniu, dlatego jeszcze przed 16 podano obiad. Znów zaczęło się krążenie między zewnętrzną kuchnią ze spiżarnią a naszym salonikiem, zbieranie niedokończonej robótki ze stołu, niekończące się rozmowy o planowanych daniach (podano kurze nóżki z rozmarynem i cytryną, zupę krem z jajkiem, ryż z szafranem, duszoną sałatę, omlet i pieczony kompot, a na deser dwa rodzaje pysznego tortu z łamanym karmelem, bitą śmietaną i owocami), wpadanie na siebie ze ściereczkami i naczyniami, których nie mogło zabraknąć. Po tak sutym obiedzie nareszcie wyjrzało słońce i mogłyśmy udać się na nasze ulubione wzgórze, by tam oddać się najlepszym rozrywkom. Rozegrałam trzy partie krokieta, z czego jedną zwycięską, grałam także w bule i Game of graces. Nie muszę chyba panu pisać, jak bardzo uwielbiam te gry! Dodatkowo zyskałam portret na huśtawce pędzla naszego portrecisty, który nareszcie miał odpowiednią chwilę do ukazania swoich umiejętności. 


Wieczorny chłód zagnał nas do domu, gdzie w saloniku czekał już przygotowany bal. W blasku świec na stole stały przeróżne ciastka (najzabawniejsze były kruche, cytrynowe ciasteczka panny Minervy Bowthorpe, która część z nich wzbogaciła piekącym chili. Nie zgadnie pan nawet, ile razy trafiłam na ich pikantną wersję!), wypieczony przez pannę Claire chleb z domowym twarożkiem i zielonym ogórkiem, pâté, francuskie ciasto z błękitnym serem, oraz dwa rodzaje pieczeni, które bardzo chętnie podjadałyśmy między tańcami z panną Clarissą Sharrington. Była też galaretka z herbaty, stygnąca w kuchni całe popołudnie i pilnie strzeżona przed łasymi spojrzeniami, a także pyszne wina z prywatnej piwniczki pani Megan Gaskett. Tańce udały się wybornie! Był mój ukochany "Tythe Pig", i to nawet dwa razy, a oprócz niego "Scotch Cap", "Haymaker's Jig"  i "Hole in the Wall". Żałuję tylko, że tego ostatniego nie mógł pan tańczyć ze mną do pary, ale w końcu nasze Towarzystwo jest damskie i jedynymi gentlemanami, którzy nas odwiedzili w tym czasie byli mężowie lady Polley i lady Moulding. 

Po tańcach, mimo lekkiego deszczu i jeszcze lżejszego odzienia, w samych koszulach (stroje balowe leżały już poskładane w kufrach), szalach i papilotach udałyśmy się do saloniku plotkować o najnowszej miniaturze i strojach wielebnego StBone (który swoimi kąśliwymi satyrami na łamach La Book de Visage i obecnością na jednym z publicznych bali zwrócił na siebie naszą uwagę) oraz kilku innych gentlemanach, o których Pan wie, a także naszych balowych toaletach i listach, które prawie cały rok wymieniałyśmy między sobą.

Tego samego wieczora wystawiłyśmy też sztukę J. H. Sotherby`ego w antycznym stylu pod tytułem  "Nieszczęsna Personida. Tragedia antyczna w jednym akcie", która okazała się wielce udaną mistyfikacją literacką Clarissy (doprawdy, James Macpherson powinien mieć się na baczności, bo jego pośmiertna sława może wkrótce zostać przyćmiona), a w której miałam przyjemność zagrać główną rolę. Publiczność poprosiła o bis, a my z panną Clarissą, Mary Sharrington i Minervą chichotałyśmy z udanej sztuki za kurtyną. Jeszcze więcej śmiechu przyniosły żywe obrazy, w których brylowały lady Moulding i lady Murray przedstawiające pieski oraz panna Mary w roli maski. Choć nie potrafiłyśmy rozstrzygnąć, który obraz udało się przedstawić najlepiej i którym z nas należą się laury zwycięstwa, i tak bawiłyśmy się przednio!

Położyłyśmy się spać grubo po pierwszej, a następnego dnia nawet nie przebrałyśmy się do śniadania, gdyż służba zaspała i nie zdążyła oczyścić naszych sukni na czas. I znów w powietrzu unosił się cudowny zapach herbaty z kwiatem pomarańczy, dzwoniły srebrne łyżeczki i chrupały grzanki z konfiturami. Po śniadaniu udałyśmy się ponownie na wzgórze, korzystając z pięknego, choć już jesiennego słońca. Zaorane pola były wilgotne od nocnego deszczu, a w czystym, górskim powietrzu unosił się zapach kwitnącej nawłoci. Jeden z kwiatów wpięłam we włosy i starałam się spojrzeć najdalej, jak potrafię bez mrużenia oczu. Ktoś zaczął czytać fragmenty Rozważnej i Romantycznej, a ja trzymałam w dłoni list od pana. Czy to, o czym pan pisze jest prawdą? Tak trudno mi uwierzyć, że w Londynie poddaje się w wątpliwość nasze pochodzenie i maniery! Przecież podróże w czasie są podobno niemożliwe i nie wydaje mi się, aby nawet za te wspomniane dwieście lat, w kolejnym tysiącleciu miały stać się rzeczywistością! Proszę nie wierzyć w te plotki i poczekać na mój powrót. Przy kamieniu milowym na wrzosowiskach powinnam być jutro przed zmrokiem.
Tymczasem kończę już pisać, bo dorożkarz właśnie załadował mój kufer na dach i zaczyna się niecierpliwić. Trzeba zapłacić za wino, plasterki pieczeni i ser oraz oddać list do wysłania. Mam nadzieję, że go nie uprzedzę!




Proszę pozdrowić panią Coxe i wszystkich domowników Raven Hall,
Wasza
Avis Martha Merill
 ________________________________________________
zdjęcia: Szymon Pomper, Alicja Byrska, Caeruleus Berolinensis, Domowa Kostiumologia, Buduar Porcelany