fot. Petr Riedl FOTO |
Austerlitz - ostatnia rekonstrukcja w roku, błotna, śnieżna bitwa na płaskowyżu Pratzen - jest w niej coś niezwykle pociągającego, jakby przez Bramę Morawską wkraczało się do całkiem innego świata - tego sprzed 200 lat... Tak czułam się gdy pierwszy raz wjeżdżałam na te tereny, tak czułam się i w tym roku, gdy wraz z uprzejmymi żołnierzami o zmierzchu przekroczyliśmy granicę.
Na żołnierskiej kwaterze było już gwarno, okazało się (jak z resztą zawsze, jednak nigdy nie przestanie mnie to zaskakiwać), że w środku jest tylu znajomych i tyle osób, z którymi tak bardzo chcę się przywitać i porozmawiać! Wiadomo, że w takich przypadkach biały tłumoczek, biała kula materiału, a właściwie to sukienka, którą szyłam jeszcze w Branicach, a którą za jakieś 15 minut mam mieć gotową na bal leci zwinięta w kąt. Z resztą i tak zimą szybko robi się ciemno i nie ma jak szyć - tak myślałam, jadąc w ciemnościach spóźniona jakieś pół godziny w stronę tak dobrze mi znanego sławkowskiego zamku. Na szczęście bal też się spóźnił, miałyśmy więc (ja i Mery, którą na chwilę udało mi się odciągnąć od żołnierzowania) dodatkowe minuty na zbudowanie dwóch balowych toalet od zera. Efekt nie był szczytem moich możliwości ;) ale trudno, bo już, właśnie już rozbrzmiewały pierwsze takty poloneza, w którego weszłam właściwie z marszu. W tańcu na sali balowej dostrzegłam mnóstwo moich znajomych, z którymi udało mi się trochę porozmawiać, gdy pewien oficer porwał mi w tańcu Mery i zostałam bez partnera (no ładnie!). Niestety, ani ten, ani dwa inne tańce nie przywołały na bal żołnierzy! Woltyżer był tylko jeden, a wypytany oświadczył, że jego kompani piją w piwniczce. Ten, który w poprzednim sezonie na balu szczególnie mi towarzyszył teraz jest smutny. Pomyślałam, że roziskrzona sala balowa, gwar, muzyka i tańce rozweselą go bardziej, niż zawartość piwniczki, toteż wraz z Mery opuściłyśmy salę w poszukiwaniu brakujących żołnierzaków. Tak się złożyło, że po drodze trafiłyśmy na labirynt saloników, w których, zaczepione przez oficerów i poczęstowane winem, pozostałyśmy na resztę balu.
fot. Evren Petrik |
Chciałyśmy znów wrócić do tańców, ale gdy znalazłyśmy się z powrotem w sali, okazało się, że jest już prawie całkiem opustoszała. Goście opuszczali bal. Trzeba było wciągnąć pelisę i żołnierski płaszcz i wyjść na dziedziniec. Na zewnątrz płonęły ogniska, dookoła których zebrali się maruderzy. Wokoło zamierające, usypiające miasto i cisza. Wskazówki zegara na kościelnej wieży zbliżyły się do 12. Zazwyczaj planuje się drogę w jedną stronę, gorzej z powrotami. Musiałyśmy jakoś znów znaleźć się w naszej kwaterze w sąsiednim miasteczku. Trudno byłoby błądzić w ciemnościach, polami w sukni z trenem, licząc na szczęście - trzeba było korzystać z tego, co było na miejscu. Niestety zgrupowane przy ogniskach wojska nie były w stanie nam pomóc. Przypomniałam sobie jednak o miłym zajeździe, w którym znalazłam schronienie w sierpniu - tam weszłyśmy. Okazało się, że w środku są nasi znajomi z balu, którzy w dodatku znają język czeski! Z ich pomocą udało nam się wrócić do kwatery. Wczołgałam się między Mery a górę szpeju, położyłam poduszkę na karbinach, głowę na poduszce i zasnęłam mocnym, ożywczym snem. Następnego dnia z rana czekał nas wymarsz.
Droga na pole bitwy minęła bardzo szybko. Żołnierze nie mieli narzuconego szyku, szli więc swobodnie, częstowali się ciastkami, które dla nich upiekłam (przepis z epoki napoleońskiej, będzie wkrótce na blogu), a jeden z nich dał mi swoje czako do niesienia. Poranek był piękny - grudniowe słońce świeciło nad nagimi, poskręcanymi konarami owocowych drzew i błotnistą, lepką ziemią. Zimowy wiatr zaróżowił policzki, gdy wraz z markietanką wspinałyśmy się na wzgórze Santon, by stamtąd obserwować manewry wojsk. Pierwszy raz byłam przy kapliczce - ze wzgórza roztaczał się rozległy widok na płaskowyż, aż po horyzont, a w dole słychać było (tak dokładnie!) wszystkie komendy. Małe prostokąty jakby zabawkowych żołnierzy przemieszczały się pod nami w liniach. Manewry miały trwać jeszcze długo, toteż poszłyśmy do najbliższego miasteczka - Twarożnej, by uzupełnić furaż i obejrzeć rozłożony nad rzeką obóz.
Co prawda sam obóz był pusty, przy głównej ulicy miasteczka rozłożyli się jednak handlarze, sprzedający jadło i napitek oraz przeróżne drobiazgi. Właśnie wybierałam sobie cynowego żołnierza, gdy usłyszałam tętent nadciągających koni. Podniosłam wzrok i moim oczom ukazał się sam Napoleon zmierzający w stronę pola bitwy. Najpierw ukłoniliśmy się sobie, a chwilę później cesarz skinął, bym do niego podeszła. Z wysokości wierzchowca pochylił się ku mnie, ucałował urękawiczoną dłoń i zamieniliśmy kilka uprzejmych słów (serio serio, pamiętał mnie jeszcze spod Jeny!), nim wraz ze sztabem oddalił się w stronę wzgórza Santon.
Godzina wydania bitwy nadchodziła wielkimi krokami. W powstającym zamęcie trzeba było szybko przedostać się w bezpieczne miejsce. Wdrapałam się na kopę siana, z której obserwowałam batalię. Piechota biła się daleko, musiałam wytężać wzrok, by dostrzec poszczególnych żołnierzy, ale za to kawaleria w swoich szarżach kilkukrotnie przejechała tuż obok mnie. Zdawało mi się, że wśród wojennego zamieszania widzę dwójkę wyhaftowaną na mantelzaku - a to oznacza, że również i moi znajomi ułani tu są! Wypiłam resztę gorącej kawy z korzennym miodem i postanowiłam, że jak tylko dogasająca bitwa się zakończy, odnajdę ich.
Słońce powoli zbliżało się ku ziemi, gdy wojska opuszczały pole bitwy. Gdzieś na horyzoncie grupka małych koników, przebierając nóżkami przemieszczała się w stronę Twarożnej. To na pewno oni! Biegiem puściłam się w stronę miasteczka, wymijając masy ciągnące w tę samą stronę i leżących przy drodze żołnierzy. Jednym z nich okazała się Mery - cała i zdrowa, oczywiście, tylko niemiłosiernie zmęczona. Trudno było walczyć i taszczyć karabin, przemieszczając się w lepkiej, gliniastej ziemi. Mery przekazała mi informację od dowódcy w sprawie powrotu do kwatery. Miałyśmy niewiele czasu, a w miasteczku nigdzie nie było ułanów. Czy to możliwe, żeby taki duży oddział po prostu znikł? "Marta, to są konie, one są trochę szybsze, niż my" powiedziała Mery, ale ja nadal zastanawiała się, gdzie oni mogą być - kawalerii było sporo, ci żołnierze gdzieś przecież muszą spać.
Tak sobie idąc i rozmawiając natknęłyśmy się na znajomy oddział francuski, który próbował siłą (perswazji ;) ) nakłonić naszego woźnicę do zmiany kursu. Przywitali się z nami z entuzjazmem i z nie mniejszym zaangażowaniem odmalowali mi obraz miejsca, w które jadą, a które znajduje się 7 kilometrów drogi stąd, idąc na wzgórze z kościołem, a następnie wzdłuż pola kapusty. Według opowieści miał być tam i Napoleon, i zagubiona kawaleria, i jeszcze całe mnóstwo innych wspaniałości. Skusili mnie i od tej pory zastanawiałam się, jak dostanę się do Starej Poczty, skoro droga pieszo, ze względu na zapadającą ciemność nie wchodziła w grę. Ku wielkiemu niezadowoleniu żołnierzy wysadzono nas w Pozoricach - miejscu naszego zakwaterowania. Na nic się zdała żołnierska perswazja! Zostawiłyśmy znajomych, bo trzeba było jeszcze jakoś przedostać się do miejsca, w którym stacjonowała piechota. Ponieważ Mery była już ledwie żywa, a ja właściwie w pełni sił (nie ma to jak spędzić sobie bitwę wygodnie na sianku, popijając kawę z grzanym, korzennym miodem :v ), owinęłam się znalezionym na dnie mojego kosza szalem i przyjęłam rolę forpoczty. Wbiegałam szybciej na kolejne wzgórza i dawałam znać małemu żołnierzowi, jeśli droga okazała się niewłaściwa. W ten sposób znalazłyśmy miejsce naszego postoju. W środku prawie nikogo nie było, wszyscy rozpierzchli się po okolicznych wioskach, świętując zwycięstwo. Kilku żołnierzy wybierało się do Sławkowa oglądać fajerwerki i zgodzili się odstawić mnie do Starej Poczty.
żołnierzaki - francuziaki xD |
Niestety, żadna mapa nie zawierała takiej miejscowości. Znów miałam wrażenie, że kilka ściganych przeze mnie oddziałów jakby ginęło we mgle. W końcu zawinęliśmy do gospody o takiej nazwie, ale z zewnątrz wydawała się pusta, a jej okna - ciemne. I właśnie, jak pomyślałam, że trudno, w Sławkowie też będzie wesoło i równie chętnie mogę jechać tam, uchyliła się brama, a na nią ukazały się cienie krzątających się żołnierzy. W ciemnościach wnętrze Starej Poczty sprawiało wrażenie całkiem rozległego kompleksu budynków. Wśród napotkanych postaci poznałam woltyżerów, których szukałyśmy na balu, ale zanim zdążyłam zamienić z nimi kilka zdań, podszedł do mnie dowódca nieznanych ułanów o całkiem innych mundurach i zaczął pytać mnie po czesku, z kim lub do kogo przybywam. Właściwie chciałam tylko wejść do karczmy i rozejrzeć się, a jeśli nie znalazłabym tam nikogo znajomego - przespacerować się po obejściu. Dowódca jednak cierpliwie tłumaczył mi, że oto muszę być z kimś, no i zająć stolik wewnątrz karczmy. Podczas tej rozmowy drzwi się otworzyły i wyszedł z nich nie kto inny, jak porucznik ułanów! Oparł się o wejście do karczmy i z pewnym rozbawieniem obserwował tę rozmowę. Wchodząc do środka zamieniłam z nim kilka słów, jednak szybko oddalił się i długo nie wracał.
Tymczasem drugi pułk zaprosił mnie do swojego stołu, proponując różne jadła i napitki, oraz zabawiając konwersacją, na ile to możliwe w całkiem obcym języku. Mimo tej niewątpliwej gościnności, czułam się nieswojo, odmawiając im tych wszystkich pyszności (bo zawartość mojej kiesy to nic chwalebnego, a i nie chciałam nadużywać ich dobroci). Po chwili jednak przyniesiono i postawiono, również przede mną, alkohol do toastu, nazywany przez nich hulańskim szpukiem. Na tenże szpuk składał się mały kieliszek ciemnego rumu i kefir (?) do zapicia. Bezsilne były moje próby wyjaśnienia im, że właściwie to nie potrafię tak po prostu wypić tyle alkoholu... Toast został wygłoszony, każdy ułan wszedł na swoje krzesło, jedną nogę opierając na stole i na komendę najpierw wychylił zawartość mniejszego kieliszka, następnie większego. Potem, również na komendę odłożyli kieliszki i wrócili na swoje miejsca. Ten szpuk to właściwie całkiem niezły pomysł - myślałam, analizując to, jak natychmiastowo kefir łagodzi skutki rumu, gdy jedna z wbitych w stropowe belki szabli z hukiem upadła na stół. Zanim zamocowano ją z powrotem na górze, wniesiono drugi szpuk.
Znów próbowałam się wymówić, lecz na próżno! Trudno było, używając polskiego wyperswadować tym czeskim ułanom poczęstowanie mnie. Kątem oka dostrzegłam mojego znajomego trębacza z ułańskiej dwójki "Pomocy, oni chcą mnie upić!" - "U nas będzie to samo" odparł wesoło i poszedł. Zanim zdążyłam się zastanowić, co robią te kieliszki w moich rękach, znów zadźwięczały ostrogi o krzesła i stoły. Toast został wygłoszony. "Hulańskij szpuk - wychylić" i już palący rum zapiekł w usta. "Popić" miły kefir załagodził skutki rumu "Hulańskij szpuk - odłożyć" - zagrały szklanki, następnie ostrogi, a pannie Marcie zaszumiało w głowie. Dowódca przechylił się ku mnie, próbując po czesku wytłumaczyć mi, że po trzech szpukach dzieje się coś niezwykłego. Nie zrozumiałam do końca co, ale przypuszczałam, że nie jest to raczej coś, co przystoi dziewiętnastowiecznym dzierlatkom. W tym samym czasie znani ułani z dwójki zajęli stolik dokładnie za moimi plecami, słyszałam ich rozmowy, ale ponieważ byłam gościem tych drugich ułanów, nie mogłam tak po prostu się odwrócić. Przez chwilę trwałam w tej patowej sytuacji, aż w końcu powiedziałam czeskiemu dowódcy, że oto odnaleźli się moi znajomi. Ten powstał i przy swoim pułku podziękował, że byłam ich gościem. Widząc połowę mojego toastu, wypiłam ich zdrowie i oddaliłam się do stolika obok.
fot. Petr Riedl FOTO |
Okazało się, że dla ułanów z dwójki dopiero teraz - wraz z posprzątaniem całej stajni - skończyła się bitwa, oraz że jeszcze tego samego wieczoru wyjeżdżają. Rozmowy przerwało nadejście żołnierzy, których kilka godzin wcześniej zostawiłyśmy z Mery na drodze w Pozoricach. Przez chwilę zastanawiałam się, jak dostali się do Starej Poczty i czy trudno było uprowadzić ten powóz, oni jednak jakoś nie nawiązywali do tego tematu. Szukając miejsca dla dwóch pułków, przenieśliśmy się na piętro, gdzie, jak się okazało, przebywał sam Napoleon ze sztabem. Odwrócił się, by spojrzeć na wchodzących i dostrzegłszy mnie wśród nich, skinął uprzejmie. Nie chciałam podchodzić tym razem, skoro wokół był jego sztab, a ja byłam wraz z odnalezionymi wreszcie żołnierzami - to wśród nich minęły mi kolejne godziny, nim przybyli po mnie wracający ze Sławkowa znajomi. Dzięki ich uprzejmości wróciłam bezpiecznie do naszej kwatery, nie kłopocząc się drogą powrotną w środku nocy: siedem kilometrów wzdłuż pola kapusty, a potem przy kościele na górce w Twarożnej, następnie obok pola bitwy przy wzgórzu Santon i dalej prosto - z XIX wieku do współczesności.
Przepraszam, ale o co chodzi z tymi paskami? Bardzo mnie to intryguje, jaką mają funkcję?
OdpowiedzUsuńŻadną xD One są tylko jako ozdoba, sukienka byłaby odwzorowaniem tej ryciny, gdybym zdążyła ją dokończyć przed balem. Zabrakło czasu na naszycie pasków i klamerek na rękawy xD
UsuńJa też tam byłam!;D Z lornetką w dłoni miałam dobry widok na Napoleona.
OdpowiedzUsuńMoja pierwsza rekonstrukcja w życiu~
O, to dobrze wybrałaś! Podobało się? Byłaś potem jeszcze wieczorem w którymś miasteczku może? :)
UsuńByłam tylko na rekonstrukcji bitwy, do obozu nie miałam okazji zajrzeć... Ale i tak było było suuuper:D Na marginesie, to mój pierwszy komentarz tutaj, chociaż obserwuję cię już chyba z rok;)
UsuńTo jak będziesz następnym razem, możesz iść po bitwie do Tvarożnej - to jest pieszo jakieś 10 minut, a jest tam właśnie obóz i u markietanek można kupić przysmaki z epoki :) A tego samego dnia wieczorem w Slavkovie (tam już trzeba samochodem, ale to jakieś 10-15 minut od pola bitwy) są sztuczne ognie i festyn :) Polecam też w pobliżu pomnik Mohyla Miru i muzeum bitwy, które tam jest - byłam trzy razy :3
UsuńWłaściwie planuję uszyć też sobie coś historycznego, żeby byc też uczestnikiem, nie tylko widzem, ale to na razie w strefie marzeń-_-
UsuńNajgorzej jest zawsze zacząć ;)
UsuńWyglądałaś wspaniale, a zdjęcia są magiczne... Zazdroszczę odwagi, bo ja pewnie umarłabym na zawał, będąc sama w środku nocy i nie wiedząc jak wrócę do domu. :)
OdpowiedzUsuńDzięki! No tak w normalnym świecie, to ja też, ale właśnie na reko wszystko wygląda inaczej - w końcu to XIX wiek :D
UsuńHm, z tego co pamiętałam Czesi byli zazwyczaj bardziej "tańcaci". Zdziczały chłopy czy co,skoro piękna kobieta nie może znaleźć partnera na balu?
OdpowiedzUsuńNastępnego dnia mieli bitwę, same wojska były porozrzucane po kilku wioskach, a niektórym żołnierzom pomyliły się terminy (myśleli, że bal będzie po bitwie). Myślę, że to trochę tłumaczy ich brak na balu ;)
UsuńUff, to jakieś wytłumaczenie. Chociaż wojsko nie trafiające w terminie na wydarzenie jest doprawdy rozbrajające :).
UsuńBo to nie było wydarzenie dla nich, tylko dla cywili :P Jakby się pojawili, nikt by ich oczywiście nie wyrzucił, a ja bym się jeszcze dodatkowo ucieszyła :)
Usuń