Tym razem do XIX wieku podróżowałam sama. Po wielu godzinach w pociągach i ostatnim etapie podróży pieszo, znalazłam się wreszcie w Austerlitz z początku XIX wieku. Kwaterunek miałam w jednej z małych, uroczych kamieniczek przy głównej ulicy, prowadzącej do zamku. Jak tylko znalazłam się w moim pokoju na poddaszu i wyjrzałam przez okno (jakie to dziwne, gdy prawie nie poznaje się latem tego zimowego, grudniowego
Austerlitz!), od razu poczułam się jak dwieście lat temu. Zaraz zajęłam się przygotowywaniem zestawów na następny dzień i nakręcaniem włosów na papiloty (co pokazywałam na
instagramie). Sobota szykowała się bardzo intensywna: spacer po wnętrzach zamku, towarzyszenie Marii Luizie podczas jej ślubu, piknik i bal.
A w międzyczasie wizyta w żołnierskim obozie celem odszukania moich znajomych z grudnia. Jeden z nich miał w nocy wartę i już pisał do mnie, żebym go odwiedziła. Nic z tego! Poszłam spać, a następnego dnia wybrałam się do zamku.
Gdybym miała poświęcić wnętrzom Sławkowskiego Zamku należną im część tekstu, nie wystarczyłoby miejsca w tym poście, napiszę więc tylko, że są piękne - meble, sztukateria, malowidła na ścianach i portrety. Rekonstrukcja cywilna tam byłaby marzeniem, ale na razie cieszę się z tego, co już i tak tam jest - balu w cudownej jak sen sali balowej. To jednak miało być wieczorem, a teraz nadszedł najwyższy czas odprowadzić pannę młodą do ślubu. Oczywiście przyszła cesarzowa jechała powozem zaprzężonym w czwórkę koni, a ja, wraz ze świtą czekałam w namiocie sztabowym. To niezwykłe, ale w zeszłym roku śniło mi się, że jestem w sztabie - i sen spełnił się! Oto byłam pośród dam dworu, oficjalnie prezentowana cesarzowej, witając się z nią, no i siedziałam w namiocie sztabowym jako jedna z tych dam :)
Dla przeciwwagi, w czasie przeznaczonym na piknik od razu poleciałam do obozu, by odszukać moich znajomych. Niestety, na próżno! Nigdzie nie widziałam zielonych, woltyżerskich epoletów... Trafiłam natomiast do artylerii i poczęstowana od razu mocną, aromatyczną wódką ("typowi żołnierze" :D ) trafiłam na piknik. Tam państwo Chantberry z przyjaciółmi rozłożyli koc i spędziłam z nimi miłe chwile na rozmowach i poczęstunku. Trzeba koniecznie dodać, że Hanka - czeska rekonstruktorka z okazji niedawnych urodzin pana Chantberry upiekła w prezencie wspaniały, orzechowy tort z profilem solenizanta wykrojonym z marcepanu :)
Po pikniku udało mi się wreszcie odnaleźć mojego woltyżera. Okazało się, że ich pułk pełnił honory przy Mohyla Miru i po prostu nie było ich rano. Porozmawialiśmy trochę i obiecaliśmy się spotkać po bitwie, która nieuchronnie nadciągała. Wróciłam do pokoju na poddaszu - stamtąd słyszałam tylko złowrogie odgłosy armat i wystrzałów. Gdy wyszłam na zewnątrz i dotarłam do zamku, było właściwie już po wszystkim. Widziałam ostatnie momenty szarży kawalerii oraz wojska wracające do obozu i postanowiłam poczekać niedaleko na moich woltyżerów. Owszem, wrócili, czyścili karabiny. Gdy nieśmiało podeszłam, ich dowódca zwolnił mojego znajomego (szykując dla niego przywilej nocnej warty po raz drugi he, he ) z obowiązku. Ten, choć uczerniony prochem, chętnie wziął mnie na spacer wśród bukszpanów i "antycznych" rzeźb. Wkrótce jednak nastał czas szykowania się na bal, woltyżer więc wrócił do obozu, a ja poleciałam znów do mojego pokoju. Trzeba było się przebrać i od nowa zaczesać, co z prawie rozkręconymi lokami było ledwie możliwe.
Bałam się, że spóźnię się na bal, toteż widząc kilka osób, wchodzących do pałacu bocznym wejściem, poleciałam od razu za nimi. Nikt nie protestował. Odźwierna powiedziała tylko po czesku, żebym zamknęła za sobą drzwi, jak już wejdę. Szłam schodami w półmroku za cesarzową, marszałkami i najbliższą świtą. Wraz z nimi weszłam do całkiem ciemnej sali, która po oświetleniu okazała się... nie, nie (jak myślałam) szatnią, w której mogłabym zostawić spencer, a jedną z pięknych sal z portretami, którą oglądaliśmy rano. I wtedy zrozumiałam, że nie powinno mnie tu być. Zwierzyłam się ze swoich rozterek jednemu z wysokich oficerów, ale on uspokoił mnie tylko. Cesarzowa zwróciła uwagę na niesforny busk (tak, zawsze mi się to przytrafia i nieprzywiązany do gorsetu busk wyłazi górą xD ), a przemiła i bardzo stylowa pani Stepanka zagaiła miłą rozmowę na temat rycin modowych i tak poczułam się mniej nie na miejscu, niż to w rzeczywistości było.
Główne drzwi otworzyły się, wpuszczając do środka jasność, gwar i ciepło balowej sali. Muzyka zagrała głośniej i cesarzowa oraz główni goście weszli na złotą salę w pełnym blasku i glorii - a ja wśród nich! Nie wiem, czy czułam się bardziej wspaniale, czy zakłopotana, dość, że po oficjalnym wejściu wdrapałam się na podwyższenie i wraz z damami czuwałam nad cesarzową odbierającą ukłony tańczących poloneza par. Moi znajomi posyłali mi pytające, zdziwione spojrzenia, a ja z jednej strony byłam niesamowicie rozbawiona nieplanowanym figlem, z drugiej strony zastanawiałam się, jak im to opowiem - i kiedy wreszcie do nich dołączę!
W końcu cesarzowa zwolniła mnie z obowiązku damowania i pozwoliła tańczyć. Nie miałam jednak z kim! Wszystkie pary były już porozdzielane! Idąc w stronę krzeseł dla nietańczących dostrzegłam w tłumie moich woltyżerów. Przyszli na bal! Zaraz dałam im sygnał białą rękawiczką i odnaleźli mnie w tłumie. Chwilę później dławiliśmy się ze śmiechu, po moim niedawnym wybryku. Żołnierze bardzo się postarali - mieli czyste twarze i ręce, rękawiczki oraz balowe spodnie z pończochami, a i tak zebrali słowną chłostę od pana Chantberry za szable, bikorny i chlebaki. Dobrze, że nikt nie zauważył podkutych butów! W tańcu moi młodzi przyjaciele sprawdzili się doskonale - nieustraszeni w próbowaniu nowych figur, podobnie jak w bitwie nie cofali się przed niczym. Żaden kadryl nie był im groźny, dzięki czemu ja oraz kilka innych dziewcząt wytańczyłyśmy się na balu. Zanim pogaszono świece, na salę wpadł dowódca woltyżerów, mówiąc coś o rozkazie i pochodniach. Wszyscy wyszliśmy za wojskiem. Tam, przy fontannie, czekał na nas pokaz - wystrzały artylerii oraz film wyświetlany na kroplach i mgiełce z wyrzucanej przez fontannę wody. Siedząc na wilgotnej trawie, w muślinowej sukience i balowych pantofelkach, czując chłód opadający na rozgrzane tańcem ramiona, pomyślałam tylko, że tego dnia było wszystko i nie mogłoby być lepiej.
Ahh, how I wish you blogged in English! But I'm enjoying seeing all the lovely photos nonetheless! And actually, the translation by Google was surprisingly good!
OdpowiedzUsuńI will make some english summary under the post, as I used to. I just need a little more time to write it... But I am glad translator managed to do some good work for me ;)
UsuńOjej, jakie przepiękne suknie, jaki przepiękny namiot, a dla mnie przede wszystkim - jaka przepiękna sala. Mogę patrzeć i marzyć godzinami.
OdpowiedzUsuńNamiot był boski, to fakt, ale ta sala balowa jest rzeczywiście przegenialna! <3 Uwielbiam tam być *_*
UsuńZazdroszczę wszystkiego! *_* A najbardziej chyba tego, jak bardzo jesteś tam już "zadomowiona" - wiesz, ja ciągle pamiętam Twój samotny wypad na bal Arsenału i uwielbiam porównywać Twoje teraźniejsze relacje z tym, co było tam! Robisz prawdziwą karierę w napoleońskim świecie <3
OdpowiedzUsuńHa ha, no sporo się zmieniło od tego czasu, ale to już ponad dwa lata, więc siłą rzeczy wszystko się rozwija :)
UsuńZazdroszczę<3
OdpowiedzUsuńNawet nie wiesz, jak się cieszę, że znalazłam Twojego bloga. Sama nie pamiętam, kiedy zaczęło mnie fascynować dawne życie ludzi, głównie z XIX w. Korzeni szukałabym w sposobie spędzania wakacji w dzieciństwie. Kilka razy w roku mogłam delektować się małą, uroczą wsią, oddaloną od normalnych sklepów (przyjeżdżał taki "na kółkach"), za to z pięknym ogrodem, w skrócie "radź sobie sam, a później odetchnij pod jabłonią". Nawet nie potrafię opisać klimatu, jaki tam panował, jakby zmieszać ze sobą wszystko co najlepsze z kiedyś i dziś. Ten raj został mi później brutalnie odebrany - dom sprzedano. Wspomnienia intensywnie do mnie wracały w "Ani z Zielonego Wzgórza", później przestałam czytać serię, żeby zapomnieć. Minęło kilka lat, a ciągle przyłapuję się na myśleniu o ówczesnych kobietach, ich domach, otaczającej ich naturze, bo przecież tu nie zmieniło się zbyt wiele. W "Wyspie Motyli", którą kupowałam na ślepo, przeniosłam się w czasie. 2008 rok przeplata się z 1887, i to nie w Europie, a na Sri Lance pośród herbacianych drzew. Opisy sukni, zwyczajów, to wszystko skłoniło mnie do szukania więcej w internecie. Mam zamiar zobaczyć wszystkie Twoje posty, choć po kilku godzinach moje oczy wysiadają. Jeśli nie zagmatwałam, pisałaś, że u Ciebie ta fascynacja przyszła dość nagle, kiedy szukałaś czegoś, czym mogłabyś się zainteresować. Ale chyba coś musiało cię już zauroczyć wcześniej i wszystko ma jakiś powód, prawda? Byłam rozdarta pomiędzy "idź do biblioteki i przeczytaj wszystko, o czym wspominała blogerka" lub "zostaw to i żyj normalnie, a nie przeszłością". Niebezpiecznie skręcam w to drugie. Wybacz za długi komentarz, życzę dużo powodzenia + inspiracji :)
OdpowiedzUsuńDziękuję za tak osobisty i długi komentarz! To naprawdę miło, gdy ktoś tak mocno odbiera mojego bloga :) U mnie zaczęło się samo trochę od czasów liceum i romantyzmu :D Choć jakieś zainteresowanie dawnymi czasami miałam zawsze gdzieś przy sobie ;)
UsuńMyślę, że nie musisz czytać wszystkiego na raz, ani z tego rezygnować. Najlepiej jest czerpać sobie z XIX wieku po trochu :)
Wpis o wiejskim tygodniu w zdjęciach z 2014 - właśnie o to chodziło! <3 Zdażyłam też zebrać kilka przepisów do kuchni (kosmetyki zainteresowały mnie trochę mniej) i zaraz zabiorę się za deser, więc po tygodniu oświadczam, że wzięłam Twoją radę do serca i nie żałuję.
UsuńO rany, ten wpis jest taki straszny i stary! :D Ale cieszę się, że nawet on jakoś Cię zainspirował :)
UsuńTrafiłam na Twój blog przypadkowo i jestem zachwycona!!
OdpowiedzUsuńZazdroszczę Ci tych wyjazdów. W jaki sposob można stać się częścią takiego wydarzenia? i samemu uczestniczyć w takich "rekonstrukcjach" ??
Pozdrawiam:)
Najłatwiej jest znaleźć grupę rekonstrukcyjną w swoim mieście lub nieopodal i zapisać się :)
Usuńi choć balowa kreacja ładna bez wątpienia -
OdpowiedzUsuńmoje serce podbiła piknikowa propozycja -
erotyczna choć pociągająco subtelna i wszak
nie oczywista - wyobrażam sobie, jak w tej
atmosferze smakuje cokolwiek przytargane w
wiklinowych koszach :)
Piknikowa propozycja jest tak naprawdę wieczorowa ;) Po prostu bardzo chciałam gdzieś jeszcze założyć ten aksamitny staniczek :)
Usuń