Ale przejdźmy do rzeczy – główną bohaterką Villette jest Lucy Snowe – istota biedna, niepozorna, nierzucająca się w oczy, która „przechodzi przez życie jak cień” – jak określił ją jeden z bohaterów. I taka jest też cała powieść – z początku ciekawa, niekiedy nudna, ostatecznie jednak bardzo przygnębiająca. Lucy nie buntuje się, nie walczy o własny los, poddaje się wszystkim wydarzeniom biernie i z milczącym oporem znosi to, co jej się przytrafia. Jest i chce być niezauważona, jej żywiołem jest obserwowanie innych (można by powiedzieć, że Lucy żyje ich życiem, właściwie nie posiadając własnego. Świeci bladym, odbitym światłem - bez tych, których obserwuje nie potrafiłaby żyć) i ciężka praca. Najbardziej przytłaczające jest to, że nie ona, lecz inne młodsze, piękniejsze panny bez wysiłku zdobywają świat i zostają nagrodzone (małżeństwo). Jedyną nagrodą zaplanowaną dla Lucy Snowe jest jeszcze cięższa praca, samotność i cierpienie.
W powieści nie ma bohaterów jednoznacznie dobrych i jednoznacznie złych, ale zaryzykuję i nazwę ją antybajką – jakże podobną do życia! Zakamuflowany gęstymi metaforami (jak makijażem) bad end dopełnia niesprawiedliwego losu, przytłacza jeszcze bardziej. I piszę to ja – zdecydowana przeciwniczka przesłodzonych historii oraz szczęśliwych zakończeń. A jednak, wolałabym by powieść była mniej prawdziwa, i jednocześnie mniej bolesna, by miłe zakończenie i spora dawka poczucia humoru łagodziły przynajmniej trochę serię przykrości i niemiłych doświadczeń, jakie spotykają Lucy. Tak jednak nie jest.
Do jednej z najbardziej przytłaczających scen należy symboliczny pogrzeb ukochanych listów przyjaciela (w stosunku do głównej bohaterki nigdy nie pojawiają się słowa związane z miłością, jakby na nią nie zasługiwała). Jest to całkowite zaprzeczenie, zagrodzenie sobie drogi do miłości, działania wbrew samej sobie, jakich często dopuszcza się panna Snowe.
Powieści zarzuca się, ze jest nudna – faktycznie, niekiedy to prawda. Ja muszę przyznać, że nudziły mnie tylko fragmenty dotyczące Monsieur Paula - w przeciwieństwie do tych, w których była mowa o Grahamie Brettonie ;> Więc gdy pan Paul w połowie drugiego tomu stał się jednym z głównych bohaterów, byłam bardzo niezadowolona. Po prostu, w realnym świecie nie lubię takich charakterów, a gdy stają się tak uporczywe, jak pan Paul w stosunku do Lucy, spławiam bezlitośnie. Tutaj jednak nic nie mogłam zrobić – książka jest już napisana i nie da się wpłynąć na jej treść.
Denerwującą rzeczą w utworze są perory na cześć Kościoła Anglikańskiego, i dowodzenie przeciw Kościołowi Katolickiemu. Żeby było zabawniej, ma to wpływ na fabułę utworu, więc nie można tego pomijać. Dlaczego uznaję to za minus? Po prostu nie znoszę takiego otwartego dydaktyzmu w jakimkolwiek utworze literackim. Przemów politycznych itp. nie czytam, omijam te tematy najszerszym łukiem; drażnią mnie. I nieważne, za czym optuje autor, do czego chce przekonać czytelników – jeśli nie robi tego w sposób subtelny, dyskretnie zakamuflowany, tylko kawa na ławę tak jak w Villette, zawsze wywołuje to u mnie niesmak i poczucie zażenowania. Walka między kościołami wygasła, temat się przedawnił, a dydaktyczne „kwiatki” zdobią powieść i straszą z co drugiego rozdziału, szkoda, bo dla mnie to wielki minus.
Ale dla przeciwwagi, są też w powieści momenty zachwycające. Mam tu na myśli dwie narkotyczne wizje głównej bohaterki. Pierwsza, bodajże jeszcze w I tomie, wywołana stałym narkotykiem, którym raczy się panna Snowe – samotnością, bądź też brakiem równowagi psychicznej, na którą wpływ miało ciągłe odosobnienie bohaterki. Jest to bardzo sugestywna wizja, w której główną rolę odgrywa poczucie dręczącej pustki i (przedstawiona metaforycznie) śmierć. Lucy jest bliska obłąkania.
Druga, paralelna (poprzez powtarzającą się czynność picia i upojenia narkotycznego) wizja pojawia się w II tomie, gdy bohaterka po raz kolejny doznaje rozczarowania, gdy jej mania prześladowcza (czytelnik ma wrażenie, że pewna grupa osób bawi się losem Lucy i kieruje nim, jak chce) osiąga apogeum. Motyw karnawałowej zabawy, maskarady, tłumu, w którym skołowana bohaterka poznaje jej dawnych przyjaciół, oraz (powiedzmy) wrogów, zagęszczenie akcji jest, poprzez całkowite przeciwstawienie dominującej w powieści rutynie i samotności, tym bardziej widoczne. Dwie wizje łączą się oczywiście z dwoma mężczyznami, których po każdym widzeniu Lucy odzyskuje, a następnie traci.
Bardzo to przemyślana powieść i bardzo przygnębiająca, a jednak spędziłam z nią wiele miłych chwil, i przyznam, że może właśnie dzięki temu, że jest taka bliska życiu, przyjemnie było sięgnąć po nią pod koniec dnia, nawet jeśli za tę przyjemność płaciłam później zepsutym humorem.
7/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz