31 stycznia 2015

Korzenne porzeczki pod chrupiącą kołderką / historia w kuchni

Wyobraźcie sobie, że w taki śnieżny, mroźny dzień jak dziś wracacie do domu po długiej podróży, zdejmujecie płaszcz i zasiadacie z książką w zaciemnionym pokoju. Ogień buzuje na kominku, gorąca herbata paruje, a nieopodal w piecu piecze się właśnie wasza kolacja. Ciepły, trochę korzenny aromat gałki muszkatołowej, słodycz owoców i delikatność masła roznoszą się po pokoju, obejmując go swoim zapachem...



W dzisiejszej historycznej kuchni przyrządzimy coś, co z pewnością przyda się na nadchodzące, zimowe dni. Poza tym nie trzeba specjalnie kupować składników - można wykorzystać resztki chleba, mrożonych owoców i przypraw zmagazynowanych w kuchni :) 
Przepis znalazłam znów w Modern Cookery for private families z 1860 roku:


"Pudding z masła i chleba. Posłódź półtorej pinty mleka czterema uncjami lizbońskiego cukru. Wmieszaj cztery duże lub pięć małych, dobrze ubitych jajek, zetrzyj pół gałki muszkatołowej i wlej mieszaninę do naczynia o pojemności trzech pint, wypełnionego prawie po brzeg warstwami chleba i masła oraz trzema uncjami porzeczek (rodzynków?) pomiędzy nimi. Skórka z cytryny lub woda z kwiatu pomarańczy może zastąpić gałkę muszkatołową. Piecz całość przez 45 minut do godziny"

 
Składniki:
  • 710 ml (prawie trzy szklanki) mleka,
  • 112 g cukru,
  • 4 jajka,
  • pół gałki muszkatołowej,
  • 84 g porzeczek / rodzynków,
  • chleb,
  • masło.

Gotowanie:
  • Posłodziłam mleko cukrem.
  • Korzystając z blendera (tak bardzo historycznie) ubiłam jajko na puszystą masę,
  • następnie starłam do niego gałkę muszkatołową,
  • dolałam słodkie mleko i dokładnie wymieszałam.
 
  • Żaroodporne naczynie wyłożyłam kromkami chleba z masłem, sypiąc między nie rozmrożone owoce leśne (głównie porzeczki).
  • Gdy naczynie było już prawie pełne, polałam całość przygotowaną wcześniej miksturą
  • i zapiekałam przez godzinę w 180* C
 

Na próbę użyłam 1/4 ilości podanych składników i postanowiłam wykorzystać zamrożone owoce, które miałam w domu, choć "currants" w przepisie może też oznaczać rodzynki :)
Pudding z masła i chleba okazał się bardzo dobry i przyznam, że robiłam już go kilka razy :) Chleb z wierzchu tworzy chrupiącą skórkę, pod którą na odkrycie czeka pachnące, słodkie wnętrze: maślano delikatne, aromatycznie korzenne i porzeczkowo kwaskowate. Pycha! Najbardziej lubię go jeść w zimne i ciemne poranki na śniadanie lub jako rozgrzewający posiłek wieczorem, ale myślę, że może również okazać się dobry na obiad (pod koniec miesiąca, gdy w domu nie ma już niczego oprócz chleba, przypraw i mrożonek :D ). Spróbujecie?

ENGLISH:
The Common bread and butter pudding recipe from Modern Cookery for private families turned out simple and tasty. I did everything exactly the way it was described but decided to use frozen currants and other berries mix instead of raisins (it appears the name "currants" relates to both of them, doesn`t it?). I liked the taste so much, I made the pudding a few times since the first time. In my opinion it is a perfect dish for cold, snowy days in winter, especially in the dark and freezing mornings or for supper. And so one more historical dish came into my modern kitchen ^^ Family still doesn`t know, they are eating straight from 1860 :D

26 stycznia 2015

Szkocja w Krakowie / VII Jakobicki Bal Szkocki

Sezon zimowy w pełni, wydarzenia historyczne następują jedne po drugich, świat zamyka się w figurach kontredansów i wiruje w szalonym tempie walca... 
Tym razem na przenosiny w czasie wybrałam Kraków. Miała być Szkocja I połowy XVIII wieku, ale machina czasu zaszwankowała i gdy w śnieżną, zimową noc wysiadłam z powozu okazało się, że wraz ze sporą częścią dziewczyn z Krynoliny reprezentuję na VII Jakobickim Balu Szkockim (nie do końca) ukrytą opcję napoleońską ;)

fot. Gosia Albert

Dworek Białoprądnicki, w którym odbywał się bal z zewnątrz wyglądał dość niepozornie, jednak w środku skrywał dwie obszerne, epokowo wyposażone sale, w których czekali już pierwsi goście. Muzyka jeszcze nie grała, ostrożnie wnoszono zimne przekąski i układano je na stole. Był czas na poprawienie sukni i poprawienie potarganych przez wiatr włosów. Sala powoli zapełniała się gośćmi, z których każdy mężczyzna otrzymywał białą kokardę, a kobieta - białą różę. Rozdano również karneciki. Mój zapełniłam bardzo szybko, a wśród balowych podbojów znaleźli się też osiemnastowieczni żołnierze z Garnizonu Fortecy Częstochowskiej. Kilka chwil później maszerowaliśmy już w takt dostojnego Grand March. Tańców było bardzo wiele, bo aż 19, z czego przetańczyłam tylko dwanaście, bo część z nich była diabelnie trudna. Szkoda, że w minionych tygodniach porwały mnie brutalne lata 10. XXI wieku i przez to nie mogłam nauczyć się tych trudniejszych układów na darmowych, przedbalowych wprawkach.
 

Mimo to, te tańce, które już znałam i te, które nie obfitowały w skomplikowane figury (tańczyliśmy m. in. Mr. Beveridges Maggot znany z Dumy i Uprzedzenia) sprawiły mi prawdziwą przyjemność. Szczególnie miło wspominam Highlandman`s Umbrella i trochę żałuję, że zwiodło mnie dwugwiazdkowe (trudny) oznaczenie Blue Bonnets, który oglądany z zewnątrz wyglądał całkiem przystępnie. Przerwy w tańcach przeznaczyłam oczywiście na konwersację. Okazało się, że część osób obecnych na balu bywa też w moim Buduarze. Szeroki uśmiech i bardzo miłe słowa trochę mnie onieśmielały, więc przynajmniej teraz napiszę, że bardzo się cieszę, że mogłam Was poznać, zamienić z Wami kilka słów lub zatańczyć w parze. Mam nadzieję, że spotkamy się jeszcze nie raz, no i trzymam kciuki za Wasze postępy w szyciu kostiumów :)


Północ wybiła bardzo szybko i w końcu trzeba było się pożegnać. Wraz z Marylou, Olgą i Gabrielle nie zamierzałyśmy jednak od razu iść spać - wytańczone ucztowałyśmy jeszcze w naszym gronie prawie do czwartej nad ranem, aby bladym świtem przenieść się znów w czasie. Oczywiście ubieranie, czesanie, malowanie (makijaż historyczny części dziewczyn to znów moja sprawka) i niekończące się pogaduszki przy przedłużającym się śniadaniu sprawiły, że (czy kogokolwiek to jeszcze dziwi?) na krakowskich, bajkowo zaśnieżonych Plantach stawiłyśmy się spóźnione prawie pół godziny! Tym razem miałam na sobie błękitną krynolinę, która pięknie komponowała się z wszechobecną bielą.




Co prawda zgodnie z radą powieściowego księcia Szczerbackiego (Anna Karenina) po całej nocy balowania postanowiłyśmy orzeźwić się spacerem w mroźny poranek, jednak niedługo później z przemoczonymi butami i rąbkami sukni i tak ulokowałyśmy się w legendarnej Jamie Michalika. Część dziewczyn z Krynoliny, zespołów tańca, poznanych wcześniej i takich, które po prostu chciały spędzić z nami to niedzielne przedpołudnie już tam była. Roznoszono kawę z aksamitną pianką, słodycze i czekoladowy tort, a my czułyśmy się jak u siebie.

Z Dorfi i Marylou wybieramy przysmaki na drugie śniadanie


Mimo, iż krynolina na początku (w sierpniu i we wrześniu) trochę przytłaczała mnie swoim rozmiarem i nie dawała się okiełznać, tym razem panowałam nad nią doskonale i nie sprawiały mi problemu ani jazda tramwajem, ani siadanie na krzesłach, ani lawirowanie między ciasno ustawionymi stolikami kawiarni. A spacerowałam często, bo chciałam porozmawiać ze wszystkimi. Przedpołudnie niepostrzeżenie przeszło w porę obiadową, więc zamiast wrócić do domu, tylko zmieniłyśmy lokal ("przyjechały do Krakowa i już rozbijajo się po traktireniach, Krynolinki jedne" :D ), przenosząc się ze śniadania na obiad. Dzień minął szybko i wracając w towarzystwie Magdy na dwudziestopierwszowieczny Śląsk żałowałam, że codzienność musi wyglądać inaczej. Suknie, halki, balowe rękawiczki i ozdoby już powróciły do swoich pudełek, by zapaść w zimowy sen. Po balu został zapisany karnecik, wspomnienia i nowe znajomości :)
 
W dwóch ulubionych epokach
 
ENGLISH:
The post is about the Scottish Ball, that took place in Cracow in Dworek Białoprądnicki Estate. There were many historical and scottish dances (including infamous Pride and Prejudice`s Mr. Beveridges Maggot). I didn`t dance all of them as, unfortunately I had not had time to attend a two special pre-ball classes in Cracow and because of that 7 of 19 dances were too difficult for me. But I managed with the rest of them and had a great fun.
The next day started with multiperiod historical walk through wintery Cracow. I wore my blue hoop skirt. After the walk (wet, cold snow everywhere :D ) we stopped in famous 1890s cafe Jama Michalika for hot chocolate, coffee and chocolate layer cake. The whole weekend was really nice, full of historical impressions and left many memories :)


21 stycznia 2015

Dziewiętnastowieczna poczta i pisanie listów / pogaduszki

Pewnie spora część z Was pamięta zeszłoroczną akcję pisania listów zorganizowaną przez Krynolinę i zakończoną kilkudniowym pobytem w 1824 roku :) Otóż, szykuje się druga edycja i jeśli wahacie się, czy wziąć w niej udział, czy nie, ten post powinien pomóc Wam podjąć decyzję :)

"Pulpit" ze starej skrzynki na narzędzia :D


Samo pisanie listów nie wydaje się skomplikowane. Wystarczy kupić stalówki, obsadkę do nich, lak i butelkę atramentu. Cena najprostszego zestawu nie powinna przekroczyć 20 złotych, także finansowo pisanie listów nie jest w ogóle problemem. Zabawa zaczyna się w momencie, gdy trzeba odpisać :D Często jest tak, że nie da się przekształcić w żaden sposób swojego codziennego życia na życie dziewiętnastowieczne. Nawet, jeśli jest się postacią, która pracuje, trudno przecież na dość długi list odpisać "u mnie nic nowego, cały czas chodzę do pracy, piszę bloga, szyję suknie i śpię". Trzeba więc wymyślać. Podczas ostatniej akcji listowej moja postać miała mieć romans z lekarzem (ale mi się odwidziało, więc wymyśliłam coś, co zraziło do niego Avis), parobkiem (ha ha, zły pomysł i moja korespondentka jakoś nieszczególnie chciała go ciągnąć), na końcu trafiła w ramiona przystojnego fabrykanta (no kto by przypuszczał! :D) po odtrąceniu zalotów złośliwego lorda o nie najlepszej reputacji. Mało przystające do rzeczywistości, ale przynajmniej zabawne. Oprócz tego miała ogromne problemy finansowe, których właściwie nie chciało mi się opisywać, ale musiałam, bo to właśnie finanse były główną osią napędową historii i zmuszały moją bohaterkę do podróżowania i podejmowania większej aktywności, niż ta, która zazwyczaj cechowała biedermeierowskie kurki domowe.

Listy z pierwszej edycji trzymam razem, przewiązane wstążeczką



Słodki biedermeier. Tak, datowanie znów przypada na lata 20. i tym razem będzie to 1825 - rok wielkiego krachu na brytyjskim rynku, panowania nielubianego George`a IV i pokoju po okresie wojen napoleońskich. Żadnych konfliktów, żadnych niesamowitych odkryć, wielkich wystaw i wstrząsających opinią publiczną wydarzeń (no, może poza krachem i romansami George`a ;) ). A to wymaga od piszących tym większej inwencji twórczej, bo w listach musi się przecież coś dziać.
Podobnie ma się sprawa z samą postacią. W pierwszej edycji dziewczyny wymyślały życiorysy i imiona na podstawie naszych własnych charakterystyk, a następnie przydzielały nam korespondentów według podobieństwa charakterów. Tym razem mamy szansę sami stworzyć postać, a korespondentów będziemy dobierać własnoręcznie :) Co do postaci, nie jest łatwo wykreować ją tak, aby miała możliwość działania (a więc jakieś motywy), była wiarygodna historycznie i na tyle spójna, by na jesiennym zlocie bez problemów się w nią wcielić. Poza tym trudne jest też połączenie wszystkich postaci tak, żeby każda wiedziała, co dzieje się u innych (choć nasze wspólne doświadczenia takie, jak bale historyczne, czy plotkowanie "w internetach" mogą być w tym pomocne ;) )


Natomiast jeśli chodzi o samo pisanie, wygląda to trochę jak produkowanie kolejnych rozdziałów swojej własnej powieści w stylu Jane Austen przeplatanych dopiskami dotyczącymi otrzymanego właśnie listu. Czasem fajnie jest skrzyżować losy postaci i pojechać do miejsca, w którym była korespondentka lub rozminąć się z nią na jednej z tłocznych, londyńskich ulic albo wysłać upominek (w ostatnim liście od Janet Kennaway dostałam piękny szkic w ołówku :) ). Tu oczywiście największym problemem jest czas, bo o ile samą fabułę można wymyślić (lub bezczelnie splagiatować z jakiejś powieści :P ) w autobusie w drodze do pracy, o tyle zapisanie tego, a potem przepisanie to praca na ładne kilka godzin. I wcale tu nie żartuję! Której z nas zdarzyło się zrobić o pierwszej w nocy kleks na całej pięknie, dwustronnie zapisanej karcie, ta wie, co to rozpacz i furia :D Także na samo pisanie warto przeznaczyć z góry cały dzień (tym bardziej, że poczta jest czynna tylko do 17:00). Dopiero przeżycie tego na własnej skórze pozwoliło mi zrozumieć, dlaczego dawniej odpisywanie na listy było jedną z codziennych aktywności, na którą specjalnie przeznaczano czas. Ale wszystkie zarwane noce i tak rekompensuje radość towarzysząca przełamywaniu pieczęci na nowo otrzymanym liście i pierwszemu spojrzeniu na tekst :)

Tuż przed Bożym Narodzeniem dostałam życzenia świąteczne z 1824 roku wraz z prezentem :)



















ENGLISH:
Last year my costume group, Krynolina made a game, which consisted of writing and sending letters. The general plot was set in 1824 and we were writing as our regency characters. The game ended with a historical event in September, that lasted 3 days. 
The post is about a new edition of the game, now set in 1825. I write in general about the joys (a letter from 1824! Yay!) and problems of the game (time needed for writing and rewriting a letter, how to create a historical accurate person and the whole world behind her and how to do it all in time) and how I percieved the first edition.

17 stycznia 2015

Historia w kuchni / cynamonowe ciastka z 1860 roku

Na dworze ciemno, szaro i niezbyt przyjaźnie. Najlepiej zaszyć się w historycznej kuchni, coś upichcić i posmakować życia w XIX wieku.


























Na dzisiaj przygotowałam przepis z 1860 roku, z książki Modern Cookery for private families. Ciastka, które wybrałam mogą przydać się w trwającym właśnie sezonie zimowym, bo ich najbardziej aromatyczny składnik - cynamon nie tylko pięknie pachnie, lecz także rozgrzewa. Można je podać na wieczorkach karcianych lub tanecznych, można też upiec całą blachę tylko dla siebie i pożreć podczas czytania dziewiętnastowiecznych powieści grozy ^^

Oto i przepis:


"Ciastka cynamonowe lub cytrynowe. Utrzyj sześć uncji masła z funtem mąki i wyrób na sypkie ciasto. Następnie dodaj trzy czwarte funta cukru, łyżeczkę cynamonu (lub pół dla delikatniejszego smaku) i wyrób składniki na gładkie ciasto z trzema lub czterema jajkami. Rozwałkuj je, ale nie za grubo i wytnij foremką ciastka. Piecz je w średnio nagrzanym piecu od 15 do 20 minut lub dłużej (...)
Cytrynowe ciastka można upiec, zastępując cynamon skórką z dwóch cytryn i sokiem z jednej. Można również użyć więcej lub mniej masła i cukru."


Składniki:
  • 168 g masła,
  • 453 g mąki,
  • 340 g cukru,
  • łyżeczka cynamonu,
  • 3 jajka
Moje ciastka upiekłam z 1/3 wartości podanych składników.

Pieczemy!
  • Do mąki dodałam masło i wyrobiłam ciasto jak na kruszonkę.
  • Dosypałam cukier i cynamon.
  • Po wymieszaniu suchych składników, wbiłam jajko i wyrobiłam ciasto
  • Niestety, okazało się ono zbyt lepkie i luźne, dlatego dosypywałam jeszcze mąkę porcjami aż do uzyskania odpowiedniej konsystencji.
  • Ciasto rozwałkowałam, wykroiłam ciastka
  • i włożyłam je na 20 minut do piekarnika ustawionego na 150 stopni.
 

Ciastka wyszły całkiem smaczne. Według mojego brata, który jest głównym testerem w historycznej kuchni, były nawet lepsze od pierniczków! (ale on nie jest do końca wiarygodny, bo nie przepada za piernikiem ;) ). Nie są ani zbyt kruche, ani zbyt twarde - w sam raz. A cynamonowy smak przyjemnie komponuje się z herbatą i dobrą powieścią :)

ENGLISH:
The 1860s cinnamon cakes, I tried to make came out very well. I followed the original recipe, that was simple and usable, except the amount of flour, which should be increased to make the "firm paste". The cakes are neither too crumbly, nor too tough and the taste of cinnamon is quite soft. I think, they may be good as a snack during historical games and dances in the ongoing winter season :)


15 stycznia 2015

Time to say hello to my english speaking readers!


 Hi :) Not so long ago I noticed there are many guests of my blog (called Boudoir of Porcelain) who do not speak polish, so that`s why I decided to put some summaries under the posts or full translations for you. I am not very good at english as I had not use it for six years and forgot most of what I`ve learnt. But nevertheless I will do my best at translations.

In general, my blog is about the past life and everyday life history, which I try on my own. I am searching for the 19th century taste by historical cooking; for 19th century appearance by making my own period accurate cosmetics, doing historical makeup with them and sewing historical costumes; for 19th century places by visiting them and for 19th century ways of living by writing some theory posts after a research and then taking part in historical events. So it is all about trying to bring the past life back or rather travel in time as close to reality it is possible for me now. 

My favourite period is 1780s-1880s but I like especially 1795-1810s for its classical, elegant line, lightness and impression of youthfulness and 1840s-70s for Jane Eyre, Gasskell`s North & South and as for clothes - wide skirts, exposed arms, rich berthas... There`s everything I love ^^

I hope my summaries will be helpful for you to feel at home :) If there are some older posts you would like to read in english, let me know. I will try to translate them as fast as possible.
My email: fragileporcelain@gmail.com

If you want to keep in touch, you can also follow me:

12 stycznia 2015

Napoleon na Elbie, a Krynolina baluje! / IX Bal Arsenału

Sezon zimowy rozpoczął się na dobre. Świadczą o tym nie tylko góry brudnych filiżanek i dzbanków po kawie, podkrążone oczy, obolałe od tańca kostki, pokłute igłą palce, dom w szpilkach, nitkach i ścinkach oraz cała kolekcja nieprzespanych nocy, lecz także tego nieładu cel i przyczyna - cudowne bale, z których jeden właśnie przeminął jak sen....

Od lewej: ja, Kajani, Marylou, Atelierpolonaise, Loana i Eleonora Amalia


Ponieważ w zeszłym roku nie miałam przyzwoitego kostiumu, na tegoroczny Bal Arsenału obiecałam sobie nową suknię. Inspirację pokazywałam Wam w grudniu, a szycie, oczywiście spadło na ostatnią chwilę. Niestety, moje misterne plany nie objęły zepsucia się maszyny, dzikiej jazdy po oblodzonej, leśnej drodze w środku nocy po inną (samochód gnał stówę, wściekły brat prowadził, a ja równie szybko zeskrobywałam lód z szyby przed jego oczami), kilku problemów z ułożeniem plis (to uczucie, gdy o trzeciej nad ranem masz już gotową suknię i nagle wszystko się rozpada...) i obsługą tej pożyczonej maszyny oraz szycia do bladego świtu. Dni trwały po 36 godzin, a sen - po dwie, trzy lub wcale, dlatego gdy w piątek wieczorem przekroczyłam próg warszawskiego mieszkania... nie, nie przewróciłam się na łóżko, tylko najpierw zrobiłam jeszcze półtoragodzinny spacer po pięknie oświetlonym centrum, nawinęłam włosy na historyczne papiloty (działają o wiele lepiej, niż współczesne lokówki, termoloki i inne straszne wynalazki!) i dopiero około pierwszej przewróciłam się na łóżko, by po przespanych ośmiu godzinach znów zabrać się za walkę z niechcącym się ułożyć trenem.

Nowa sukienka uszyta z sari kupionego w Anglii. Post o niej będzie, jak zrobię zdjęcia ;)


Niedługo potem dołączyła do mnie Loana z Elą z zespołu Fontana dei pazzi, która dzielnie pomagała nam w szyciu, wykańczała swój nowy gorset, sprzedawała różne ploteczki i przyniosła ciastka :) Szyłybyśmy tak i rozmawiały w nieskończoność, ale w końcu trzeba było zacząć zbierać się na bal. Zdążyłam ułożyć włosy sobie i Loanie, pomalować nas obie, a Marylou jak nie było, tak nie było. W końcu, niedługo przed wyjściem, młoda, spóźniona dama wpadła do mieszkania potargana, niczym Lizzie Bennet po pieszej drodze do Netherfield. Zaczesałam Mary, dziewczyny pomogły jej się ubrać i, łapiąc dorożkę ;) w końcu wyruszyłyśmy w stronę Królikarni.

Polonez




Rok 1815 powitał nas wiatrem i deszczem, od którego nieco ucierpiały zdobne rąbki naszych sukni. Jednak zaraz po przekroczeniu progu, zajęła się nami gospodyni balu - Agnieszka z Sekcji Cywilnej Arsenału. W szatni mogłyśmy ułożyć lepiej suknie i sprawdzić, czy wiatr nie porwał z naszych włosów piór. Rozdano karnety i wkrótce zaczęło się radosne krążenie po wysokich, klasycystycznych wnętrzach, witanie się ze znajomymi, wzajemne prezentacje i wymiana zdań z osobami, które wcześniej znałyśmy tylko z internetowych salonów. Bardzo ucieszyłam się na widok znajomych z poprzednich bali, a nowe osoby powitałam z równym entuzjazmem. Wreszcie udało mi się poznać niezwykle skromną i łagodnie melancholijną Atelierpolonaise oraz zobaczyć na żywo jej najnowszą suknię i dopracowane dodatki (te hafty na pelerynie!). Wspaniale było móc także w końcu zapoznać się z żołnierzami, do których w zeszłym roku nie miałam nawet odwagi podejść i tylko podziwiałam ich imponujące mundury. Tym razem prezentowała nas Loana - niedługo potem miejsca w naszych karnecikach już nie było :)



Bal rozpoczął się dostojnym polonezem, przemowami, odznaczeniami dla najmężniejszych i toastem za uwięzionego na Elbie Napoleona, którego dni już zostały policzone (sto, prawda? ;) ). Nie tylko Wiedeń, ale i Warszawa pogrążyła się w szalonym wirze walców. Uwielbiam tańczyć! Nawet, jeśli nie potrafię, nie znam figur i się mylę, taniec sprawia, że każda komórka mojego ciała ożywa, a duszę wypełnia radość, mimo braku snu i późnej pory. A jeśli dodatkowo partneruje mi przystojny żołnierz, jestem już w ogóle w pełni szczęścia. I tak było tym razem. Panowie nie tylko dobrze tańczyli (wbrew wcześniejszym zapewnieniom, że nie potrafią! ;) ), lecz także uważali na mój tren, a po tańcu kłaniali się z godnością, całowali w dłoń, dziękując za towarzystwo i odprowadzali do drugiej sali, w której można było pokrzepić się deserem i przekąskami. 

Zawsze znajdzie się czas na zabawne zdjęcia. Z Wilkiem (po lewej) i z Robertem (po prawej)

Nie było jednak czasu na jedzenie, bo zaraz ogłaszano kolejny taniec, i kolejny... Ze wszystkich opuściłam tylko jeden, ponieważ wpisany w karneciku wojak okazał się dezerterem (ha ha ha). Na szczęście niedługo pozostałam bez towarzystwa - umówiony na polkę inny żołnierz, Maciej sam odszukał mnie w tłumie, ukłonił się, a następnie poprowadził taniec (był to jeden z tańców swobodnych, resztą kierował Robert Lubera z zespołu Gratia Iuvenis). Oczywiście byłoby to zbyt cudowne i nierealne, gdybym nie popełniła jakiejś gafy, co zdarza mi się na każdym balu. Głupia uwaga o prędkości tańca o mało go nie zakończyła. Powinnam napisać dziewiętnastowieczny poradnik o tym, jak nie prowadzić konwersacji...

Po koncercie ;)


Po niefortunnej ucieczce jednego tancerza na początku balu, pod jego koniec miałam aż nadmiar chętnych do tańca. Szkocki Piotr szczególnie dopominał się obiecanego mu kontredansa, ale nie mogłam spełnić tej obietnicy, bo właśnie taniec się zaczął, a naprzeciwko mnie stał już młody żołnierz! Z resztą tańców i tak było więcej, niż w karnecie - trwały do późna w noc, mimo iż kwartet smyczkowy skończył grać. Grubo po północy zaproszono nas jeszcze na fortepianowy koncert, który był chwilą wyciszenia między szaleństwami nocy. Bawiłyśmy się do trzeciej, czemu nie przeszkadzały ani suknie w nieładzie, ani loki, które wyswobodziły się z okowów koafiury. Część żołnierzy wróciła już do domu, by odpocząć przed czekającymi ich za kilka godzin manewrami, jednak wielu jeszcze nam towarzyszyło. Jeden z nich, młody Wilk chronił nas nawet w drodze powrotnej przez nocną Warszawę. Położyłyśmy się dopiero o piątej nad ranem. Wolałam nie myśleć, że o tej godzinie wstaję zazwyczaj do pracy i zaczyna się dla mnie szary dzień. Jeszcze nie czas być kopciuszkiem - pod powiekami nadal śni się bal, a na nim my - roztańczone w złotym świetle, roześmiane pełnią życia takiego, jakim ono niewątpliwie było dwieście lat temu, w niezapomnianym 1815 roku...










(A cały bal, wraz z przygotowaniami mogliście oglądać na żywo przez aplikację Instagram. Jeśli jesteście ciekawi, co historycznego porabiam w tej chwili, zapraszam na buduarowego insta --> instagram.com/buduarporcelany )





Zdjęcia wykorzystane w poście (w większości) autorstwa Piotra Żurka









5 stycznia 2015

"Ćwiczenia nadające kształt". O dziewiętnastowiecznej gimnastyce

Kto powiedział, że w XIX wieku nie było fitnessu? ;)


Takiego, jaki znamy dzisiaj może i nie było, ale pierwsze ćwiczenia gimnastyczne zaczęto opracowywać już w I połowie XIX wieku w Szwajcarii i Danii. Wprowadzono je w szkole, miały cel wychowawczy i dyscyplinujący. Zwrócono również uwagę na pozytywny wpływ ćwiczeń na zdrowie dzieci. W ramach zajęć ruchowych w szkołach dominowały: taniec, szermierka, jazda konna, woltyżerka, wspinanie się, skoki oraz biegi.

Opis ćwiczenia z 1862 roku; źródło

W późniejszym czasie w Prusach Zakłady Gimnastyczne ukierunkowane były głównie na przygotowanie wojskowe, ćwiczono więc na specjalnych przyrządach, poręczach i drążkach, a część zajęć stanowiła musztra. Obowiązujący zestaw ćwiczeń był wymagający i składał się z rzutów kulą lub oszczepem; skoków wolnych, z przyrządami, na konia; biegów, woltyżerki; ćwiczeń równowagi, na drążku, na poręczach, wspinania, zapasów i gier gimnastycznych. Podczas ćwiczeń uczniowie byli umundurowani, a pomiędzy kolejnymi dyscyplinami mogli się posilić wodą i chlebem.

Ćwiczenie z użyciem sprzętu sportowego, lata 80. XIX wieku; źródło

Najbardziej znaczącym ośrodkiem rozwoju gimnastyki stała się jednak Szwecja. Dzięki pracy Pehra Linga i jego syna Hjalmara powstał spójny system ćwiczeń, wykorzystywany również w innych krajach przez cały wiek XIX. Ówczesny schemat jednego treningu, według Tabeli dla kursu pedagogicznego w Centralnym Instytucie Gimnastycznym z 1866 roku składał się z ćwiczeń wstępnych usprawniających nogi, następnie skłonów, zwisów, ćwiczeń równowagi, zestawów na kark, grzbiet i barki, po nich ćwiczeń mięśni brzucha, ćwiczeń naprzemianstronnych, na końcu marszów, biegów i skoków. Godzinny trening kończył się oddechowymi ćwiczeniami rozluźniającymi.


Źródło
W Polsce gimnastykę rozpropagował lekarz Ludwik Bierkowski. Najpierw we Wstępie do anatomii ciała ludzkiego w 1827 roku opisał sposób funkcjonowania ciała, a następnie zajął się już samymi ćwiczeniami w broszurze z 1837 roku zatytułowanej Kilka słów o ważności, potrzebie i użytku gimnastyki. Zasiane ziarno wkrótce zebrało plon i na ziemiach polskich gimnastyka zaczęła być powszechnie stosowana. W roku 1860 "Dziennik Poznański" donosił: "Witamy zakład szwedzkiej gimnastyki pod dyrekcją lekarza p. Uzdowskiego, który podobnym zakładem już przez kilka lat w Szczecinie zarządzał. Potrzeba takowego jest niewątpliwa"* Sześć lat później w tym samym mieście zagościła konkurencyjna instytucja pod dyrekcją doktora Berenta z Berlina, propagująca ćwiczenia w surowym stylu niemieckim. Gimnastyka stała się modna tak samo, jak jej propagowanie. Z resztą ćwiczono nie tylko w szkołach - funkcję instruktorów przejmowali też guwernerzy, wprowadzając elementy ćwiczeń w zakres udzielanych lekcji tańca.

Rycina z 1858 roku, przedstawiająca kostium gimnastyczny; źródło

Ćwiczenia te przeznaczone były oczywiście dla mężczyzn. Kobiety przez długi czas uważano za zbyt słabe i delikatne, by mogły podołać wysiłkowi fizycznemu. Po jakimś czasie jednak stwierdzono, że aby mogły spełniać dobrze przeznaczoną im rolę żony i matki, muszą mieć mocne i zahartowane ciała. A jaki jest lepszy od ćwiczeń sposób na ich wzmocnienie? W 1862 roku Instytut Gimnastyczny w Sztokholmie rozpoczął prowadzenie kursów dla przyszłych instruktorek. Proponowana ówcześnie gimnastyka została jednak tylko trochę dopasowana do możliwości fizycznych kobiet, a na ćwiczenia opracowane specjalnie dla ich potrzeb trzeba było czekać kolejne kilkadziesiąt lat...

źródło
Oczywiście do ćwiczeń zaprojektowano specjalne kostiumy. W wielowarstwowych sukniach, ciasnych gorsetach i metalowych stelażach nie dałoby się przecież swobodnie i rytmicznie poruszać! Ówczesne stroje sportowe wzorowano na ubiorach zreformowanych rozpropagowanych przez Amelię Bloomer w 1851 roku na łamach pisma The Lily. Bloomersy opierały się na "Stroju tureckim", złożonym z bardzo luźnych "spodni" i wydłużonego żakietu. Co prawda ubiór zreformowany nie zagościł w modzie codziennej na długo, jego krój wykorzystano jednak w stworzeniu strojów sportowych i kąpielowych. Stroje te były wygodne, ponieważ nie posiadały stelaży i wielu ciężkich halek, a gorsety zakładane pod spód były o wiele bardziej elastyczne i umożliwiające ruch.


Po lewej "strój turecki" Wortha z 1870 roku, po prawej gorset sportowy z lat 1875-1885 - widać usztywnienie sznurkiem zamiast stalowych fiszbin i sznurowania po bokach.

Mimo, iż gimnastyka nie była aż tak popularna, jak dzisiaj, a higiena i zdrowy tryb życia, jakie znamy obecnie dopiero się kształtowały, istniały ćwiczenia, umożliwiające osobom z nowo wykształconej klasy średniej zadbanie o ruch, którego podczas coraz częstszej i wypierającej jej wcześniejsze formy pracy siedzącej lub jednostajnej brakowało. I oczywiście, oprócz gimnastyki, która była względną nowością, stale uprawiano też dobrze znane od wieków sporty, o których poczytamy następnym razem. To jak, kto idzie poćwiczyć? ;)

https://www.youtube.com/watch?v=7luB6b3MgvA

 _________________________________
* cyt. za: Wojciech Lipoński, Historia sportu na tle rozwoju kultury fizycznej. Warszawa 2012, s. 438.
źródło obrazków: pinterest.com

1 stycznia 2015

Życie jak powieść / "Kobieta w ukryciu"

Od kilku lat można zauważyć "estetyczną tendencję" w filmach kostiumowych, polegającą na składaniu ich z wielu krótkich, wyjątkowo pięknych i wysmakowanych, lecz całkiem pustych scen. Nie ukrywam, że nie jestem zachwycona tym nowym trendem, bo jednak to, czego oczekuję od filmu, to dobrze opowiedziana historia, która trzyma w napięciu, budzi śmiech lub wyciska łzy, skłania do zastanowienia się nad różnymi rzeczami, ukazuje niezwykłe drogi życia bohaterów, wiąże z nimi widza, każąc mu kochać ich lub nienawidzić, a po napisach końcowych zostawia go niezdolnego powrócić po seansie do normalnego życia.


Tymczasem te nowe, wybitnie estetyczne filmy to cacka w stylu słynnych jajek Fabrege. Można je obejrzeć, zachwycić się nimi, postawić sobie takie na półce (jeśli jest się miliarderem :D ) i właściwie na tym kończy się ich rola i funkcja. W środku są puste, nie mają nic do zaoferowania poza pięknem. Nie wracam często do tych filmów, za to chętnie tworzyłabym kolekcje z powycinanych scen (tzw. klipów) i oglądała je potem tak, jak w XIX wieku oglądano podczas oczekiwania na pana domu album porzucony niedbale na konsoli w przedpokoju... o ile producent filmu chciałby udostępnić go w ten sposób w internecie ;)


Po tym wstępie chyba wiecie już, czego się spodziewać. Kobieta w ukryciu jest właśnie takim filmem. Opowieść, która rozwija się w ciągu półtorej godziny nie angażuje ani emocji, ani umysłu, za to jest ucztą dla oczu. Film jest historią romansu Charlesa Dickensa z młodą aktorką Nelly Ternan, ale lepiej nie spodziewać się melodramatu. Uczucia w filmie są bardzo skąpo dawkowane, zaś sposób przeżywania romansu przez główna bohaterkę - powściągliwy i zamknięty. Widz ma wrażenie, że Nelly nie tyle rzeczywiście kocha Dickensa, ile raczej najbliższy jej świat tego od niej oczekuje i ona, choć niepewna i pełna obiekcji, poddaje się tym oczekiwaniom. Jej postać zdaje się ciasno skrępowana nie tylko wiktoriańskimi wymaganiami wobec kobiety (którym się podporządkowuje), lecz także literacką wizją życia. Opowieść, jaka wyłania się z serii retrospekcji podczas spaceru brzegiem morza (celowe nawiązanie do kipiącego od emocji Fortepianu?) zdaje się podporządkowana linii fabularnej jakiejś powieści. I jest to własna powieść Nelly Ternan, którą wyczytuje wśród kart przykurzonych dzieł swojego ukochanego. Postać Nelly jest ucieleśnieniem tego, jak (stereotypowo, choć na bazie źródeł) postrzega się dziś kobiety i ich życie w połowie XIX wieku. Zahamowania i skrępowanie, którym bez buntu się poddaje pochodzą z jej własnej świadomości i tego, jak została ukształtowana. Otoczenie pozornie daje jej wolność, jednocześnie bez słów wytyczając jedyną słuszną drogę postępowania. Konflikt, będący owocem tej nierozstrzygalnej sytuacji drąży jej charakter, skazując na niekończące się wewnętrzne męki przy jednocześnie słodkiej i niewinnej aparycji (jak ona wygląda w krynolinach! Ideał!)


Drugą postacią, która wyraziście rysuje się w filmie jest grany przez Ralpha Fiennesa Dickens. Pisarz przedstawiony jest tu jako mężczyzna egocentryczny, który nie liczy się z niczym i z nikim, poza samym sobą i swoimi powieściami. Sposób, w jaki, pod pozorami dobrych manier i chęci uporządkowania relacji, traktuje swoją żonę i Nelly jest bulwersujący. Przy czym Dickens nie jest postacią złą. Wszystko dzieje się w świetle przyzwolenia społecznego i w ramach ówcześnie obowiązującej moralności. Oczywiście jest scena, w której spojrzenia gentlemanów skierowane w stronę bohatera potępiają jego zachowanie, jednak nikt jawnie nie buntuje się przeciw jego poczynaniom (Fiennes lubi takich bohaterów. Kto pamięta jego księcia Devonshire?).
Jedyną postacią, która mogłaby być nam bliska jest porzucona żona Dickensa. Jej rozpacz jest autentyczna, a siła i opanowanie budzą niekłamany podziw. To, że mąż traktuje ją jak przedmiot, którym właśnie skończył się bawić i którego już nie potrzebuje dodatkowo podkreśla jej smutną i niemającą wyjścia sytuację.


Oprócz dość interesujących relacji między bohaterami, zaletą filmu są przepięknie zaaranżowane wnętrza, sceneria i kostiumy. Kobiety zdają się tonąć w koronkach, drapowaniach materiału, kwiatach i przepychu dziewiętnastowiecznych, ciemnych wnętrz, wśród których żyją. Fragmentaryczność narracji, liczne retrospekcje i wprowadzenie alegorycznego teatru, w którym grają bohaterowie sprawiają, że film nie jest łatwy, ani przyjemny w odbiorze. Chciałoby się zobaczyć choć jeden z tych poszarpanych jak wspomnienia bohaterki wątków w całości, niestety konstrukcja filmu na to nie pozwala.


Tak, jak pisałam na początku, Kobieta w ukryciu to śliczne cacko, nie angażujące zbytnio ani umysłu, ani serca; elegancki album z wystudiowanymi ilustracjami, który z przyjemnością można przejrzeć w wolnej chwili - nic więcej.

5/10