31 stycznia 2016

O tym, jak Porcelana żołnierzem została / Rumszyszki 1813 (2016)

Zawsze ciekawiło mnie, jak to jest być żołnierzem napoleońskim, strzelać, maszerować w linii, brać udział w bitwie i słuchać rozkazów. Słowem - być jednym z tych małych elementów machiny wojennej, którą dotąd obserwowałam tylko z zewnątrz.

fot. A. Sartanavičiaus, alkas.lt

Gdy jeszcze w zeszłym roku zostałam zaproszona do udziału w bitwie jako żołnierz 9. Pułku Piechoty XW, byłam jednocześnie podekscytowana i pełna obaw - wyjazd za granicę w towarzystwie żołnierzy (wiedząc, że obecne tam kobiety będzie można policzyć na palcach jednej ręki), udział w bitwie po krótkim i natychmiastowym przeszkoleniu wydawały się kusząco ryzykowne, choć jednocześnie wiązały się również z rezygnacją z jednego z balów - wszak połowa stycznia to środek sezonu. Zdecydowałam się jednak i gdy po całonocnej podróży otworzyłam oczy, właśnie przekraczaliśmy bramę wielkiego, litewskiego skansenu.

fot. Darius Minse
 
Niech Was nie zmyli nazwa "skansen" - w skład tego w Rumszyszkach wchodziły ogromne obszary zaśnieżonych łąk, pokrytych szadzią lasów i kilka przeniesionych, dziewiętnastowiecznych wsi, które mijaliśmy po drodze. Uśpione zimą i czasem, ciche miejsce, w którym byliśmy jedynymi żywymi duszami sprawiała niezwykłe wrażenie: zatrzymane, zamrożone młyny i bezdźwięczne dzwony wiejskich kościołów, pokryte szronem płoty i zamknięte na kłódkę drzwi dziewiętnastowiecznych domów - jadąc od wsi do wsi powoli zbliżaliśmy się do celu.

fot. Ieva Viteniene

W końcu dotarliśmy do jednego z domów, przed którym żołnierze grzali się przy rozpalonym ognisku. Wysiedliśmy i po przywitaniu dowódca skierował nas do małego kościółka (lub parafialnej szkoły), w którym zostało kilka miejsc noclegowych dla spóźnialskich. Pod mundur założyłam trzy koszule i kilka innych grubych warstw, aby nie zamarznąć podczas całego dnia marszu przez zaśnieżone pola. Ledwie zdążyliśmy przygotować ładunki, a już nastał czas wymarszu.

fot. Darius Minse
Jak na rok 1813 i słynny odwrót Wielkiej Armii z Rosji, zima była historycznie sroga - poubierana we wszystkie warstwy i jeszcze owinięta szalem, musiałam szybko przypomnieć sobie, jak strzelać z karabinu, bo (ze względu na przedłużoną podróż) nie było już czasu na szkolenie. Właściwie, to uczyłam się wszystkiego od razu, na gorąco, słuchając wskazówek żołnierza zza moich pleców. Nie szło mi nawet tak źle - jeden z wojaków powiedział, że całkiem porządnie maszeruję.

To małe po prawej z ładownicą na tyłku - to ja! :D / fot. Darius Minse
Wojska przemaszerowały przez las - w stronę wielkiej polany, na której stał młyn i kilka małych budynków. Tam wydzielono oddział woltyżerów, których zadaniem było rozbiec się swobodnie po lesie i strzelać bez rozkazu do napotkanych wrogów. Ja pozostałam w linii, obserwując, jak żołnierze pociągają trunki z manierek i częstują się wzajemnie chlebem, nabijając spore porcje na bagnety. W końcu wyruszyliśmy, trafiając prosto w ogień wystrzałów żołnierzy schowanych w młynie. Mój znajomy podał mi załadowany karabin, wycelowałam i pociągnęłam za spust, ale niestety zabrakło iskry i kto inny uśmiercił naszego "młynarza". Oddział znów uformował szyk i po krótkim marszu wydano rozkaz biegu przez las z karabinem w prawej ręce. Jakkolwiek nazywa się ta pozycja, jest ona najmniej wygodna ze wszystkich. O ile sam marsz z karabinem opartym o lewe ramię i na lewej dłoni nie był wcale męczący, tak bieg z tą ogromną i ciężką lufą w prawej dłoni (jak z włócznią) był dla mnie bardzo niewygodny. Poza tym musiałam włożyć dwa razy tyle energii i sił, by nadążyć za oddziałem tych ogromnych i umięśnionych wojaków. Tak, to jest właśnie ten moment, w którym trzy lata regularnych ćwiczeń interwałowych procentują, bo choć najmniejsza z oddziału i wyposażona w miękkie, spadziste ramiona, które nie pomagają przy takim trzymaniu karabinu, wcale nie zostawałam w tyle, tylko biegłam przez las wraz z oddziałem, uchylając się licznym rosyjskim wystrzałom. Odpowiedzieliśmy ogniem i tym razem mój karabin wystrzelał raz za razem, gdyż pomagający mi żołnierz ładował po dwa - swój i mój.

fot. Ieva Viteniene

fot. Darius Minse
Wypędziliśmy wroga z lasu i nadszedł czas otwartego starcia w miasteczku na rynku. Wytoczyliśmy armaty i nasza artyleria odpowiadała na wystrzały wroga. My maszerowaliśmy, uważając na sypiący się na nasze głowy z balkonu jednego z domów grad wystrzałów i... śnieżnych kul :) od których padło kilku naszych żołnierzy. Nie raz doszło do walki wręcz, w której również mogłam się wykazać, pokonując kilku żołnierzy. Była to też okazja, by przyjrzeć się wrogowi z bliska i zamiast zwartego oddziału zobaczyć poszczególne jednostki. 

 Jest i filmik - wypatrujcie żołnierza małego wzrostu w mundurze z żółtymi elementami :)

Bitwa skończyła się jeszcze przed zmierzchem i wraz z oddziałem wróciłam do naszego miejsca zakwaterowania. W dwóch wielkich kotłach umieszczonych nad ogniskiem parowała już strawa, którą jako głodny żołnierz chętnie pożarłam. Widząc, że mój 9. PP zbiera się do snu zimowego w przeznaczonym dla nich kościółku, a za oknami, wewnątrz domu, w którym mieszkała reszta żołnierzy radośnie połyskują światła i słychać gwar, skierowałam tam swoje kroki, zabierając ze sobą kilku wojaków 9-tki. W środku było wesoło i ciepło, zostawiliśmy więc płaszcze i dołączyli do zabawy.

Z armatą lub na armacie :D
 Między żołnierzami krążyły kielichy i kieliszki z mocnym alkoholem, a stół uginał się od litewskich pyszności (grzanki ze słodkiego chleba, suszona ryba, którą dowódca zaprezentował nam, uderzając nią o stół /i nie złamała się :D / oraz ziołowy ser były tak pyszne, że mogłabym je jeść cały czas!). Spotkałam tam też moich znajomych spod Waterloo oraz poznałam wielu nowych przyjaciół. Rozmowy przerwały piosenki białoruskich żołnierzy oraz dziewiętnastowieczne gry (fanty), które były miłym dopełnieniem wieczoru. 


Po północy nadszedł czas na sen i już miałam wracać do naszego chłodnego z tej perspektywy kościółka, gdy okazało się, że w domu zostały wolne łóżka i właściwie mogę pozostać na noc. Przystałam chętnie na tę propozycję. Wspięłam się po schodach i moim oczom ukazał się uroczy, wąski korytarz z pokojami, jak na pensji. Wewnątrz, na prawie pensjonarskich łózkach porozkładali się rośli żolnierze. Jedno z nich było wolne i to na nim usnęłam. 
Kilka godzin później nastał nowy dzień i bardzo przeciągany czas pożegnania z zaśnieżoną Litwą. W końcu, dość niechętnie opuściliśmy naszych przyjaciół i, błądząc między wioskami, o brzasku minęliśmy bramę, prowadzącą z powrotem do XXI wieku.


ENGLISH: The Rumsiskes event took place in Lithuania and was a reenactment of 1812 war - the retreat of napoleonic Grande Armee from Russia. It was really cold and wintery day and it was also my very first time being a soldier. Even if I am tiny compared to the men, I managed marching and running with a rifle and of course shooting! After a skirmish in the forest there was a battle on the 19th century, lithuanian town`s market and in the end of the day - a warm evening inside one of the old houses with not only tasty lithuanian food and beverages but also soldier`s songs and plays. It was a cheerful adventure and nicely spent time with friends - the old and a new ones :)

8 komentarzy:

  1. Gdyby wszyscy żołnierze pułków Napoleona wyglądali tak ładnie w mundurze, to podbił by Europę na "słodkie oczy" a nie bitwami :P Strasznie zazdroszczę, chociaż musiało być meeeega zimno!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Haha, oczywiście :D
      Było, ale jak się trochę pobiegało po lesie, to nie odczuwało się już aż tak tego zimna :)

      Usuń
  2. Mieszanka uczuć, z jednej strony ciekawość, z drugiej obawa. To musiało być niesamowite przeżycie, uczestniczyć w bitwie jako żołnierz.
    Ciężko nie poznać żołnierza Martina w tłumie :D
    Czy planujesz wziąć udział w następnych bitwach?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Poczekam na to, co "przyniesie los" :D Bo choć uwielbiam strzelać, to jednak żal mi trochę (no dobra: bardzo) tych empirowych sukienek, które uwielbiam ;)

      Usuń
  3. Niesamowita sprawa! Podziwiam twoją odwagę dołączenia do wyszkolonych mężczyzn i stanięcia wśród nich ramię w ramię podczas takiej bitwy. Rzadki, ale niesamowity widok. Chętnie sama bym wzięła udział w podobnym wydarzeniu, ale obawiam się, że fizycznie bym nie podołała. Gratuluję tego, że sobie poradziłaś. Bieg w takich warunkach? Ale masz kondycję! I może to zabrzmi mało odpowiednio po pochwaleniu siły i odwagi... ale wyglądasz świetnie w mundurze! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki :)
      Sam marsz nie był jakoś bardzo wyczerpujący, gorzej z bieganiem w tych wszystkich warstwach ubrań :D

      Usuń
  4. Świetne doświadczenie, ja bym się na pewno nie odważyła. Raz zostałam żołnierzem (raczej rycerzem), gdy jeszcze byłam w bractwie rycerskim, w jakimś kościele odbywała się uroczystość z okazji tego, że ktoś tam zrobił w sakli 1:1 rekonstrukcję "bitwy pod Grunwaldem" Matejki haftem krzyżykowym i była msza. No i ksiądz wymyślił sobie, że ołtarza mają pilnować rycerze. Pomyślałam, że postoję godzinkę w zbroi i zarobię łatwo pieniądze. Nieprawda. Zemdlałam po około 40 minutach, zbroja była ciężka, śmierdziała, koszmar. To był jeden jedyny raz kiedy zemdlałam i czułam się jak ostatnia kretynka. Dlatego pewnie bym się nie odważyła po raz kolejny zostać żołnierzem, ale zazdroszczę, na pewno ciekawe przeżycie. I skansen naprawdę śliczny! No i do twarzy Ci w mundurze ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No tak, zbroja swoje waży :O Na szczęście mundury są dość lekkie i mój raczej nie przyprawiłby mnie o omdlenie nawet, gdybym musiała w nim stać kilka godzin ;)
      Ten skansen był cudowny! I prawie od razu pożałowałam, że nie mam ze sobą moich damskich strojów :D

      Usuń