O francuskim filmie pod takim tytułem nic bym nie wiedziała, gdyby nie Patrycja, która przesłała mi zwiastun. Obie byłyśmy bardzo nim podekscytowane; ale ja mimo tej ekscytacji nie miałam pojęcia, czego się po tym filmie spodziewać. Bo znowu Mozart… Genialny Amadeusz wycisnął z historii kompozytora samą esencję, a wszystkie powstałe później filmy o tej tematyce, to dla mnie po prostu popłuczyny (Jakże denerwujący był wątek Mozarta w Ja, don Giovanni…). Tak więc, bez jakichś wygórowanych oczekiwań zasiadłam w kameralnej sali kinowej i czekałam, co będzie…
No cóż… fabuła filmu nie przedstawia nic, czego bym już nie widziała / czytała… Tytułowa siostra Mozarta, również utalentowana, stoi w jego cieniu ze względu na to, że jest kobietą i, oczywiście próbuje z tym walczyć. Jest to prosty i całkowicie zużyty schemat powielany ostatnio w wielu filmach kostiumowych, jakby gatunek ten nie miał już nic innego do zaoferowania.
Podczas seansu widz odnosi wrażenie, że rodzina Mozartów jest na swój sposób szczęśliwa – to do niej wraca Nannerl po nieudanej próbie usamodzielnienia się, po przegranej walce o uznanie na polu muzyki. Bohaterka dokonuje wyboru: porzuca ryzykowne życie wbrew regułom społecznym (wszak tylko arystokratki mogły w XVIII w. swobodnie działać na polu intelektualnym, literackim itp.) na rzecz spokojnego życia w zgodzie z nimi i z oczekiwaniami rodziny.
Tę nieciekawą fabułę filmu ożywiają nieco sceny romansu z Ludwikiem Ferdynandem, delfinem Francji. Nie jest to jednak romans ani fascynujący, ani prawdziwy. Ale może przez swoją sztuczność właśnie, dość interesujący. Ukryty wątek homoseksualny (Ludwik po raz pierwszy widzi Nannerl w męskim stroju i przemawia do niej w dość osobliwy sposób…), przemalowana twarz delfina i miłość, której jedynym medium są pisane dla następcy tronu menuety (wszak główna bohaterka spaliła wcześniej erotyczną książkę – może to być symbolem porzucenia zmysłowości i odłożenia na chwilę swej kobiecej roli; później po zakończeniu romansu i powrocie Nannerl do rodziny los ten podzielą jej nuty) każą zwrócić uwagę na ten wątek.
Cały film skonstruowany jest tak, by muzyka była na pierwszym planie – sceny kręcone są z bliska, właściwie zupełnie brak w nim szerokich ujęć, czy nawet widoków miasta. Bohaterowie zamknięci są w karecie lub ciasnych, bogatych pomieszczeniach. Ich twarze, permanentnie atakowane kamerą nie wyrażają żadnych emocji. Wszystko jest opowiedziane lub zilustrowane przez utwory Mozarta (w filmie są to utwory Nannerl), które niewiele różnią się między sobą. Kadry nierzadko są prawie zupełnie ciemne, co ma sugerować, że to muzyka jest tu na pierwszym miejscu. Sprawia to, że film wydaje się płaski i jest nieco męczący dla oczu (nie ma odpoczynku przy pejzażach :D ).
Niestety, takie zabiegi stosowane w nadmiarze, rodzą konflikt sztuk: gdy chce się słuchać, włącza się płytę z muzyką, a film się ogląda.
Uzupełnieniem zabiegu pominięcia walorów wizualnych było zaangażowanie „zwyczajnych” aktorów. Widz przyzwyczajony do ideałów współczesnego piękna obsadzonych w głównych rolach, tutaj jest zdezorientowany normalnością obsady. Milczeniem pominę fakt zaangażowania do gry w filmie czterech osób o nazwiskach identycznych, jak godność reżysera…
Podsumowując, Nannerl… to film wtórny. Można go sobie zobaczyć, ale nie gwarantuje on ani intelektualnego wyzwania, ani wielkich emocji, ani nawet wizualno – estetycznego przeżycia. Szkoda.
4/10
Witam,
OdpowiedzUsuńPani blog jest dla nie miłym odkryciem, jest uroczy:) 7 lat temu sama założyłam bloga, który miał w nazwie "buduar", teraz prowadzę nowy na który serdecznie zapraszam głownie o historii ubioru:) http://fashion-hi-story.blogspot.com/
A Pani bloga dodaję do obserwowanych
Dziękuję :) Pani blog jest bardzo profesjonalny, również dodaję go do obserwowanych i z chęcią będę wpadać.
Usuń