30 listopada 2014

Przeszłość przyszłości / Pałac Czartoryskich w Puławach

Zapomnijmy na chwilę o tym, że jest koniec listopada i cofnijmy się do słonecznego popołudnia 1785 roku...


W pałacu przebudowanym w stylu rokokowym właśnie mieszka księżna Izabela. Całymi dniami zmienia, ulepsza i aranżuje jego otoczenie, by ta nowoobrana po wyprowadzce z warszawskiego Pałacu Błękitnego siedziba nie tylko godnie reprezentowała familię Czartoryskich, lecz także była wygodna, przestronna i piękna - zgodnie z panującymi właśnie angielskimi trendami lat 80. XVIII wieku.


Niecałe dziesięć lat po wprowadzeniu się Adama i Izabeli Czartoryskich do Puław, rok przed ostatnim rozbiorem Polski pałac został zniszczony przez wojska rosyjskie w ramach zemsty za patriotyczną działalność Izabeli. Księżna Czartoryska jednak już w 1796 roku nie tylko odbudowała go, lecz także ulepszyła otaczający go park i nadała tej przestrzeni nowe funkcje. 


Trzy dekady później, po klęsce powstania listopadowego Czartoryscy musieli na zawsze opuścić pałac. Porzucona rezydencja stała się łatwym łupem i do 1842 roku straciła wiele z dawnego kształtu i wnętrz. Teraz urządzono tam Instytut Wychowania Panien. Pałac przebudowano w neoklasycystycznym stylu, dostosowując go do potrzeb szkoły. Niestety, w 1858 roku pożar zniszczył budynek, co stało się przyczyną kolejnej metamorfozy. Powstała sala gotycka, sala kamienna zyskała sztukaterie, a na piętra prowadziły nowoczesne schody z lanego żelaza.


Od lat 60. XIX wieku miejsce szkoły dla panien zajmowały kolejne instytuty i tak zostało do dziś. Mimo to, w pałacu, w pustych już salach bez mebli, sprzętów i ozdób znajdują się jeszcze przedmioty, które kiedyś należały do Czartoryskich:


Frak szambelański księcia Adama, portret Zofii z Czartoryskich Zamoyskiej


Pierwsze wydania książek napisanych przez Izabelę (m. in. Pielgrzym z Dobromila), szesnastowieczna miniatura z możliwością nałożenia innego stroju (a więc i tożsamości?) namalowanej osobie i dziewiętnastowieczna bransoleta porte-bonheur (jak przypuszczam).


Zestaw przyborów toaletowych z lat 70. XIX wieku oraz (poniżej) dzienna suknia należąca do księżnej Marii Amparo (Czartoryskiej) wraz z wysokimi butami.






















26 listopada 2014

Pijany książę Albert / angielski pudding z 1860 roku

Prawdziwy pudding jadłam tylko raz w życiu, i to dość dawno temu. Jesienne gotowanie stało się więc teraz okazją, by spróbować go raz jeszcze, i to w wydaniu historycznym :)








Właściwie, to nie wiedziałam nawet, jak ten pudding ma wyglądać i jaki powinien wyjść - czy bardziej jak ciastko polane ponczowym sosem, czy jak dobry, gęsty budyń, czy może jak połączenie jednego i drugiego... Ale, jako, że jestem eksperymentatorką, bez większych rozmyślań wzięłam się do dzieła. Jeśli jesteście ciekawi, czy książę Albert chciałby tego spróbować, zerknijcie na przepis...





"Pudding księcia Alberta
Ubij na krem pół funta świeżego masła i wymieszaj je stopniowo z taką samą ilością tłuczonego cukru. Po dokładnym wymieszaniu dodaj najpierw żółtka, potem roztrzepane białka pięciu świeżych jajek. Wsyp ostrożnie pół funta najlepszej mąki i na koniec pół funta rodzynków ważonych po wydrylowaniu. Przelej ciasto do dobrze natłuszczonej formy i gotuj przez trzy godziny. Podawaj z sosem ponczowym.
Polecamy dodać odrobinę gałki muszkatołowej lub startą skórkę małej cytryny, by doprawić pudding. Można też dodać na dno formy małe kawałki kandyzowanej skórki przed wlaniem ciasta.

Sos ponczowy do słodkich puddingów
Może on być serwowany z custardem, plain bread lub puddingami śliwkowymi. Gotuj ostrożnie przez 15-20 minut skórkę z połowy małej cytryny i trochę skórki z pomarańczy z dwiema uncjami cukru i ćwiartką pinty wody. Odcedź skórki i zagęść sos półtorej uncją masła i prawie pełną łyżką mąki. Dodaj pół szklanki brandy, tyle samo wina, dwie trzecie szklanki rumu, sok z połowy pomarańczy i trochę mniej soku z cytryny. Podawaj sos gorący, ale nie pozwól mu zawrzeć, aby alkohol nie wyparował."




Na ciasto potrzebujemy:
  • 225 g masła,
  • 225 g cukru,
  • 225 g mąki,
  • 225 g rodzynków,
  • 5 jajek
 Wykonanie:
  • Ubiłam masło z cukrem na krem.
  • Dodałam najpierw żółtka, a potem roztrzepane białka,
  • następnie stopniowo mąkę i rodzynki.
  • Przełożyłam ciasto do formy i gotowałam na parze przez 1,5 godziny


Teraz sos...
  • 56 g cukru,
  • 118 ml wody,
  • skórka z połowy cytryny,
  • 42 g masła,
  • łyżka mąki,
  • pół szklanki brandy,
  • pół szklanki wina,
  • dwie trzecie szklanki rumu,
  • sok z połowy pomarańczy,
  • sok z połowy cytryny
Przygotowanie sosu:
  • Zagotowałam wodę ze skórką i cukrem.
  • Po 20 minutach wyrzuciłam skórkę i dodałam masło, a następnie mąkę.
  • Mieszałam do lekkiego zagęszczenia sosu.
  • Wlałam alkohole.
  • Dolałam soki z cytryny i z pomarańczy.


I co z tego wyszło?

Ciasto całkiem smaczne, choć jak dla mnie może trochę za tłuste. Sos jest bardzo wytrawny i wyrazisty, ale dobrze komponuje się z resztą. Szczególnie lubię w nim to, jak wsiąka w ciasto, nadając mu lekko rozmiękłą konsystencję (są tu jacyś fani moczenia biszkoptów w herbacie / kawie i chleba w sosie od sałatki, czy tylko ja jestem taka dziwna? :D ). Szczerze mówiąc, mnie najbardziej smakowało bez niczego lub z sosem z bardzo mocnego, mało słodkiego kakao na chudym mleku. Tymczasem po przyrządzeniu według przepisu, przez mocno alkoholowy sos nie da się zjeść dużych ilości puddingu na raz (może to i dobrze he he). I chyba z tego powodu to ciasto byłoby idealne na bal - małe, szybkie do zjedzenia i natychmiast poprawiające humor. A kalorie i procenty wytańczy się jeszcze zanim zaszumią w głowie :)

23 listopada 2014

Bunt i romantyzm / moda męska w latach 1830-1850

W letniej serii postów opisałam modę damską moich ulubionych dekad XIX wieku (1840-1868). A ponieważ bloga czytają też młodzi gentlemani, a ja interesuję się także modą męską, postanowiłam przybliżyć dokładniej tę modę w nowej serii postów. Dzisiaj pierwszy z nich:



Lata 40. XIX wieku w modzie męskiej nie mogłyby istnieć bez poprzedniej dekady; są z nią bardzo ściśle związane. Część cech ówczesnych ubiorów i modnej sylwetki jest kontunuacją tych noszonych w latach 1830., zaś inne ukształtowały się na zasadzie ewolucji. W interesującym nas dzisiaj dwudziestoleciu modna była sylwetka w kształcie litery X - o wąskiej talii, wyraźnie zaznaczonych ramionach i poszerzonych biodrach, a poszczególne elementy garderoby miały zapewnić ten efekt - ładnie korespondujący z modną ówcześnie sylwetką damską.



Zacznijmy od koszuli, którą noszono białą i gładką. Ponieważ nie zakładano już żabotów układanych w pieniste falbany ani białych, bardzo długich, fantazyjnie wiązanych krawatów, ozdoby w tym miejscu zostały zastąpione przez zdobiony zakładkami gors, widoczny w wycięciu kamizelki. Kołnierz koszuli był sztywny (co zapewniało użycie fiszbiny dla zachowania kształtu) i wysoki aż pod brodę; ze względów higienicznych wymieniano go kilka razy dziennie. Zalecano również zmianę krawatów, których dobór, jako jednego z nielicznych elementów tej mocno zuniformizowanej garderoby, świadczył o osobistych upodobaniach noszącego go gentlemana. Na rano polecano krawat madrasowy (z lekkiej, sprowadzanej z Indii bawełny w charakterystyczny, kraciasty wzór), w ciągu dnia - jedwabny z drobnym wzorem, zaś na wieczór - klasycznie biały.



Spodnie (zwane pantalonami, podobnie jak element damskiej bielizny w tym samym przedziale czasowym) dzielono na dwie kategorie: smart - obcisłe, dokładnie przylegające i trousers - luźniejsze, wygodne. Względem lat poprzednich w ich kroju zaszły dość znaczące zmiany. Szyto je luźniejsze i marszczone w biodrach lub dość opięte w udach, za to luźniejsze w łydkach. Pod koniec lat 1830. nie miały już doszytego paska, a zamiast charakterystycznej klapy - znany nam obecnie rozporek. Klapa zachowała się jednak jeszcze w strojach wieczorowych.



Kamizelka często była watowana, aby podkreślić modną w latach 40., wypukłą pierś, a wycięty w szpic przód kamizelki wyposażony był w wąski, szalowy kołnierz. Była bardzo dopasowana, co miało podkreślić (zwężaną nieraz specjalnymi gorsetami) talię, a co osiągano, poprzez stosowanie w tyle paska z klamerką. Zastąpił on w drugiej połowie lat 40. popularne od XVIII wieku sznurowanie. W tym samym czasie zaczęto też kroić osobną, małą kieszonkę na zegarek, który (przywieszony na dewizce) w niej noszono. W latach 30. najmodniejsze kamizelki były wzorzyste, natomiast dekadę później stawiano na stonowane kaszmir lub wełnę w odcieniach fioletu, kremowe lub nawet czarne.


Na wierzch zakładano frak bądź, stopniowo go wypierające tużurek albo surdut. Modne były kolory ciemne i nie rzucające się w oczy: popielaty, szmaragdowy, brązowy lub granatowy. Rękawy, w latach 30. w modnym, bufiastym stylu a gigot, w kolejnym dziesięcioleciu stały się wąskie.  Wszywano je wysoko, co wraz z szerokim, szalowym lub charakteryzującym się rozciętymi klapami kołnierzem optycznie poszerzało barki. W latach 40. jednak modne były (podobnie, jak u kobiet) spadziste ramiona. Kołnierz fraka tworzył, podobnie, jak drapowania w stanikach damskich sukni, linię V, która wydłużała sylwetkę i akcentowała wąską talię. Od połowy lat 30. stan fraka został obniżony, a oddzielne krojenie ogona wpływało na lepsze dopasowanie fraka w talii. Jego poły, w przeciwieństwie do surduta były rozkloszowane. 


Zimą surduty szyte były z grubego sukna i wyposażone w ozdobne lamowanie lub szamerunek. Lubiono też paletoty, które podobne w kroju do surduta, były jednak luźniejsze i dłuższe. Buty noszono wysokie do połowy łydki, z cholewami tzw. gumelastycznymi, czyli uelastycznionymi gumą - kauczukiem sprowadzanym z Indii. Coraz częściej jednak zastępowały je płaskie trzewiki ze zwężającymi się, kwadratowymi noskami. W chłodniejsze dni trzewiki ochraniano kamaszami wykonanymi ze skóry lub sukna i zapinanymi pod butem.



Na głowę zakładano wysoki, prosty cylinder, najczęściej czarny lub popielaty.
Włosy dzielono przedziałkiem na dwie części, a większą z nich z lewej strony układano w loki i zczesywano na twarz. Loki po bokach głowy łączyły się z bokobrodami okalającymi twarz. Niektórzy mężczyźni dodatkowo zapuszczali wąsy lub brodę.



Moda lat 30. - szalona i zdecydowana (podobnie, jak jej damski odpowiednik) stopniowo przeszła do romantycznej elegancji lat 40. i przyznam, że bardziej podoba mi się ta stonowana wersja, która, mimo dość sfeminizowanej sylwetki, jaka ją charakteryzowała, jest wciąż bardzo męska. Jej charakter dobrze oddaje ducha czasów wypełnionych romantycznymi czynami, wzniosłymi ideami i pięknem tworzonej wówczas poezji. Jednocześnie grunt szykował się już pod kolejne dziesięciolecie, będące całkowitym przeciwieństwem romantycznych lat 40...

_____________________________
źródło obrazków: pinterest.com

18 listopada 2014

Jak Lizzie w Pemberley / Chatsworth House

Wyobraźcie sobie, że właśnie przemierzacie powozem Derbyshire. Jest październik, pomiędzy złotymi i rudymi drzewami snują się pasma mgły, a na pociemniałych, choć jeszcze zielonych łąkach pasie się trzoda. Wasz powóz grzęźnie w błocie i (mimo lekkiej, muślinowej sukienki) musicie przebyć pieszo resztę drogi, dzielącej Was od najbliższej posiadłości - Chatsworth House.



Chatsworth House położony jest wewnątrz ogromnego, kilkukilometrowego parku, który otacza go od frontu, podczas gdy za pałacem rozciąga się ogród. Samą posiadłość widać już z daleka - malowniczo odcina się od zielonych, wiekowych gazonów i harmonizuje z jesienną barwą drzew. Wejście do pałacu prowadzi przez zewnętrzną bramę na dziedziniec, a stamtąd - wprost do posiadłości. Dom od XVI wieku jest siedzibą arystokratycznej rodziny Cavendish (z tego rodu wywodziła się również Georgiana, ikona mody ostatnich dekad XVIII wieku), której członkowie mieszkają w nim do dziś.

Za zdjęcie po lewej dziękuję Eleonorze Amalii


Po wejściu do posiadłości kierujemy się niemal wprost do westybułu. Posadzka we wzór szachownicy, malowany sufit i zdobne schody znane są chyba wszystkim wielbicielom Dumy i Uprzedzenia. W filmie przedsionek wydawał się ogromny i bardzo przestronny. W rzeczywistości jest jednak o wiele mniejszy, za to widać mnóstwo drobnych detali, które decydują o bogatym charakterze wnętrza.


 Pokoje, które otwierają się po wejściu po schodach są jeszcze bardziej imponujące. Widać, jak przez setki lat rezydująca w pałacu rodzina powiększała kolekcję, zmieniała wystroje wnętrz, udoskonalała je i sprawowała pieczę nad zgromadzonymi przez wieki dziełami. W galeriach można zobaczyć wiele wspaniałych obrazów osiemnasto- i dziewiętnastowiecznych, wśród których znalazły się również te bardzo znane: portrety księżnej Georgiany pędzla Gainsborough i Marii Cosway oraz portret George`a IV (słynnego Księcia Regenta, od którego wzięła się nazwa regencja, określająca czasy jego panowania).



Uwagę zwracają również liczne zgromadzone przedmioty, wystawione tak, jakby dziewiętnastowieczni państwo właśnie mieli podejmować gości. W ogromnej jadalni powyżej do dziś z resztą odbywają się śluby bardziej romantycznych, niż rozważnych czytelniczek powieści Jane Austen.
Mnie jednak najbardziej chyba spodobały się sypialnie - przytulne i ciepłe, pachnące pałacem... trochę jak szlachetne drewno, z którego wykonano meble, trochę jak ciężkie, bogate materie baldachimów i stor, trochę jak babcine perfumy na toaletce, trochę jak kurz...
























Tylko puste tulipiery i ciche szepty zwiedzających gości przypominały mi, że jednak nie przeniosłam się w czasie, a rozrzucone na toaletce przybory, miękkie poduszki na łóżku i łagodne refleksy światła nocnej lampki rzucane na jedwabną tapetę to tylko ekspozycje - nie prawdziwe pokoje, wśród których jako zbłąkana podróżna w czasie nagle się znalazłam.


Prawdę mówiąc zawsze marzyłam, by jakimś cudem znaleźć się w Chatsworth i móc zagubić się w jego bogatych wnętrzach. Czułabym się wtedy jak Lizzie w mojej ulubionej filmowej scenie. I to marzenie nieoczekiwanie się spełniło! Po długim spacerze w końcu znalazłam się w jasnym, przestronnym wnętrzu wypełnionym alabastrowymi, klasycystycznymi rzeźbami, pośród których mogłam swobodnie spacerować, przyglądając się ich gładkiej powierzchni i idealnym proporcjom.
























Tymczasem za jasnymi, oszklonymi oknami posiadłości rozciąga się widok na piękny, osiemnastowieczny ogród, w którym, jak w labiryncie umieszczone są ogrodowe budynki, oraz na rozległy park krajobrazowy. Mimo wieczornego chłodu i jesiennej wilgoci spacerowałam po nim aż do zmierzchu, dopóki zieleń pałacowa nie poczerniała i nie zlała się całkiem z ciemnością horyzontu.
Prawdziwe jelenie, małe jak oglądane kilka godzin wcześniej książęce zabawki rozbiegły się po parkowych terenach i przyzywały się przed nadciągającą nocą. Czas owinąć się szalem dokładnie i pieszo, po szeleszczących liściach, przez jesienne mgły, wrócić do domu...






15 listopada 2014

...i żyli długo i szczęśliwie? / Death comes to Pemberley

Kryminał w świecie Jane Austen? W tym pięknym, wypielęgnowanym ogródku, pełnym słońca i kolorów? Opisy morderstwa wśród satyrycznych uwag o charakterach? To nie do pomyślenia! 



Poza tym nie znoszę współczesnych sequeli dziewiętnastowiecznych powieści, a tym bardziej ich ekranizacji - mówiłam. Czas mijał, o Death comes to Pemberley (bo to o nim mowa) było coraz bardziej głośno, a ja powoli się przełamywałam. Ostatecznie do obejrzenia przekonała mnie moja wizyta w filmowym Pemberley - posiadłości Chatsworth (o której opowiem Wam w przyszłym tygodniu) i chęć zobaczenia wnętrz raz jeszcze. Z bardzo sceptycznym nastawieniem włączyłam pierwszy odcinek i... przepadłam! Gdyby nie to, że następnego dnia trzeba było iść do pracy, zobaczyłabym całość za jednym zamachem :D
Nie lubię opisywać fabuły, więc krótko: sześć lat po ślubie Lizzy i Darcy planują bal, na który wprasza się niechętnie widziana Lidia z Wickhamem. Podczas ich szaleńczej jazdy do Pemberley zachodzą jednak wypadki, które wywracają uporządkowane życie bohaterów z powieści Austen do góry nogami, sprowadzają do posiadłości śledczych, a Darcy`ego i Wickhama do sądu...



Wbrew pozorom, spodobał mi się ten pomysł. Całość nie jest cukierkowa (czego się obawiałam), a bohaterowie ożywają w nowej historii. Obecne wydarzenia zgrabnie połączono z nawiązaniami do powieści i retrospekcjami, które sprawiły, że przedstawione w filmie dalsze losy znanych postaci wydały się bardzo prawdopodobne. Podobał mi się dobór aktorów (choć filmowa Lizzy już zawsze będzie dla mnie Bessy Higgins z Północy i Południa ;) ) i to, jak zagrali. Widać po nich upływ czasu, co pozwala nam na zaobserwowanie zmian, jakie zaszły w ich charakterach, bez naruszania ich pierwotnych wersji wykreowanych przez Austen. Bardzo podobały mi się wątki związane z małżeństwem Darcych - wątpliwości i lęki Lizzy oraz zachowanie Darcy`ego były bardzo prawdopodobne, jeśli weźmie się pod uwagę dziewiętnastowieczne realia i różnice, dzielące bohaterów (tak, sielankowe zakończenie Dumy i Uprzedzenia to coś, czego nie mogę wybaczyć Austen). Jednocześnie temat małżeństwa poprowadzono w sposób wyważony, bez popadania w przesadzony melodramat. Spore znaczenie miała tu gra aktorów - brytyjsko powściągliwa, a jednak na tyle ekspresyjna, by zjednać widza postaciom. Nawet Wickham, którego po drugim odcinku nie znosiłam, w ostatnim zyskał moją sympatię.



Kolejną rzeczą, która bardzo spodobała mi się w tym serialu (oprócz wnętrz, oczywiście) było dokładne przedstawienie realiów życia w I połowie XIX wieku - czyli tego, czego niestety zabrakło w Dumie i Uprzedzeniu. Oglądając serial możemy dobrze przyjrzeć się przygotowaniom do balu. Od kuchni po państwa Darcych planujących rozsyłanie zaproszeń. Możemy przyjrzeć się nawet sztućcom i wraz z Lizzy sprawdzić, czy są dobrze wypolerowane. Podczas oglądania towarzyszymy też pani Darcy i Lidii w porannych przygotowaniach, mamy również wgląd w recepty i system pracy doktora McFee. Sporą część serialu stanowią również dwa procesy sądowe, których oglądanie było dla mnie ożywieniem tego, co czytałam o dziewiętnastowiecznych sprawach sądowych.



Niestety, nie wszystko jest tu idealne. Zawiodłam się na zakończeniu. Myślałam, że skoro całe trzy odcinki są tak dobrze prowadzone, zakończenie będzie w tym samym stylu. Niestety, ostatnie minuty serialu są dla mnie za słodkie, a choć i tak daleko im do słodyczy niektórych filmów kostiumowych, dla mnie zbyt odcinają się od całości. Kostiumy w filmie również nie są idealne. W tym przypadku stroje męskie (w szczególności Wickhama) górują nad damskimi. Są lepiej skrojone, lepiej leżą na aktorach i prezentują się całkiem historycznie (oczywiście jak na realia filmowe). Natomiast stroje damskie są niestety za duże, zaś inne (spencery) nieco przykrótkie... Bardzo brakuje mi jedwabiu, który zamiast pospolitej bawełny otulałby panią Darcy... To samo tyczy się uczesań i biżuterii. Na szczęście makijaż (tu szczególnie ładny był ten, który nosiła Georgiana) był idealny i prezentował dokładnie to, co sama próbuję osiągnąć, malując się do kostiumów.



Mimo kilku wad całość podobała mi się na tyle, że chętnie wróciłabym do niektórych scen. Żadna z moich obaw i uprzedzeń do sequeli się nie spełniła. Pozostaje mi więc tylko polecić Wam ten serial na sobotnie popołudnie :)

7/10

9 listopada 2014

Krucha tarta z jabłkowym nadzieniem / przepis z 1860 r.

Jesień to czas, w którym zawsze zwalniam i najchętniej zostałabym kurką domową. Późne wstawanie, porządkowanie, zapach czystego prania, a potem - warzenie parującej strawy, pieczenie i wreszcie - wieczór spędzony pod kocem z dobrą, historyczną książką przy zapachu piekącego się właśnie ciasta. Niestety, w XXI wieku to tylko marzenia, a jesień musi być tak samo aktywną porą w roku, jak każda inna... Na kocyk i czytanie nie ma czasu, ale ciasto zawsze można sobie upiec :)


























Na jesienne dni wybrałam przepis z nowej (na blogu) książki - Modern cookery for private families Elizy Acton wydanej w 1860 roku - na gorącą tartę z jabłkowym nadzieniem. Wykonanie okazało się nieskomplikowane, ale dość długotrwałe. W sam raz na długie, jesienne wieczory!



 "Zagnieć palcami dziesięć uncji masła z funtem mąki, dopóki nie zaczną przypominać miąższu chleba. Dodaj małą szczyptę soli i wyrób masę na gładkie ciasto z żółtkami dwóch jajek i jedną lub dwiema łyżkami wody. Natłuść szybko zwykłą formę do ciasta lub specjalną formę do tarty (te, które otwierają się z boku, zobacz ilustrację na stronie 344, są najlepsze do tego celu) ; rozwałkuj cienko ciasto, umieść na nim formę i przytnij je do jej rozmiaru. Przykryj dno formy ciastem, następnie wykrój pas ciasta o wysokości takiej, jak brzegi formy i dociśnij go ostrożnie do formy, łącząc brzegi, które muszą być zwilżone jajkiem lub wodą i, by uniknąć rozłączenia, przymocuj tam wąski i cienki pasek ciasta, także zwilżony. Następnie wypełnij formę prawie po brzeg następującą marmoladą, które musi być chłodna podczas przekładania.
Gotuj razem, początkowo nad małym ogniem, następnie nad większym, trzy funty dobrych jabłek z czternastoma uncjami tłuczonego cukru lub najlepszego Lisbon [nie mam pojęcia, co to, bo przecież nie Lizbona - P.], sokiem wyciśniętym z cytryny i trzema uncjami świeżego masła oraz łyżeczką tłuczonego cynamonu lub ostrożnie startą skórką z kilku cytryn. Gdy całość jest idealnie gładka i sucha, wyłóż ją na patelnię do ostygnięcia. Niech będzie całkiem zimna zanim zostanie dołożona do ciasta. Wczesną jesienią można dodać większą ilość cukru, ale to zależy od smaku. Gdy forma jest wypełniona, zwiń pozostałe ciasto i połóż je ostrożnie na wierzch tak, by nie dotykało marmolady. Gdy tarta jest dobrze zamknięta, odetnij nadmiar ciasta, dodaj do niego trochę tłuczonego cukru, rozwałkuj bardzo cienko i wytnij listki do ozdobienia tarty dookoła na kształt wieńca. Piecz ją przez godzinę w średnio ciepłym piecu. Wyjmij tartę z formy i, aby brzegi nie były zbyt ciemne, włóż ją jeszcze na kilka minut do pieca na blachę. Gdy tarta zrobi się jasnobrązowa, połóż na wierzch na kilka minut papier, by zapobiec zbytniemu wypieczeniu. To ciasto powinno być podawane na gorąco.
[tu lista składników - P.]"


 Przepis jest długi i wydaje się bardzo skomplikowany, ale po przeanalizowaniu okazał się łatwy :)

Potrzebujemy:
  • 10 uncji masła (280 g),
  • 1 funta mąki (450 g),
  • 2 żółtek,
  • 2 łyżek wody,
  • szczypty soli,
  • 3 funtów jabłek (1,35 kg),
  • 14 uncji cukru (392 g),
  • soku z 1 cytryny,
  • skórki z 2 cytryn,
  • łyżeczki cynamonu,
  • 3 uncji masła (84 g).

Wykonanie:

  •  Najpierw zabrałam się za nadzienie, aby miało czas na ostygnięcie.
  • Jabłka obrałam, pokroiłam na kawałki i wrzuciłam do garnka wraz z cukrem, sokiem i skórką z cytryny, cynamonem i masłem.
  • Gotowałam całość, często mieszając, dopóki jabłka całkiem nie zmiękły.
  • Podczas, gdy nadzienie stygło, zajęłam się ciastem.
  • Zagniotłam razem mąkę i masło,
  • następnie dodałam szczyptę soli i żółtka z wodą i zagniatałam ciasto dalej.


  • Gotowe ciasto rozwałkowałam i wykroiłam z niego dwa okrągłe blaty wielkości dna formy i jeden pasek o długości i wysokości równej jej brzegom.
  • Jeden z blatów położyłam na dno formy,
  • a paskiem wylepiłam jej brzegi.
  • Wypełniłam tartę nadzieniem
  • i położyłam drugi okrągły blat na wierzch.
  • Dodatkowo ponakłuławam go widelcem, by ciasto mogło oddychać podczas pieczenia.
  • Na ozdobne listki już go niestety nie wystarczyło (może forma za duża?)
  • Ciasto piekło się w piekarniku w 180*C przez ponad godzinę.
  • A ponieważ był to współczesny piekarnik, nie trzeba było robić żadnych roszad z papierem i formą :)



Tarta okazała się najlepszym ciastem na jesienne wieczory! Coś kruchego z gorącym nadzieniem z polskich jabłek... trochę jak tradycyjna szarlotka babci, tylko w nieco innej formie. Skórka jest mało słodka, ale za to nadzienie bardzo aromatyczne. Gdybym miała zmieniać coś w tym przepisie, dodałabym cukru do ciasta i nie dodawała masła do nadzienia, ale to tylko moje preferencje. Tartę piekłam wieczorem i zanim zdążyłam zrobić zdjęcia następnego dnia, przez noc ćwiartka znikła, a mój brat (wielbiciel słodyczy tłustych i mniej słodkich) bardzo wychwalał to ciasto. Najbardziej podobał mu się kontrast między kruchą skórką i miękkim, prawie płynnym nadzieniem. 

Chcecie spróbować? :)



6 listopada 2014

"Porwały mnie jak gałązkę wrzosu" / suknia dzienna z lat 1840.

"Dziś chmurny, posępny, deszczowy wieczór. Jak dotąd lato jest bardzo chłodne i dżdżyste. Charlotta była ostatnio w Hathersage, w hrabstwie Derby, z trzydniową wizytą u Ellen Nussey. Siedzi teraz w stołowym i szyje. Emilia prasuje na górze. Ja siedzę w stołowym w fotelu na biegunach, z nogami na pręcie paleniska. 
(...) 



Dziś po południu zabrałam się do przerabiania mojej szarej, jedwabnej, wzorzystej sukni, którą ufarbowano mi w Keighley. Jaką się okażę szwaczką? Mamy z E. bardzo dużo roboty. Kiedy ją rozsądnie ograniczymy? Chciałabym wyrobić w sobie nawyk wczesnego wstawania. Czy mi się uda? Nie skończyłyśmy jeszcze Kronik Gondali, które zaczęłyśmy trzy i pół roku temu. Kiedy to zrobimy? Gondalowie znajdują się teraz w niedobrej sytuacji." 
(Anne)



"Ogrodu mur, dzwonnica stara
W jesiennych poczerniały deszczach.
Ponury wiatr przyzywa ciemność,
By znów na ziemię zeszła.

Widziałam, jak się dzień w wieczorze
Pogrążał, pełen złotej pychy;
Potem się w głębszym mroku zaćmił
Poblask wieczoru cichy.

W posępne gdy patrzyłam niebo,
Smutne mię nawiedziły myśli..."
(Emily)


"Tylko ten cichy głos, który sam jeden przychodzi do mnie o zmierzchu niby wiatr niosący słowa spoza ciemnoniebieskich wzgórz, z bezlistnych teraz lasów, z miast leżących na brzegach dalekich rzek - z odległego, jasnego kontynentu - ten głos budzi we mnie ducha i pochłania wszelkie żywe emocje, wszystką energię, która nie jest mechaniczna... Haworth i dom budzą uczucia, które gdzie indziej leżą uśpione. Wczoraj wieczorem wspierałam się naprawdę na wichrach siejących gromy i szalejących w tak gwałtownych podmuchach, jakie rzadko słyszałam - porwały mnie jak gałązkę wrzosu gdzieś w głuszę (...)"
(Charlotte)



"Jakżem się w pracy zapóźniła,
Gdy ręce nią nie władną.
Senny i ciemny duch mój spada
Ciężkim ołowiem na dno.

Jak zdołam serce me podźwignąć,
Jak skruszę moc łańcucha?
Jak ze spętania i letargu
Uwolnię mego ducha?"
(Emily)



"Jam najszczęśliwsza, kiedy mogę
Z dala od prochu ciała trwać,
Gdy wicher srebrną noc przewiewa,
A oczy błądzą pośród gwiazd.

Gdy ani mnie, ni innych nie ma,
Ni ziemi, morza, ni błękitu -
Jest tylko dusza wędrująca
Przez nieskończoność bytu"
(Emily)


"Mej duszy żaden grom
Nie strwoży na burzliwej świata drodze.
Gdy gwiezdny lśni się dom,
Wiara mię, świecąc, zbroi przeciw trwodze.
(...)

Śmierć tu nie znaczy nic
I żaden atom nigdy tu nie zginie.
Bytem i tchnieniem Ty,
A to, czym jesteś, nigdy nie przeminie"
(Emily)

_______________________________
Tekst: Wiersze i notatki Charlotte, Emily, Anne Bronte w tłumaczeniu Anny Przedpełskiej-Trzeciakowskiej i Zygmunta Kubiaka [W: Na plebanii w Haworth. Dzieje rodziny Bronte]
Muzyka: Dario Marianelli
Kostium: suknia dzienna z lat 1840. wzorowana na eksponacie MET - Buduar Porcelany
Koafiura, makijaż: Buduar Porcelany
Zdjęcia: Olga (caeruleusberolinensis.wordpress.com), Eleonora Amalia (domowakostiumologia.blogspot.com)
Lokalizacja: Haworth, Yorkshire, Wielka Brytania

3 listopada 2014

Czas melancholii


Listopad jest dla mnie (wraz z lutym) miesiącem melancholii. Dni stają się krótkie, zmierzch zapada szybko, obejmując świat ciemniejącą szarością i zakreślając jego granice do niewielkiego kręgu światła trzymanej w dłoni świecy. Melancholia jest bezkresna, a jednak w XIX wieku wyjątkowo mocno zaznaczyła swoją obecność. Przyjrzyjmy się więc jej bliżej, zanim listopad rozpocznie się na dobre.

Constance Marie Charpentier, Melancholia, 1801 r. (źródło)



Nad pochodzeniem melancholii zastanawiano się od wieków. W starożytności przypadłość tę wywodzono od nadmiaru produkowanej przez śledzionę czarnej żółci (wszak melancholia, melaine koina, w języku Greków znaczy tyle, co czarna żółć). Według koncepcji humoralnej, przypomnianej nowożytności przez siedemnastowiecznego duchownego i uczonego angielskiego, autora Anatomii melancholii (1621) Roberta Burtona, w ciele każdego człowieka istnieją cztery uzupełniające się humory (płyny): krew, flegma, żółć i czarna żółć. Płyny te są nie tylko elementem ludzkiego organizmu. Wiążą się także z konstrukcją świata, ponieważ ich natura doskonale odpowiada naturze czterech żywiołów (są to kolejno: powietrze, woda, ogień, ziemia) oraz czterech pór roku (wiosna, zima, lato, jesień). Każdy humor posiada również przypisaną sobie właściwość: krew jest gorąca i wilgotna, zaś flegma wilgotna i zimna. Żółć jest gorąca i sucha, podczas gdy czarna żółć – sucha i zimna. Humory wypełniają ludzkie ciało, mają więc bezpośredni wpływ na osobowość człowieka. I tak, osoba, w której ciele przeważa krew obdarzona jest temperamentem sangwinicznym. Jeśli w ciele człowieka dominuje flegma, jest on flegmatykiem. Nadmiar żółci produkowanej przez wątrobę stanowi o temperamencie cholerycznym, zaś nadprodukcja czarnej żółci przez śledzionę (stąd angielska nazwa przypadłości – spleen) owocuje melancholią. Temperamenty przez wieki przypisywano określonym stadiom ludzkiego rozwoju, i tak: dla dzieciństwa charakterystyczny jest temperament sangwiniczny, dla młodości – choleryczny, dla dojrzałości – melancholiczny, zaś dla starości – flegmatyczny. Podsumowując, melancholia kumuluje w sobie takie cechy jak: zimno, suchość i dojrzałość, jej czasem jest jesień, a żywiołem – ziemia. 
Nadmierna produkcja czarnej żółci przez śledzionę, jej dominacja nad innymi cieczami i zaleganie w ciele, według teorii humoralnej, powoduje stan bliski, według określenia Hipokratesa, duchowej epilepsji. Niebezpieczne były też wahania temperatury cieczy. Czarna żółć zbyt gorąca powodowała stan bliski manii, ekstazę, nieomal epileptyczne pobudzenie. Ten sam płyn zanadto wychłodzony stawał się przyczyną samobójczych myśli, depresji oraz lęków. 

Portret Klementyny Karr, Karl-Ernest-Rodolphe-Heonrich-Salem Lehmann, 1845 (źródło)

W starożytności wyróżniono szereg objawów charakteryzujących melancholię. Zaliczały się do nich: ciemnienie skóry, ciemna krew, ciemne wymioty oraz ciemne zabarwienie śledziony, a także szybkie tętno, uczucie palenia w żołądku, wrzody i wypryski na skórze utworzone przez twardniejącą czarną żółć skumulowaną w tkankach. Melancholię próbowano leczyć na rozmaite sposoby, mające na celu wyzbycie się nadmiaru cieczy z organizmu. Stosowano zatem przeróżne terapie somatyczne, mające za zadanie usunięcie czarnej żółci, bądź doprowadzenie jej do termicznej równowagi. Aż do dziewiętnastego wieku, a więc przez kilkaset lat, melancholiczni pacjenci poddawani byli zabiegom takim, jak puszczanie krwi, prowokowanie wymiotów (najczęściej stosowaną w tym celu rośliną był ciemiernik), a także kąpiele w wodzie gorącej i zimnej dla wyrównania temperatury organizmu i złagodzenia manii bądź depresji, w której władaniu znajdował się pacjent. Starożytna koncepcja humoralna przyczynę melancholii wywodzi z wnętrza ludzkiego ciała, istnieje jednakże całkiem odmienna myśl, która tej przyczyny szuka w kosmosie. Saturn, Książę Melancholii, jak określił go Burton, planeta najbardziej oddalona od Ziemi miała wywierać ciągły wpływ na życie melancholików. Swoim powolnym obrotem, przemierzaniem najdłuższej w Układzie Słonecznym drogi, i to drogi zamkniętej w najbardziej melancholicznej figurze – okręgu, planeta ta miała pogrążać śledzienników w tym szczególnym, nierozstrzygalnym i nieokreślonym stanie, determinując bieg ich życia.

Phaedra, Alexandre Cabanel, 1880 (źródło)


Każdemu melancholikowi świat ukazuje się jako nieokreślony, czas zawieszony jest w chwili poprzedzającej rozpacz, między tym, co było, a tym, co będzie. Przyszłość zaś jawi mu się w czarnych barwach. Ludzie zniewoleni mocą Saturna prześladowani są poczuciem pustki, utraty czegoś nieuchwytnego i nieokreślonej, niemożliwej do zaspokojenia tęsknoty. Pogrążeni są w milczącej bierności, zawieszeni w bezruchu mozolnego tu i teraz, ociężali nieprzezwyciężoną nudą. Ich stan jest niemożliwy do rozstrzygnięcia, ponieważ to właśnie nierozstrzygalność jest główną cechą charakterystyczną melancholii, ciemnym słońcem, wokół którego obraca się ten mroczny, saturniczny świat. Podwójnym sensem melancholii jest rozbieżność rzeczywistości i ułudy; satysfakcja, jaką daje cierpienie, delektowanie się nim przy jednoczesnej chęci złagodzenia go; świadomość utraty istotnego obiektu i zachowanie go w pamięci.

Wdowa, Konstantin Makovsky, 1865 r. (źródło)
Nierozstrzygalność najlepiej objawia się w przypadku śmierci bliskiej osoby. Zmarły nie istnieje już w świecie materialnym, mimo to żyje dalej we wspomnieniach żałobników lub jako forma życia pozagrobowego. A jednak żałoba znacząco różni się od melancholii, którą śmierć potrafi nieoczekiwanie wyzwolić. Żałoba jest tęsknotą za zmarłym, podczas gdy melancholia nie posiada obiektu, ku któremu skierowane są myśli i uczucia, nie posiada ona również przyczyny, zdaje się nie mieć początku, ani końca. Według Sigmunda Freuda, melancholia jest rodzajem narcystycznej żałoby po sobie samym, powolną destrukcją ja przy pełnej zgodzie, a nawet i mrocznym zadowoleniu melancholika, w jego wnętrzu nastąpiło już bowiem zastąpienie popędu życia przez popęd śmierci. Jeśli świat traci swój porządek, a w miejsce ładu wkrada się chaos, życie człowieka skłonnego do rozmyślań i marzeń nieoczekiwanie staje się bierne i odosobnione. Rozciągnięta, pokrywająca wszystko, wieczna nuda jest jego nieodłączną częścią. Istnienie melancholika wydaje się być zakotwiczone w czasie teraźniejszym, nie zdradzając postępu, ani regresu. Uwięziony w próżni swoich nienazwanych pragnień, śledziennik ospale spogląda w dal bezskutecznie próbując dociec przyczyny swojego stanu.


Melancholia, Louis Jean Francois Lagrenée (źródło)

Tymczasem wiek XVIII przyniósł zmianę w postrzeganiu melancholii. Odrzucono starożytną koncepcję na rzecz nowych teorii medycznych. Melancholię podzielono na dwa, przeciwstawne typy – białą i czarną, nadając im na początku wieku XIX nazwy łacińskie lypemania oraz monomania smutna. Melancholia biała była niegroźnym, a wręcz przeciwnie -  inspirującym, wyzwalającym twórcze możliwości połączeniem smutku i słodyczy, tak charakterystycznym dla poezji sentymentalnej, podczas gdy jej czarna siostra budziła rozpacz, powodowała depresyjne stany, których finałem było nierzadko samobójstwo. Weltschmerz, bo tak brzmi jej inna nazwa, to szczególne poczucie znikomości świata wyzwalane było przez klęski o ogólnoludzkim zasięgu: średniowieczna epidemia dżumy, szesnasto- i siedemnastowieczne wojny religijne oraz wydarzenia u progu wieku XIX: Rewolucja Francuska, Wojny Napoleońskie i trzęsienie ziemi w Lizbonie. Wobec druzgocącego doświadczenia niestabilności, nierozstrzygalności świata pozbawionego ładu i pogrążonego chaosie, człowiek czuje się wydziedziczony, staje się wiecznym tułaczem w otchłani – tym wrogim kosmosie pozbawionym praw, a więc i Boga. 
„Wszystko, co było już nie jest, wszystko, co będzie jeszcze nie jest.” Opisywany przez autora Spowiedzi dziecięcia wieku stan zawieszenia w rzeczywistości po klęsce, owa „fala niezaspokojonych namiętności” Renégo Chateaubrianda, to „uczucie niewysłowionej mdłości”, które „zaczęło tedy fermentować we wszystkich młodych sercach” Musseta przykrywało swoim cieniem świat początków XIX wieku. Mal du siécle – choroba o melancholicznym przebiegu paraliżowała młode pokolenie po roku 1815 i jako spleen pogrążonego w nudzie paryskiego włóczęgi – flâneura przetrwała cały wiek XIX (o flâneurze będzie wkrótce post). Bezcelowa, powolna przechadzka po mieście, monotonia powtarzających się uliczek, placów i skrzyżowań zamyka świat spacerującego w melancholicznym labiryncie, wyzwala ciemne wizje i uczucia. Spacer flâneura mimowolnie odzwierciedla kolisty ruch Saturna.


Pia de' Tolomei, Eliseo Sala, 1846 (źródło)
Ukojenia melancholii szukano oczywiście w miłości, jednak i tutaj wpływ planety Saturn zaznaczał swoją obecność. Miłość romantyczna niemożliwa do zaakceptowania przez społeczeństwo, bądź samych kochanków stawała się miłością nieszczęśliwą, prowadzącą do melancholii, stanów depresyjnych i znajdująca wreszcie swój finał w akcie samobójczym. Skłonność do autodestrukcji, działanie wbrew własnej woli i oczekiwaniom jest charakterystyczne dla dzieci Saturna. Dziewiętnastowieczny filozof, prekursor egzystencjalizmu Søren Kierkegaard, mimo pozornego szczęścia, pod wpływem melancholii zerwał zaręczyny. Jego czyn wyzwolił nie tylko poetycką wenę, lecz także ukierunkował nieokreśloną, melancholiczną tęsknotę, zmienił ją w poszukiwanie tego, co wieczne. Kierkegaardowska tungsind, ociężałość ducha pojawiła się w momencie dokonywania wyboru między miłością do kobiety, a mającą się narodzić miłością do Boga. W chwili wyboru szala nierozstrzygalności przechyliła się, duchowe zleniwienie znikło, pozostawiając po sobie świętą melancholię, ów pierwiastek smutku, cechujący każde życie kontemplacyjne, nastawione na poszukiwanie wieczności. Tungsind stała się zatem przyczyną duchowej przemiany, dłutem kształtującym oporną materię ducha. 


 


Niekiedy jednak saturniczne niepokoje znajdują ujście w innym miejscu, kontemplacyjne nastawienie i nieokreślone tęsknoty bowiem nie zawsze ogniskują się w pryzmacie wiary. Od najdawniejszych czasów sztuka również przynosiła ukojenie. Mroczny stan melancholii, to szczególne poczucie wewnętrznej pustki paradoksalnie wyzwalało w artystach niezliczone pokłady sił twórczych, zaś sama czynność pisania, poprzez swój charakter terapeutyczny, przynosiła piszącemu chwilowe uczucie ulgi i spełnienia. W takim ujęciu melancholia stawała się boskim darem, iskrą zdolną wywołać pożar ludzkich umysłów i serc, o ile tylko zostanie wykrzesana i padnie na odpowiedni grunt. Próby dowartościowania własnych, melancholicznych doznań, przetłumaczenia ich na język sztuki i utrwalenia w stałej formie nadawały artystom znamiona geniuszu, wynosiły ich indywidualne przeżycia na ołtarz sztuki. Tylko melancholia, dzięki swej nieuchwytnej naturze mogła oddać stan świata pełnego paradoksów, miejsc zaciemnionych i niepewnych. Pod czarnym słońcem histeria ducha stawała się bezpiecznym schronieniem i przewodniczką po drugiej, mniej barwnej stronie rzeczywistości.