28 maja 2015

Osiemnastowieczny piknik z Garnizonem

Dawno nie bywałam w XVIII wieku. A choć nie biorę go nigdy w całości i bez zastrzeżeń, jednak brakowało mi go i po roku po prostu miałam ochotę zrobić coś osiemnastowiecznego. Tym bardziej, że maj jest dla mnie idealnym miesiącem na tę epokę - w końcu bujna, pierzasta zieleń i puszyste obłoki tworzą dla "osiemnastkowych" pikników tło jak z obrazów Gainsborough (1, 2, 3) <3

fot. Grzegorz Szymborski (góra), Mariusz Grzyb (dół)
Piknik Garnizonu Fortecy Częstochowskiej od samego początku zapowiadał się po prostu dobrze - sukienkę (co prawda za młodą (1790.) jak na datowanie (1700-70) pikniku, ale cóż poradzić - miałam ogromna ochotę ją uszyć, a dla mnie szycie sukienki, w której nie miałabym gdzie iść nie ma w ogóle sensu. Tak samo, jak szycie czegoś, czego się nie lubi na siłę, żeby tylko iść na jakieś wydarzenie) skończyłam na dwa tygodnie przed piknikiem, dzięki czemu miałam czas na przygotowanie historycznego jedzenia (upiekłam drożdżowe bułeczki, ciasto migdałowe, ale w formie ciastek oraz usmażyłam jabłka z cukrem i cynamonem do bułek) i zaplanowanie wielu innych drobiazgów, co zazwyczaj robię w szale na ostatnią chwilę po kilku nieprzespanych nocach. Jedyną niepewną rzeczą była pogoda - chłodna i mało majowa, ale to bynajmniej mnie nie odstraszało. Chciałam iść na osiemnastowieczny piknik i poszłabym nawet, gdybym miała tam siedzieć w śniegu :D

Gdy wraz z panną Wrońską dotarłyśmy (pieszo - w końcu jaka szlachta, takie powozy :D ) do Jasnogórskiego Parku, namiot Garnizonu już odznaczał się kształtem pośród drzew. W środku panie i panny kończyły poprawiać czepki i koafiury, a na zewnątrz stały żołnierskie karabiny ułożone w kozły. Tam rozłożyłyśmy się z naszymi piknikowymi koszami i już po chwili mogłyśmy dołączyć do towarzystwa. Bardzo ucieszyło mnie to, że mogłam wreszcie poznać na żywo osoby, które wcześniej znałam tylko ze zdjęć i konwersacji w internetowych salonach ;) oraz zobaczyć na własne oczy ich dopracowane stroje i ręcznie robione dodatki. Na kocach leżały porozrzucane hafty, karty, szachy i inne dawne gry, a nawet historyczna piłka, którą wkrótce porwał najmłodszy i najgrzeczniejszy osiemnastowieczny elegant - sześcioletni syn Alicji


Przez jakiś czas rozmawiałam z paniami, oglądając ich stroje i słuchając na żywo różnych opowieści z innych wydarzeń, które widziałam tylko na zdjęciach, wkrótce jednak pojawili się, zwabieni mnóstwem smakołyków i trunkami żołnierze, którzy jak można było przypuszczać, wkrótce pochłonęli moją uwagę. W rozmowach okazało się, że mamy kilku wspólnych znajomych, których ja poznałam na balach i przy okazji innych wyjazdów, a oni - na bitwach. Mogłam też sprawdzić w praktyce moją tak skrzętnie gromadzoną wiedzę żołnierzową (still not impressive, że się tak wyrażę ;_; ) i, co najlepsze: obejrzeć sobie z bliska karabiny! <3 Razem z panną Wrońską zastanawiałyśmy się w drodze, czy jeśli ładnie poprosimy, będziemy mogły sobie postrzelać - i wkrótce to marzenie miało się spełnić :) Tymczasem Bagrit - dowódca garnizonu zauważył jeden źle oporządzony karabin (jak oni poznają, który jest czyj?) i ukarał swego żołnierza dwoma okrążeniami wzgórza z dwoma karabinami na rękach, przerywając tym samym naszą miłą pogawędkę.

fot. po prawej Mariusz Grzyb


Przespacerowałam się więc z panną Wrońską (w nowej, atłasowej sukni) i Vorago rerum (w jej cudnej, pikowanej spódnicy) po wzgórzu. Ja miałam na sobie strój (jak już wspomniałam) z lat 1790. inspirowany w głównej mierze tym obrazem. Zmieniłam kolory i krój stanika, bo nie chciałam kolejnej kopertowo zapinanej lub jasnej sukni, a zależało mi na podobnym kształcie i lekkości. W doborze fryzury i dodatków poradziłam się Marii Antoniny, która podpowiedziała, że do granatu i białej koronki będą pasowały perły, srebrzysta wstążka we włosach i pudrowana fryzura a la Herisson (szary puder aka prochy przodków ;) zdążyłam nawet zrobić sama dzień przed piknikiem). W zestawie czułam się świetnie i nawet mocno zaciśnięta przez cały dzień sznurówka w ogóle mi nie przeszkadzała, a kieszeń pod suknią to chyba najpraktyczniejszy, najwygodniejszy i najbezpieczniejszy (nie ma żadnej możliwości kradzieży :D) wynalazek wszech czasów, budzący przy tym dość spore zainteresowanie płci przeciwnej --> -Co ty robisz? -Nic takiego, tylko szukam kieszeni :D





Ze wszystkich kostiumów damskich natomiast moją szczególną uwagę przykuł strój Patrycji. Zdjęcia nie oddają nawet połowy jego uroku. W skromnym kroju i wiosennych kolorach, z rozpuszczonymi (niehistorycznie, ale outlanderowo) włosami i konwaliami zatkniętymi za wiązanie wyglądała tak świeżo i radośnie, że aż nabrałam ochoty na uszycie sobie czegoś podobnego w przyszłym roku :) 
Tymczasem zegar wybił 15:00 i nastał czas pokazu możliwości naszych żołnierzy. Huk wystrzałów przyciągnął uwagę jeszcze większej ilości gapiów, którzy wmieszali się między nas. Chwilę później i ja stałam na stanowisku, trzymając w dłoni karabin  Po krótkiej instrukcji i załadowaniu (sama nie dałabym rady) wystrzeliłam po raz pierwszy, a potem jeszcze kilka razy :) [był nawet filmik na insta haha] Karabin był trochę ciężki, wystrzały robiły dużo hałasu i dymu, a iskry sypały na dekolt, ale żołnierze prochu nie żałowali i gdybym nie była tak litościwa, pewnie wystrzelałabym im całą amunicję :D



W końcu z parku przegonił nas deszcz. W mokrej aurze przespacerowaliśmy się jeszcze na Jasną Górę i w końcu, głodni poszliśmy coś zjeść. Zawsze, gdy na spotkaniach kostiumowych, na których dobrze się bawię nadchodzi ten moment, czuję, że to po prostu niemożliwe, żebym tak zwyczajnie opuściła ten wiek i tych ludzi i po prostu wróciła do domu. Tak było i teraz. Ale niestety, XXI wiek brutalnie upomniał się o swoje prawa i w końcu znalazłam się w naszych czasach. Stojąc w nocy w strugach deszczu, mokrej sukni i rozkręconych włosach na przystanku, z którego codziennie wracam do domu; pod mrugającym ponuro neonem peerelowskiego Hotelu Katowice pożegnałam wiek XVIII, obiecując mu, że jeszcze kiedyś do niego wrócę...

Selfie ze szpontona! :D /fot. Miłosz Brzozowski



ENGLISH:
The post in a relation after a historical event I attended last weekend. It was 18th century picnic in Częstochowa organised by Garnizon Fortecy Częstochowskiej - a reenactment group from Poland. We spent a nice time together playing historical games, presenting our costumes during a walk ( I was wearing my new 1790s gown I made two weeks ago), eating historical food and finally watching a military show prepared by the wonderful soldiers. I enjoyed it much, especially the moment I shooted a rifle few times myself <3 It was really nice to make new acquaintances and spent a day together.


18 maja 2015

Książki żołnierzowe

Nie spodziewałam się, że znów tak mnie weźmie na tematy żołnierzowe. A jednak, od stycznia faza niespodziewanie trwa i nic nie wskazuje na jej rychłe zakończenie. Oczywiście na blogu piszę i robię też mnóstwo innych rzeczy, żeby Was nie zanudzać, jednak sercem cały czas jestem w latach 1810. #patos



























Nie robię też tego tak całkiem bezinteresownie - szykują się dwie fajne rzeczy, których już nie mogę się doczekać i w ramach riserczów do jednej z nich przejrzałam chyba wszystkie dostępne w moich bibliotekach "książki żołnierzowe". Dwie z nich szczególnie przypadły mi do gustu i dzisiaj trochę sobie o nich popiszę. Wytrzymacie? ;)



Najpierw polska. Książka Dał nam przykład Bonaparte. Wspomnienia i relacje żołnierzy polskich pod redakcją Roberta Bieleckiego i Andrzeja Tyszki na pierwszy rzut oka nie zachęca szczególnie, by po nią sięgnąć. Po otworzeniu na losowej stronie i przeczytaniu kilku zdań również, ale gdy się spojrzy na spis treści... ;) Jej największą zaletą jest to, że wspomnienia żołnierzy, biorących udział w wojnach napoleońskich zostały pogrupowane tematycznie i chronologicznie. Nie czytałam tych dwóch tomów od początku do końca, tylko wyrywkowo, wybierając sobie temat, który akurat mnie zainteresował. Bardzo fajne są wprowadzenia na początku każdego rozdziału, no i obszerne przypisy, wyjaśniające różne szczegóły (które dla zwykłego czytelnika mogą być enigmatyczne) lub pomyłki żołnierzy (pamięć bywa zawodna). Można też się z nich dowiedzieć nieco o dalszych losach wspomnianych przez żołnierzy osób i poznać inne historie, o których akurat nie wspomniano ;)


Mnie najbardziej zainteresowały oczywiście fragmenty o życiu obozowym i wojnie w Hiszpanii. Dowiedziałam się stamtąd bardzo wielu rzeczy, między innymi tego, jak od środka wyglądała słynna szarża w wąwozie pod Somosierrą. Bardzo interesujące były też anegdoty dotyczące mroźnej kampanii rosyjskiej. Pamiętam, że jak usłyszałam o nich w szkole (gimbaza ohohoh), bardzo chciałam je przeczytać, niestety wtedy żadna książka nie była dla mnie dostępna. Teraz mogłam to sobie nadrobić i powiem że czytało się bardzo fajnie, szczególnie ze świadomością happy endu (gdyby bohater nie przeżył, nie mógłby tego po latach wspominać, nie? ;) ), choć wiele opowieści było tak filmowo-nieprawdopodobnych, że aż trudno w nie uwierzyć ;)
Bardzo fajne są też ilustracje dołączone do jednego z tomów. Możemy przyjrzeć się przedstawionym na nich mundurom, a także obejrzeć portrety żołnierzy - bohaterów i autorów wspomnień (katalog z przystojniaczkami! Ołjea! Można teraz zrobić konkurs na najlepsze wąsy :D )
Co do samych wspomnień, większość z nich jest na szczęście wolna od tkliwego sentymentalizmu, czego bardzo się obawiałam. Część z nich oczywiście nosi na sobie ślady czasów, w których były spisywane, nie są więc tak do końca wolne od romantycznej propagandy, mitu Napoleona i wszystkiego, co się z tym wiąże, jednak zdecydowana większość jest po prostu relacją wydarzeń sprzed lat spisaną bez ingerencji w formę, czyli tak, jakby ktoś najpierw nagrał je na taśmę, a następnie przepisał. Oczywiście taśmy wtedy nie istniały, ale dzięki takiej redakcji tekstu wspomnienia są bardzo autentyczne. Polecam :)



A teraz angielskie. Podczas przeglądania katalogów bibliotecznych trafiłam na kilka publikacji z listami żołnierzy. Najpierw zainteresowały mnie listy księcia Sułkowskiego pisane do żony, jednak gdy przeczytałam kilka wybranych losowo, okazały się dla mnie zbyt słodkie i wygładzone (tym bardziej, że wspomnienia innych oficerów z powyższej książki zdradziły kilka sekretów ukrywanych w listach do żony. Nieładnie! I mam teraz +50 do hejtu na śliczne Hiszpaneczki, no!). Nie wiem, jak ta żona to wytrzymywała :D Odłożyłam więc listy oficerskie na bok, a sięgnęłam po korespondencję tzw. prostego żołnierzaka licząc, że tam znajdę więcej szczegółów życia codziennego w armii, a mniej słodkich całusków etc. przesyłanych żonie. 


I nie myliłam się! Listy Wheelera są proste, pełne przeróżnych anegdot i całkiem zabawne. W dodatku opisują szczegółowo dokładnie tę część wojen napoleońskich, która akurat mnie interesuje. Czytając je, poznajemy od podszewki życie w obozie i funkcjonowanie żołnierzy w trakcie bitwy oraz różnych niespodziewanych zdarzeń. Mamy też wgląd w relacje między nimi oraz między nimi a dowództwem, co również jest interesujące. Styl listów jest lekki (a wulgaryzmy wykropkowane hehe), co sprawia, że właściwie czytają się same. Oprócz tego ich ogromną zaletą jest to, że w przeciwieństwie do wspomnień, nie nakłada się na nie nostalgiczny i romantyczny filtr typowy dla opowieści spisywanych po latach. Relacje szeregowca pisane były na żywo, bo w trakcie kampanii, w których jego pułk brał udział i przez to są bardziej autentyczne, niż wspomnienia. Podczas czytania zastanawiające było to, jak bardzo można przyzwyczaić się do trudów, niebezpieczeństw i codziennej obecności śmierci, oraz jak poczucie humoru pozwala przezwyciężyć nawet najgorsze i najbardziej traumatyczne (jak dziś byśmy je określili) wydarzenia. Miałam wrażenie, że cokolwiek się nie stanie, naszego żołnierzaka nie opuści ani dopisujące mu przez całą wojnę szczęście, ani dobry humor. Również polecam!
PS. Bonus dla tych, którzy przetrwali do końca: materiał i skręcany sznurek, które służą za tło na zdjęciach wkrótce staną się czymś z epoki ;) Co obstawiacie?



ENGLISH:
In the post I write about two books from napoleonic period. The first are memories of polish officers. Interesting, and helped me to see all the wars from the inside. Some of them are just incredible and if they were not an authentic relations, I wouldn`t believe ;)
The second are The letters of private Wheeler. I really liked them for their humorous style and the way they show everyday life of a napoleonic soldier both in bivouac and battle.
I can truly recommand both of them and hope there is an english translation of the first one ;)

10 maja 2015

Tancereczki takie zgrabne, aktoreczki takie ładne / czyli do kogo wzdychali dziewiętnastowieczni przystojniacy

Oczywiście, że do ładnych debiutantek na balach, a potem do swych żon, które czekając na ich powrót z pracy całymi dniami haftowały lub czytały pogrążone w miękkim, pluszowym fotelu w doskonale urządzonej i wygodnej bawialni ich wspólnego domu.

Tak było! Ale w dzień. W nocy dziewiętnastowieczna podwójna moralność, zwana też przez niektórych obłudą wabiła tych nienagannych przystojniaczków w sidła opery lub teatru, każąc im najpierw polować na ofiary z bezpiecznej loży i zza operowych lorgnon, a po spektaklu podstępnie dopaść to ptaszę za kulisami, by dołączyło do ich równie długiej, co tajemnej listy podbojów. Jak więc wyglądała taka lista? A no, na przyklad tak:


Maria Taglioni, ur. 1804

Zadebiutowała w 1822 roku w Wiedniu i przez pewien czas tańczyła tylko krótkie pas de deux. Przed jej pierwszym występem w wymagającym repertuarze paryskim zazdrosne rywalki wysmarowały scenę mydłem, jednak Taglioni zatańczyła mimo to i zebrała spore owacje. Największy sukces osiągnęła rolą w Sylfidzie. Przyodziana w subtelny kostium projektu akwarelisty Eugene`a Lamiego prezentowała się lekko, zwiewnie, wręcz nieziemsko. Hector Berlioz wzdychał po spektaklu: "Nie, ona nie istnieje - to jest marzenie!", Victor Hugo zadedykował jej powieść, a publicysta Charles de Boigne zachwycał się: "Była ona więcej, niż tancerką, była samym tańcem. Kto nie widział tańczącej Marii Taglioni, nie będzie wiedział nigdy, czym jest idealne piękno tej niebiańskiej sztuki"



Fanny Elssler, ur. 1810

Jej debiut przypadł na rok 1834 w Paryżu w szumnym balecie-feerii La Tempeter. Jednak jej najbardziej zapadającym w pamięć tańcem była główna rola w balecie Le Diable boiteux. Swym tańcem wyrzuciła Taglioni z serca Theophile`a Gautiera, który tak charakteryzował nową zdobycz: "Ma małą główkę i delikatne ramiona nie potrzebujące pudru, by być białymi. Oczy jej posiadają wyraz pikanterii, ironii i namiętności. (...) Kasztanowe włosy bardzo miękkie, jedwabiste, lśniące, rozdzielone przedziałkiem, otaczają czoło stworzone w równiej mierze, by nosić diadem bogini lub wianek kurtyzany"


Carlotta Grisi, ur. 1819

Od najmłodszych lat studiowała jednocześnie taniec i śpiew operowy, była więc podwójnie uzdolniona. W Londynie w 1836 roku otrzymała jednocześnie angaż w Teatrze Królewskim i propozycję angażu wystosowaną przez ówczesną słynną śpiewaczkę Marię Malibran. Grisi wybrała jednak taniec. Gautier w 1841 roku zanotował "Dziś ona [już] nie śpiewa, ale cudownie tańczy. Jest to siła, lekkość, zwinność, oryginalność" i od tej pory miał Carlottę na oku. Jej talent w pełni zabłysnął jednak w balecie Giselle. Tragiczny dla bohaterki granej przez młodziutką, złotowłosą Grisi o fiołkowych oczach finał budził ogromne wzruszenia (tutaj współczesne wykonanie). Dziennikarz Alberic Second tak zachwycał się Carlottą: "Marzę o niej. Jedynie pan Teofil Gautier kocha ją więcej ode mnie. Jaka gracja! Jaka precyzja! (...) Wykonuje ona najnieprawdopodobniejsze wyczyny z pewnością, która wzbudza zupełny spokój. I jakiż czarujący uśmiech! Gdybym był młody, dałbym się zabić za ten uśmiech"
źródło

Adela Grantzow, ur. 1845

Debiutowała w roli Heleny w baletowej części opery Robert-Diabel i pozostawała niezauważona aż do roku 1858, gdy francuski choreograf Arthur Saint-Leon przyoczył ją przypadkiem w drodze powrotnej do Paryża z urlopu. Kariera młodziutkiej baleriny nabrała rozpędu i po fali sukcesów w latach 60. dostała wreszcie stały angaż w Teatrze Marińskim w Petersburgu. Grantzow była nie tylko dobrą tancerką, ale i aktorką - w dedykowanych jej poematach i wierszach niejednokrotnie zwraca się uwagę na autentyczną mimikę Adeli i jej perfekcyjną grę. Grantzow o mały włos nie stała się przy okazji ofiarą mody na zwiewne krynoliny z gazy, gdy w garderobie po występnie zapalił się na niej kostium. Sama ugasiła wtedy płomienie, jednak nie dane jej było dożyć starości tak, jak innym tancerkom. Śmierć Grantzow spowodował mężczyzna, doktor Bekker, nieudaną operacją powodując zapalenie żył tancerki. Granztow zmarła w wieku zaledwie 32 lat...



Pierina Legnani, ur. 1863

Debiutuje od razu w roli głównej w pełnym przepychu balecie Kopciuszek, jednak to pierwsze na świecie wykonanie podwójnej roli Odetty i Odylii - białego i czarnego łabędzia w Jeziorze Łabędzim przyniosło jej sławę (tutaj współczesne wykonanie jednego z pas de deux). Została obsypana przez publiczność kwiatami i prezentami, a rosyjski poeta Aleksiej Pleszczejew po występie zanotował: "Taniec Legnani to zwycięstwo sztuki. (...) Osiągnęła swym czarującym talentem szczyty doskonałości. Być może w następnym stuleciu narodzą się jeszcze większe talenty, ale w naszym wieku, kończącym już swój żywot, Legnani reprezentuje sobą wielkie, wyjątkowe zjawisko. W jej osobie, w jej talencie widzimy jakby podsumowanie wszystkich zalet tancerek XIX stulecia"


ENGLISH:
The post is about most famous dancers of 19th century, admired by the handsome men we admire now. Ha! I mention Taglioni, Elssler, Grisi of the 1830s & 1840s, Grantzow of the 1860s and Legnani of the late 19th century and the great impression they made on men of their times.


________________________________________
źródło obrazków: pinterest.com


4 maja 2015

Krem przyjemnie chłodny / przepis na cold cream z 1872 r.

 "All redness and roughness will strait disappear,
And the skin to a wonder be charmingly clear;
If pimples arise, this will take them away;
If the small-pox should mark you, those marks will decay;
If wrinkled through age, or bad dawbing the face is,
'Twill be smooth in a trice, as the best Venice glass is;"
Dr. Russell, 1814 r.



Powyższy tekst jest fragmentem wiersza, który niejaki dr Russell poświęcił popularnemu kosmetykowi w 1814 roku. Słynny cold cream - krem, dający na skórze wrażenie przyjemnego chłodu i natychmiastowego nawilżenia znany jest od bez mała 2000 lat. Wynalazł go rzymski lekarz, Galen i od starożytności aż po dziś dzień (tu przykłady współczesnych cold creams) ów słynny CC święci triumfy. 
Sekret jego formuły polega na umiejętnym połączeniu oleju z wodą za pomocą stosownych emulgatorów. Otrzymana w ten sposób emulsja jest wodniście lekka, a jednocześnie długotrwale nawilżająca. W XVIII i XIX wieku cold cream oczywiście był całkiem popularnym kosmetykiem. W moich poszukiwaniach trafiłam na kilka receptur (z różnych lat) przyrządzania przyjemnie chłodnego kremu i każda była inna! Może kiedyś wypróbuję te wcześniejsze, dziś jednak zmieszałam dla Was cold cream z 1872 roku:



 "Cold cream. Weź po uncji avoirdupois białego wosku i spermacetu oraz 1/4 imperialnej pinty olejku migdałowego. Rozpuść je i wlej miksturę do marmurowego moździerza lub takiego z ceramiki Wedgwood (albo porcelanowego) ogrzanego wcześniej poprzez zanurzenie na jakiś czas we wrzącej wodzie. Dolewaj stopniowo 4 uncje wody różanej, wytrwale ucierając mieszaninę aż do otrzymania emulsji i całkowitego wystygnięcia. Na koniec, przed użyciem lub sprzedażą, przełóż krem do porcelanowych lub glinianych słoiczków."


Składniki:
  • 28 g białego wosku,
  • 28 g oleju jojoba (roślinny zamiennik tłuszczu z głowy wieloryba --> fuj),
  • 142 ml oleju ze słodkich migdałów,
  • 28 ml wody różanej
 Przygotowanie kremu:
  • Ilość potrzebnych składników podzieliłam tak, by otrzymać małą porcję kremu. Do ich odmierzenia użyłam znów łyżeczek miarowych. Nie skorzystałam z moździerza, bo do ucierania takiej ilości wystarczyła zwykła zlewka i bagietka :)
  • Do zlewki wsypałam wosk i wlałam oba oleje.
  • Całość podgrzałam w kąpieli wodnej.
  • Dolałam wodę różaną i ucierałam do całkowitego wystudzenia i otrzymania kremu.


Przyznam szczerze, że myślałam, że to nie wypali, jednak cold cream okazał się całkiem fajny. Przede wszystkim przez cały czas testowania (ok. 2 tygodnie) nic się nie rozwarstwiło, co bardzo pozytywnie mnie zdziwiło. Konsystencja kremu jest gładka i chłodna w dotyku. Podczas nakładania ma się wrażenie kojącego nawilżenia, a po wmasowaniu, na skórze zostaje lekki, otulający ją film. Krem bardzo delikatnie pachnie różami, w dodatku ma również działanie rozjaśniające i, dzięki zawartości wody różanej, powinien spełniać wszystkie obietnice z wiersza dra Russella. No, może oprócz wygładzenia śladów po ospie ;) Ja używałam go na suche dłonie i tu, stosowany wieczorem sprawdził się całkiem fajnie. Myślę, że osoby obdarzone suchą skórą mogą go jak najbardziej wypróbować. Ponieważ nie zawiera konserwantów, ma prosty i naturalny skład, na pewno lepiej spełni swoje zadanie, niż drogie i przeładowane syntetykami współczesne cold creams.

I jak, skusicie się na ten cud dziewiętnastowiecznej kosmetyki?


ENGLISH:
Yup, another 19th century cosmetic! I am really addicted to those recipes, love to work with them and so this way experiment with the past. Today I made a famous cold cream, which was quite popular during regency and victorian periods. I followed the recipe and recieved the really cold cream. It is nicely smooth and moisturizes the skin well. Firstly it feels a bit watery and then comes the light, oily layer that protects the dry skin. It turned out to be helpful to keep my extra dry hands :( in a good condition, so I can recommend it to all of you, who have the problem of dry skin :)