Gdy odbierałam tę książkę z biblioteki, przeraziła mnie jej grubość – całe 600 stron! Z racji tego, że bardzo wolno czytam (lubię się zagłębiać w powieść na tysiąc różnych sposobów :P ) wolę krótkie, niewielkie książeczki – tym razem czekało mnie opasłe tomisko.
Mimo grubości powieść czytało się bardzo przyjemnie – polubiłam główną bohaterkę, a pewne podobieństwo (tak samo jak Jane lubię przyglądać się ludziom i analizować ich – często będąc dzieckiem słyszałam „co się gapisz”, teraz obserwowani reagują tylko takim osobliwym spojrzeniem :D ) pozwoliło mi się utożsamiać z nią na tyle, żeby wszystkie wydarzenia wydały mi się realne, a to się u mnie rzadko zdarza.
Kreacja bohaterów to z resztą bardzo mocna strona powieści – główna bohaterka nie jest wyidealizowaną pięknością, a każda z postaci ma swoje wady oraz zalety – zupełnie jak w życiu. Co w tym takiego zadziwiającego? Otóż to, że w Internecie krążą liczne recenzje porównujące Jane Eyre do Kopciuszka. Po takim wstępie przygotowana byłam na koszmarny, ale jednak kostiumowy, stereotyp: biedna, piękna i idealna dziewczyna spotyka przystojnego księcia, biorą ślub i żyją długo i szczęśliwie, na przekór złym siostrom i macosze, które zostają ukarane. koniec. A w powieści jest zupełnie inaczej! Owszem, jakieś „kopciuszkowe” elementy tam są, ale oprócz tego znaleźć tam można doskonały, wnikliwy opis XIX wiecznej pensji dla ubogich dziewcząt – przerażający! i porównywalny z obozem pracy. Owszem, Charlotte na pewno trochę pofantazjowała, ale jednak na czymś, przynajmniej minimalnie, musiała się opierać przy pisaniu tej sporej części książki – scen w Lowood School.
Cała reszta powieści jest ciekawą mieszaniną romantycznego gotycyzmu (aczkolwiek te gotyckie drobiazgi nie noszą fantastycznych cech – wszystkie zjawiska są realnie wytłumaczalne, a tajemnica rozwiązuje się w ciągu rozwoju wydarzeń) i kształtującej się (w XIX w.) wciąż powieści psychologicznej. Pierwszoosobowa narracja pomogła rozwiązać problem analizy psychologicznej bohaterów – wszystko poznajemy z punktu widzenia Jane, ewentualnie, jeżeli panna Eyre wysłuchuje czyjejś opowieści, z punktu widzenia innych bohaterów. Jest to, przynajmniej dla mnie, cudowne rozwiązanie – nie ma nieznośnego narratora „z zewnątrz” i jego koszmarnych sądów oraz perswazji – to czytelnik sam wyrabia sobie sąd o każdym bohaterze. Ja na przykład aż do rozwiązania tej gotyckiej tajemnicy Thornfield Hall nie lubiłam jego właściciela. Tak, tak, pan Rochester nie przypadł mi do gustu, dopiero potem zaczęłam żywić do niego jakieś bardziej pozytywne uczucia (hehe). Z resztą wszyscy bohaterowie są bardzo dokładnie scharakteryzowani, poznajemy ich głównie poprzez ich czyny, myśli i wygląd (widocznie Bronte, zgodnie z ówczesną modą, uważała, że wszystkie elementy osobowości uwidaczniają się na twarzy), a nie przez suche wyliczenie cech charakteru.
Kolejną niebywałą zaletą powieści jest styl – kwieciste, pełne barw, zapachów, dźwięków opisy, wnikliwe analizy poszczególnych osób pojawiających się w utworze, doskonała umiejętność tworzenia intrygi, która zaciekawi i na długo zatrzyma czytelnika. Obcując z tą powieścią dziwiłam się wielokrotnie, że pisała ją kobieta. Piszące damy i ich dzieła (przynajmniej te, które czytałam) są zazwyczaj daleko za mężczyznami. Konwencje i moralizowanie, strach przed złamaniem konwenansów i dawaniem złego przykładu innym młodym pannom, schematyczność i przewidywalność – oto, co dotąd znajdowałam w utworach pisanych przez kobiety końca XVIII i I połowy XIX wieku. Z Jane Eyre tak nie jest – pod tym względem Charlotte Bronte góruje nad innymi piszącymi damami.
To wszystko razem sprawiło, że bardzo, ale to bardzo lubiłam przebywać w świecie powieści, a gdy ją skończyłam, długo nie mogłam się zabrać za jakąkolwiek inną książkę. Miałam nawet wrażenie, że moja bliska przyjaciółka Jane Eyre, z którą spędziłam kilka cudownych dni wyjechała i wróci dopiero w filmie (7 października - nie mogę się doczekać!).
10/10
PS. Swoją drogą postać Berty Mason jest niesamowicie ciekawa – szkoda, że Charlotte Bronte nie napisała później oddzielnej powieści o jej losach. Do tej pory (przynajmniej dla mnie) książkowy szaleniec, może ze względu na romantyków ♥ był kimś pozytywnym - czasem wzbudzającym litość bohaterem z długą i smutną historią obłąkania, czasem fascynującym geniuszem – a to dla tego, że zawsze widziałam go od środka – z jego punktu widzenia. W przypadku Berty widzimy ją tylko z zewnątrz, i to oczami normalnej reszty bohaterów - jako przerażający, zanimalizowany twór, diablicę i wariatkę zamkniętą stale w ukrytym pokoju. A ciekawie byłoby poznać jej myśli i odczucia, gdy uciekała ze swojej klatki i żądna krwi błąkała się po korytarzach Thornfield Hall, gdy przymierzała ślubny welon Jane, gdy w furii gryzła swojego brata i wrzeszczała, że pożre jego serce (to było mocne! :D); oraz wcześniej, przed szaleństwem, gdy rosła w niej „rozpusta” (swoją drogą chciałabym poznać, co dokładnie Charlotte miała na myśli pisząc to – ciekawska jestem ^^) i nienawiść do męża… Oj szkoda, szkoda, że autorka nie poświęciła jej więcej uwagi, choć pewnie gdyby opisała jej myśli, Berta stałaby się bardziej ludzka, bardziej godna współczucia / budząca fascynację i tym samym mniej straszna, a to zburzyło by pewnie gotycki aromat powieści.
Więc dobrze już, wybaczam Bronte to zaniedbanie – niech Berta będzie budzącą grozę, odczłowieczoną wariatką. W końcu sequele zawsze są gorsze od oryginałów ;)