Na początku myślałam, że to będzie płynny róż typu tint. Kolejny raz dawna receptura okazała się zaskakująca...
Swoją prawdziwą twarz róż ujawnia dopiero po ośmiu magicznych dniach, dlatego też na zdjęciach macie go jeszcze w buteleczce. Byłam niecierpliwa i zrobiłam fotki, gdy był płynny, w fazie "dojrzewania", zanim jego kremowa konsystencja się ustabilizowała.
Sam przepis, pochodzący z książki Abdeker or The Art of preserving beauty jest prosty...
Olejek barwiący policzki na czerwono
"Weź pięć funtów słodkich migdałów, uncję sproszkowanego sandałowca, uncję goździków; ubij je razem w moździerzu, dolej cztery uncje białego wina i trzy uncje wody różanej. Potrząsaj pojemnikiem przez osiem dni. Wyciśnij olej w ten sam sposób, w jaki uzyskuje się olejek ze słodkich migdałów"
...gorzej z wykonaniem ;)
Chodzi tu przede wszystkim o składniki:
- pięć funtów = 2,5 kg słodkich migdałów,
- uncja = 28 g sproszkowanego sandałowca,
- 28 g goździków,
- 112 g białego wina,
- 83 g wody różanej.
Trudno jest podzielić te składniki tak, żeby otrzymać sensowną porcję różu. Nawet, jeśli weźmiemy tylko po 1 gramie sandałowca i goździków, będziemy musiały użyć aż 89 gramów migdałów, a więc prawie całą paczkę!
Dlatego też postanowiłam nieco zmodyfikować przepis, wziąć troszkę mielonych migdałów i troszkę oleju ze słodkich migdałów, bo to o niego głównie tu chodzi. Wprowadziłam też inną, mniej fortunną modyfikację... Czerwony kolor osiemnastowiecznych róży nie bardzo przypada mi do gustu (na mojej twarzy - na twarzach Marii Antoniny i jej przyjaciółek prezentuje się całkiem dobrze :) ), więc postanowiłam skorzystać z różowego pigmentu mineralnego. Pomysł byłby dobry, gdyby nie zignorowany przeze mnie fakt, że goździki są tu drugim barwnikiem... Myślałam, że one mają tylko nadawać mieszance ciepły, orientalny zapach, a tymczasem zaczęły puszczać również kolor i zmieszane z różowym pigmentem dały całkiem nowoczesną barwę nude... za którą, tak swoją drogą (na policzkach) również nie przepadam ;)
Dlatego, jeśli chcecie poznać uwspółcześnioną wersję tego różu, dajcie mi znać w komentarzach, a będzie drugi różowy (dosłownie ;P ) post!
Tymczasem wykonajmy tę wersję:
- Po odmierzeniu (na oko, bo nie mam chemicznej wagi mierzącej ilości mniejsze niż 1 gram) składników, włożyłam migdały, goździki oraz pigment do moździerza i ubiłam je do uzyskania proszku.
- Następnie dolałam ostrożnie kilka kropel olejku ze słodkich migdałów. Mieszałam dalej...
- Zgodnie z przepisem, dolałam wodę różaną i wino (troszkę, resztę wypiłam ;> )
- Mieszałam dalej w moździerzu dokładnie, do uzyskania gładkiej konsystencji.
- Przelałam do buteleczki z korkiem i pochopnie zrobiłam zdjęcia do posta ;)
- Dopiero po ośmiu dniach wstrząsania róż pokazuje swoje prawdziwe ja - jest kremowy, nie płynny :)
Co sądzę o różu?
Zaskoczył mnie zmianą konsystencji, to przede wszystkim :D No i zaskoczyło mnie to, że goździki mogą być też barwnikiem :D Widać, że dużo się jeszcze muszę nauczyć. Niemniej jednak jestem zadowolona z eksperymentu.
Po wylaniu z buteleczki i przeciśnięciu przez podwójną gazę, róż stał się kremowy, nie stracił jednak wszystkich drobinek goździków i migdałów... Na skórze raczej trudno rozsmarować go równomiernie, tak, aby dał efekt ładnego rumieńca. Kolor się gdzieś ulatnia i kosmetyk daje lekki, pół transparentny, połyskujący cień, tak niepodobny do ostrych rumieńców, które widzimy na dawnych obrazach... Poza tym, zostawia na skórze małe kawałki goździków, których przy nakładaniu niełatwo się pozbyć...
***
Po raz kolejny dochodzę do wniosku, że osiemnastowieczne kosmetyki bardzo różniły się od naszych, to były mocno niedoskonałe prototypy, które dzisiaj lepiej zaadaptować do współczesnych warunków, mieszając trochę w oryginalnych recepturach, niż odtwarzać je z nabożnością rekonstruktora :D
To jak, chcecie uwspółcześnioną wersję? Warto? ;)
Warto. Mieszaj dalej, bo czekamy z ciekawością co wyjdzie :)
OdpowiedzUsuńOk, jutro zabiorę się za tę uwspółcześnioną wersję i po powrocie ze wsi będzie post :)
UsuńPewnie, że chcemy :D
OdpowiedzUsuńA tak swoją drogą, to uwielbiam to, że nawet zwykła buteleczka z różem (różo-beżem?) jest u Ciebie taka śliczna i klimatyczna!
Dawny sposób robienia makijażu w ogóle jest bardzo interesujący. Na przykład- w jakiej kolejności były nakładane kosmetyki: tak jak teraz, czy może zupełnie na odwrót? :)
Hmm, myślę, że chyba jednak puder najpierw, a róż potem, choć... Spróbuję poszukać po powrocie do domu, może w którejś z tych książek są porady jak nakładać te mazidła ;)
Usuń(a o buteleczkach mówiłam Ci, gdy się spotkałyśmy :D Mam ich jeszcze kilka)
Rzeczywiście! I pamiętam, że moja reakcja była identyczna :D
UsuńA wiesz może, czym się jeszcze malowały? Miały jakieś prototypy cieni albo tuszu do rzęs? :)
Tak, kiedyś napisałam o tym oddzielny post (tutaj), ale to było bardzo dawno temu i obrazki są do wymiany :P
UsuńCzytam i widzę, że tekst też jest do wymiany - napisany okropnie! :D (tak, początki blogowania. Będę miała co robić po powrocie ze wsi :P )
UsuńJa tam, jestem ciekawa tej uwspółcześnionej wersji. :) A swoją drogą ciekawe, jaki kolor nadawał, ten sproszkowany sandałowiec..
OdpowiedzUsuńSandałowiec w oryginalnej wersji przepisu to "red sanders", a więc dawał bardzo modną wtedy, ale nieszczególnie przeze mnie lubianą czerwień. Myślę, że ta mieszanka barwników w ogóle miała nadawać trwały, płomienny kolor. Ale kto by się spodziewał takiej barwy po goździkach? :D
UsuńMnie chyba bardziej od tego różu zachwyciła buteleczka z koreczkiem i wstążeczką. :D Jak napisała Gabrielle, pięknie to u Ciebie wszystko wygląda. ;) Podziwiam Cię Porcelanko, że masz cierpliwość do kosmetycznych eksperymentów, ja wymiękam, jeśli chodzi o takie rzeczy. :P
OdpowiedzUsuńDzięki :) No, cierpliwość jest, ale też ciekawość, co otrzymam. Te receptury na prawdę bywają zaskakujące ;)
UsuńZastanawiam się, czy na podstawie tego przepisu dałoby się zdziałać jakiś podkład?
OdpowiedzUsuńPewnie tak, choć byłby może zbyt mało kryjący... Ja ostatnio próbowałam robić własny mineralny i trochę przesadziłam z pigmentem - wyszedł o ton za ciemny i zbyt żółty :/ Będę musiała go jakoś udoskonalić ;)
Usuń"Kupnych" nie lubię; nawet krem bb jest dla mnie zbyt ciężki, a sam puder nie trzyma mi się twarzy:(
UsuńJa niestety, ze względu na stan mojej cery jestem jak na razie skazana na kupne :/ Żadne inne nie dają takiego krycia, jak potrzebuję. Ale wszystko idzie ku lepszemu, więc może wkrótce będę mogła przerzucić się na coś naturalniejszego.
UsuńMój nieudany jak na razie podkład mineralny kupiłam w sklepie z półproduktami i jest całkiem naturalny, tylko że to właśnie suchy proszek... Może można go dosypywać do kremu lub mieszać z olejkiem do twarzy, ale to chyba za dużo babrania na co dzień...
Zakochałam się w Twoim lawendowym blogu, na pewno będę zaglądać :) Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńDziękuję i zapraszam na kolejne posty :)
UsuńZastanawia mnie jedno: po co komu róż w kolorze nude? ;D
OdpowiedzUsuńA nie wiem :P Ja tam używam li jedynie cukierkowo różowego ;) W XVIII wieku stosowali czerwony, a współcześnie wiele osób używa właśnie taki ciemniejszy nude lub wręcz ceglasto-brązowy :O
UsuńMiau!
OdpowiedzUsuńMiau :D
UsuńWarto! Przydałby się róż bez kawałków goździków na twarzy ;)
OdpowiedzUsuń:D Mój brat właśnie wiezie mi pigment, którego zapomniałam wziąć ze sobą tu na wieś. Jak dojedzie, to będziemy mieszać!
UsuńA te drobinki widać na policzkach? :-) Przygotowanie urocze, ale nie wyobrażam sobie tego na swojej twarzy.
OdpowiedzUsuńWidać :) Właściwie to same drobinki, bo kolor znika gdzieś podczas nakładania :O
UsuńJuż się szykuje bardziej cywilizowana wersja różu :P