3 lipca 2015

Waterloo 1815. Akt II: Wojna

Żołnierze wyruszyli w stronę Waterloo, a my za nimi. Tym razem ulokowałyśmy się nie tak daleko żołnierskiego biwaku - w małym, uroczym miasteczku o murowanych domkach z cegły, otoczonym lasem i wzgórzami. Pod jednym z takich wzgórz, w pokoju oberży rzuciłyśmy nasze kufry i, reperując dzienne suknie raz jeszcze powtarzałyśmy plan przedostania się do obozu.
W zmyleniu straży miał nam pomóc pewien umówiony wcześniej kapral, ale wszystkie wysyłane do niego gołębie pocztowe zaginęły (jak się potem okazało, zestrzelone przez podochocone okowitą wojsko, szukające rozrywki). Mimo to przygotowałyśmy się rano do wyjścia, wzięłyśmy same najpotrzebniejsze rzeczy (jak wachlarz - w końcu na wojnie wachlarze to artykuł pierwszej potrzeby) i niczym trzy panny Bennet wyruszyłyśmy pieszo w stronę stacji Madelaine, a stamtąd dorożką do Waterloo. Niedługo później stanęłyśmy oko w oko ze srogimi strażnikami.

To nie są strażnicy, ale lubię zdjęcie :)




Za ciasnym, kolczastym ogrodzeniem w jednym z kilku obozowisk toczyło się życie żołnierzy. Wydawało nam się nawet, że widzimy tam naszych znajomych, jednak w żaden sposób nie dało się zmylić strażników. Postanowiłyśmy wdrożyć plan B - przejście przez ogrodzenie w oddalonym i mniej strzeżonym miejscu, co jednak przy długich sukienkach z licznymi zdobieniami oraz halkami pod spodem nie byłoby wcale najłatwiejszym zadaniem. Ale skoro przetrwałyśmy przygotowania w XXI wieku, przetrwamy również i to. Godzinę szukałyśmy dogodnego miejsca desantu i już byłyśmy przygotowane na plan C (powrót do wejścia głównego i rzucenie się na strażników ze szlochem "But there is my husband! D:" "Which one?" "IDK, one of 6000 men for sure, just let me in and you will see"), gdy Kasia wpadła na pomysł sprawdzenia raz jeszcze wiadomości na poczcie. Była, czekała tam na nas - jedna, pognieciona kartka, informująca, że inny podoficer wraz ze swoim oddziałem 23 godziny temu opuścił ostatnią stację przed Waterloo. Mogli stacjonować gdzie indziej lub być odesłani w odległe rejony, ale równie dobrze mogli też być w obozie. Postanowiłyśmy spróbować i ostatni gołąb pocztowy poleciał za ogrodzenie. Chwilę później wysoka postać w bikornie skierowała ku nam swoje kroki. Byłyśmy prawie uratowane!
Okazało się, że oddział w środku nocy odebrał rozkazy i nad ranem przekroczył teren obozu. Znajomy Kasi (a od tej chwili również i nasz) zaprowadził nas do sztabu, gdzie jako ostatnie osoby tego dnia otrzymałyśmy pozwolenie na przebywanie w obozie francuskiej piechoty. Dzięki złotym wstążeczkom na nadgarstku przeszłyśmy bez najmniejszego problemu przez wejście, nie wzbudzając nawet podejrzenia wśród straży i w ten sposób znalazłyśmy się w obozie, nie wierząc jeszcze we własne szczęście.

Hej, dzierlatki!
Nasz wybawca przedstawił nas reszcie 7 Pułku Piechoty Księstwa Warszawskiego i tak zostałyśmy całkiem legalnie wprowadzone do obozu. Niedługo w nim jednak zabawiłyśmy - tego dnia było już późno i chwilę po naszym przybyciu markietanka Dominika oświadczyła nam, że wszystkie oddziały zostały zwołane na plac główny celem uformowania kolumny i wymarszu na wojnę. Nie wiedziałyśmy, co mamy robić, jednak Dominika obiecała się nami zaopiekować w tym czasie i przygarnąć do grupy markietanek. Z boku patrzyłyśmy na przegląd wojsk, a gdy podczas przemowy przed wymarszem przyjrzałam się jednemu z dowódców, z niemałym zdziwieniem odkryłam, że go znam! Przechodząc chwilę później obok ukłonił się i pozdrowił mnie jak gdyby nigdy nic. Zamieniliśmy parę zdań i okazało się, że pamięta mnie spod Austerlitz sprzed lat. Wzięłam to za dobrą wróżbę. Pierwsza bitwa minęła szybko - obserwowałyśmy ją z bezpiecznej odległości schowane wraz z resztą kobiet. Było bardzo zimno i wilgoć powoli obejmowała nasze wpatrzone w dym i mgłę sylwetki. Gdy pachnące zapadającym wieczorem i prochem opary rozsnuwały się, zza odgłosów wystrzałów artyleryjskich i okrzyków nacierających wojsk wyłaniały się postaci żołnierzy i poszczególne sekwencje walki. W końcu wszystko ucichło i Dominika poleciła nam udać się za wojskiem ściągającym do obozu. W zgromadzonej w ciemnościach ciżbie i chaosie zdawało mi się, że mogę poznać po głosie kilku znajomych szwoleżerów i ułanów, których konie zgromadziły się nieopodal. Plotki o rannych niesione z ust do ust przebiegały wszystkich czekających na wymarsz. Poszczególne oddziały uformowały się w końcu i zaczęły opuszczać pola pszenicy, które tej nocy wielu z nich użyczyły miejsca spoczynku. W migotliwym świetle latarni zdawało mi się, że poznaję mojego znajomego muzyka z 18. Pułku Piechoty Liniowej. Nie zdążyłam go zawołać. Oddział ruszył w ciemność, a wkrótce, po odnalezieniu naszego pułku i my znalazłyśmy się w obozie.

Nasz obóz w dzień. W nocy było ciemno D:
Dołożono drew do ogniska i wkrótce zaskwierczała pieczona nad nim strawa. Żołnierze w milczeniu siedzieli na siennikach, wpatrzeni w migoczące płomienie. Nie trzeba było pytać o wynik tej bitwy. Wiele innych oddziałów piło przy swoich ogniskach i wkrótce dało się słyszeć dochodzące z dala okrzyki i intonowane śpiewy. Wszystko pachniało dymem, sianem z sienników, oparami strawy i prochem, którym przesiąkły granatowe mundury. Poczułam, że mży. Drewniana brykla sznurówki po kilkunastu godzinach noszenia wbijała się we mnie, a muślinowa sukienka nie dawała ciepła. Żałowałam, że wszystkie potrzebne rzeczy zostały w oberży. A choć żołnierze podzielili się z nami kolacją i słodkim winem, a ich dowódca zaoferował namiot (wyrzuciwszy stamtąd kilku podwładnych) i ciepłe, żołnierskie płaszcze do przykrycia, czułam, że muszę wrócić do oberży. Potrzebowałam zrzucić suknię i gorset oraz przespać się choć kilka godzin w suchym i ciepłym miejscu. W końcu znaleziono naszego znajomego podoficera, który obiecał odwieźć nas pułkowym furgonem do oberży. Zasnęłam i podczas jazdy w rzęsistym deszczu słyszałam tylko, że chyba się zgubiliśmy i zamiast do Charleroi - jedziemy do Brukseli. 
W końcu w środku nocy znaleźliśmy się w oberży. Dziewczyny szybko pakowały swoje rzeczy, zdecydowane wracać do obozu, gdy powiedziałam im, że zostaję. Moja sukienka była za lekka i gdy ją zdjęłam i rozsznurowałam gorset, poczułam się tak słabo, że bałam się, że zachoruję. W końcu drzwi pokoju zamknęły się za nimi, a stukot kopyt koni zaprzęgniętych w furgon pochłonęły ciemności i deszcz dzwoniący o szybę. Przewróciłam się na łóżko i spałam tak całe trzy godziny, czekając świtu po pierwszej bitwie.

Żołnierze, zboże, cmentarz i dym

Dzień powitał mnie jasnym światłem, lecz po otworzeniu oczu nabrałam natychmiastowej ochoty, by zamknąć je z powrotem. To, jaki widok przedstawiał pokój po naszej wieczornej wizycie, oraz jaki widok przedstawiałam ja sama nie mogło wzbudzić innej reakcji. W całej górze różnych przedmiotów odnalazłam kromkę chleba, którą zjadłam i zaczęłam planować nadchodzący dzień. Trzeba było się ubrać, co bez niczyjej pomocy w XIX wieku sprawia nie lada problem. Trzeba było doprowadzić się do jako takiego ładu, odnaleźć mapę i jak najszybciej znów przedostać do obozu. Niedługo później w nie najświeższej, ale całkiem przyzwoicie wyglądającej, muślinowej sukni i ułożonych na nowo loczkach dziarskim krokiem szłam w stronę stacji Madelaine. Drogę pomyliłam tylko dwa razy, mimo to znalazłam się o czasie na stacji. Dorożki jednak nie było.
Gdybym znała francuski, wiedziałabym, że les samedis znaczy w soboty i że moja dorożka tego dnia nie jeździ, a do następnej mam dwie długie godziny czekania. Przez pierwszą z nich próbowałam jakkolwiek wydostać się z tej małej stacji na drogę do Waterloo, jednak nikt nie chciał pomóc angielskiej Polce w szeregach francuskiej armii chcącej przedostać się tego dnia do obozu koalicji. Zawiadowca stacji i inni dorożkarze nie mieli nic do powiedzenia, poza tym, ze muszę czekać dwie godziny. Zgromadzeni tam ludzie patrzyli dziwnie na samotną pannę, jadącą na wojnę i lustrowali jej strój, widocznie w poszukiwaniu medalionu z wizerunkiem ukochanego. Nikt z przejeżdżających konno obok nie chciał jej zabrać ze sobą, bo i też nikt  nie zdawał się jechać tego dnia do Waterloo. Pozostawało czekać. Wskazówki wolno przesuwały się po tarczy zegara, a ja już nawet nie myślałam o tym, co o tej porze robią dziewczyny w obozie, ani o tym, że mogłabym w tym czasie spróbować odnaleźć znajomych kawalerzystów (których słyszałam w nocy po bitwie), mając nadzieję, że nie odnieśli żadnych strat dnia poprzedniego.

Wraz z 7-ką


W końcu nadjechała dorożka i niedługo później szłam drogą do naszego obozu. Strażnik przepuścił mnie i, dostrzegłszy 7-kę widniejącą na jednym z namiotów, tam skierowałam swoje kroki. Część żołnierzy jeszcze spała, dziewczyny siedziały przy ognisku, Dominika kroiła warzywa na strawę, a ogień płonął wesoło nieopodal. Wypoczęta i zadowolona, że wreszcie znalazłam się w obozie, żywo dołączyłam się do przygotowywania obiadu, pomogłam Mary ułożyć loczki i korzystając z czasu potrzebnego do ugotowania zupy poszłam z nią na spacer po obozowisku. Odnalazłyśmy naszego wcześniej umówionego kaprala - furiera i z triumfem pomachałyśmy mu przed oczami złotymi wstążeczkami. Dość, że za lekkomyślność ukarał się sam, rozlewając na siebie trzymane za plecami piwo, gdy trzeba się było nam ukłonić. Na widok bonnetów skrywających ładne buzie połowa artylerzystów zebrała się w naszym miejscu i tak zostałyśmy zaproszone do namiotu, w którym stał stół, a na nim kawa w dzbanku, chleb i mięso podwieszone u sufitu. "Jesteście jeszcze gorsze, niż my" zawołał kanonier, poznawszy naszą historię przedostania się do obozu. Jego syn uczynnie odkroił nam spore kawałki mięsa i wrócił do reperowania munduru. Siedziałam obok na wielkiej skrzyni i nie miałam najmniejszej ochoty się stamtąd ruszać, gdy Mary upomniała mnie, że spędziłyśmy już tu zbyt dużo czasu, pora obiadu się zbliża, a my mamy jeszcze sporo żołnierzy do odnalezienia (i przekonania się, którzy z nich znajdują się jeszcze w świecie żywych).



Postanowiłyśmy najpierw odszukać zapamiętanego z balu dowódcę 21. Pułku Fizylierów, a następnie pójść na przeszpiegi do obozu koalicji i tam odwiedzić oficera, który służył nam tańcem na balu. Gdy znajdowałyśmy się niedaleko obozowiska fizylierów, drogę przecięło nam dwóch wysokich żołnierzy, z których jeden wydał mi się dziwnie znajomy. Zatrzymałam go i spojrzałam mu prosto w oczy. W pierwszej chwili nie chciał uwierzyć, że widzieliśmy się już kilka lat temu pod Austerlitz, jednak im dłużej z nim rozmawiałam, tym więcej przypominał sobie szczegółów z naszego poprzedniego spotkania. Zaprowadził nas do obozu 18-tki, wskazał krzesła, a sam, zrzuciwszy mundur ułożył się na trawie. Rozmawialiśmy bardzo długo i choć jego znajomi z pułku przerywali nam wiele razy, by pochwalić nasze piękne stroje i twarzyczki (co nie było szczególnym osiągnięciem, zważywszy na fakt, że na co dzień mogli  podziwiać co najwyżej towarzyszy broni. Ach, nie ma to, jak uroki bycia dzierlatką i przebywania wśród napoleońskiego wojska!), obiecałyśmy mu powrócić do obozu po bitwie. Był pewien, że jeszcze się spotkamy, jednak już teraz dał mi kulę, którą nosił ze sobą od czasu bitwy pod Jeną. Schowałam ją w reticuli.



Czasu było niewiele, a droga do lokacji przeciwnika długa, pożarłyśmy więc szybko pyszną zupę, trochę chleba i ruszyłyśmy, mając przed sobą trzy kilometry wyboistej drogi między polami. Niestety, zanim dosięgłyśmy bram obozu koalicji, były już zamknięte, a długie kolumny wojska ciągnęły w stronę pól. Rozpoznawałyśmy wśród nich poszczególne formacje: Royal Highland Regiment, 95th Rifles, i wreszcie... wojsko niderlandzkie. Był i nasz oficer! Nie zauważył nas, jego myśli zaprzątało w tej chwili już zupełnie co innego. Minęli nas i podążyli w stronę pola bitwy. Zastanawiałyśmy się, co robić. Nie mogłyśmy dołączyć do ich markietanek, gdyż były porozdzielane i szły między kolumnami - każda za swoim oddziałem. W ten sposób nie było jak wmieszać się w nie i pozostać niezauważonym. Ogromne ilości ciżby z okolicznych wiosek ciągnęły za wojskiem - żądne krwi i wojennych łupów. Zrozumiałyśmy, że w tej sytuacji nie możemy być same. Robiło się niebezpiecznie, wszędzie słychać było dźwięk wojennych werbli, fragmenty piosenek śpiewanych przez maszerujące wojska w takt wykrzykiwanych przez dowódców komend; niknące w oddali dudy i piszczałki - wszystko świadczyło o nadciągającej burzy. Trzeba było natychmiast przedostać się na inną drogę i odnaleźć nasz batalion. Szczęściem, mały oddział maruderów zmierzał w tę samą stronę. Torując sobie drogę przez tłuszczę, rozcinał ją na pół. Dołączyłyśmy szybko do nich i przez jakiś czas szłyśmy za nimi, udając ich markietanki. W tłumie usłyszałyśmy czyjeś uprzejme bonjour i naszym oczom ukazała się owa piękna dama z balu, owinięta czarnym welonem. Zanim zdążyłyśmy odpowiedzieć i porozmawiać, tłum porwał ją ze sobą niczym papierową laleczkę.
Wkrótce nasz przybrany oddział skręcił w inną stronę, zostawiając nas w bezpiecznym miejscu. Widziałyśmy całe kolumny, przemieszczające się w stronę pól. Oficerowie na koniach, w mundurach połyskujących złotem kłaniali się nam i salutowali, inni tylko dotykali brzegu wspaniałych, pierzastych bikornów, licząc na tę samą odpowiedź. Prości żołnierze wychylali się z szyku, wesoło zagadując - któż by przypuszczał, że za kilka godzin niejeden z nich spotka się z ołowianą kulą i wilgotną ziemią. Poznani niedawno artylerzyści ciągnęli ciężkie działo "Hej, dzierlatki, zapraszam do nas do szyku" krzyknął jeden z nich. Zostałyśmy jednak na miejscu, życząc im powodzenia. W końcu dosięgnął nas nasz oddział. Dominika szybko poinformowała nas o planach markietanek, na które przystałyśmy z entuzjazmem. Tym razem miałyśmy być z żołnierzami. W polu.


Z jednego z łagodnych wzgórz rozciągał się piękny widok na całe pole bitwy. Nasz batalion stał w szyku, ze zdziwieniem spoglądając na innych żołnierzy, którzy pościągali czapki i rozłożyli się na zielonym zbożu, jedząc i śpiewając piosenki. "Ostatnie chwile przed bitwą" rzekła Dominika "Trzymajcie się mnie, a nic wam się nie stanie". Gromki okrzyk zgromadzonych wojsk zagłuszył naszą odpowiedź. Oto na białym koniu przejeżdżał cesarz. Wzniesione w górę czapki na karabinach i bagnety okazywały radość wojsk na widok spotkania z Bonapartem. Przyjrzałam się mu przez chwilę, zastanawiając się, czy wie, jaki los go wkrótce spotka. Światło połyskujące na szamerunkach jego gwardzistów mimo wszystko zdawało się wróżyć zwycięstwo. Jakiś czas później na dole padł pierwszy wystrzał. Wojska ruszyły. Nawet, gdyby dym nie zasnuł pola bitwy, a krzyki zwycięzców i rannych nie zmieszały się z wojennymi werblami i gradem padających kul, nie dałoby się w tym zamęcie rozróżnić nacierających wojsk. Kilka razy dostrzegłam naszych ułanów i lansjerów w boju - ich karmazynowo-białe proporczyki zdawały się frunąć ponad dymem wprost na oddziały wroga.


Wreszcie nasza piechota ruszyła. Dominika dała nam znak, by za nimi podążać, poszłyśmy więc w dół, zstępując w sam środek wojennego piekła. Marszałek d`Erlon dowodził, wojska szły równo zdając się nie lękać czekającego je na dole losu, a my posuwałyśmy się za nimi jak cienie, brodząc po pas w wysokim zbożu. Kłosy haczyły o muślinowa sukienkę, wdzierały się pod halkę, jednak tym razem nie było mi zimno - zagrzewała mnie chęć walki. Kilka razy Dominika przywołała nas do siebie, jednak na ucieczkę było już za późno. Piechota uformowała się w czworobok, zamykając nas w samym środku. "Czy to dobrze, że tu jesteśmy?" zapytałam z wahaniem "Nie bardzo... Raczej nie... Właściwie, to źle" odrzekła Dominika, wskazując nam wściekłego i groźnego dowódcę, który niemal natychmiast ruszył konno prosto na nas, wrzeszcząc coś po francusku i wyrzucając nas poza czworobok. Znalazłyśmy się w samym środku wojennego zamętu. Nie wiedziałyśmy, z której strony natrze wróg, ani co się wtedy z nami stanie. Żołnierze widocznie podzielali nasze odczucia, bo (wbrew rozkazom rozsierdzonego d`Erlon) rozstąpili się i szybko zaprosili nas znów w środek czworoboku. Nie na długo. Rozpędzona kawaleria koalicji uderzyła w nasze oddziały od tyłu, rozbijając je w perzynę. Szable i karabiny poszły w ruch, konie zdawały się pędzić prosto na nas. Dominika nie musiała zarządzać ucieczki. Z wrzaskiem rzuciłyśmy się do niej same.

Wściekły d`Erlon i formujący się czworobok


Biegłam ile sił w nogach przez zielone zboża, wśród dymu i odgłosów walki, nie dbając zupełnie o zdobienia mojej lekkiej sukni, ani jasne pantofelki. Zdałam sobie sprawę, że rano, gdy w pełnym słońcu opuszczałam oberżę w Charleroi, nawet przez myśl mi nie przeszło, że tego samego dnia wieczorem będę uciekać przed szarżującą kawalerią. Zatrzymałyśmy się dopiero na wzgórzu, z dala od pola bitwy. Kilku rannych odpoczywało w namiocie. Choć żadnej z nas nic się nie stało, Dominika zaleciła odczekać tu spokojnie do końca bitwy. Tego dnia słońce zaszło późno, znacząc niebo czerwonymi smugami. Widnokrąg był szary od dymu, gdy poszczególne oddziały, zupełnie rozbite zaczynały zbierać się na wzgórzu. Batalia była przegrana. Wieczorna mżawka wraz z siarkowym, metalicznym zapachem dymu osiadała na nas, powoli zwilżając strój. Tym razem nie widziałam naszej kawalerii, ani 18. Pułku Piechoty Liniowej. Żołnierze w milczeniu opuszczali pole bitwy.


Jeden z ostatnich wystrzałów

Po drodze na chwilę dołączył do nas dowódca 7-ki, by poinformować nas, że wszyscy przetrwali batalię i niedługo spotkamy się w obozie przy ognisku. Ogromne masy żołnierzy oddalały się od miasta w stronę obozu. W tłumie dostrzegłyśmy naszego znajomego kanoniera. "Jak bitwa?" zapytałam. Uśmiechnął się i pokazał mi całkiem osmalone oblicze i ręce "A gdzie syn?" spytałam znowu "A tam, ciągnie armatę" odparł. Chwilę później doszło nas charakterystyczne dzwonienie łańcuchów i naszym oczom ukazał się dobrze znany artylerzysta "Myślałam, ze zginąłeś" zażartowałam "Chciałybyście" odparł. Na takie dictum powzięłyśmy głośne postanowienie przejścia na stronę zwycięzców i tak też zrobiłyśmy. W ciemnościach odłączyłyśmy się od armii francuskiej i skręciłyśmy w lewo - wprost do obozu koalicji.
Za ogrodzeniem było cicho i ciemno. Zasznurowane namioty mokły w równych rzędach. Płomienie w latarkach tańczyły, dając słabe światło. Nad ogniskami w równych rzędach wisiały garnki ze strawą. Deszcz syczał, parując na ich powierzchni. Obóz był pusty. Nikt jeszcze nie wrócił z wojny, toteż postanowiliśmy poczekać w ciemnościach na zwycięskie wojska. Niedługo później doszedł nas odgłos równego marszu - poszczególne oddziały ustawiały się na placu i salutowały zwycięskiemu Wellingtonowi. Wmieszaliśmy się w tłum czerwonych kurtek i zaczęliśmy spacerować po obozowisku. W końcu, całkiem przemoknięci podeszliśmy do jednego z dużych namiotów. W środku migotał przyjemnie ogień w latarce, parowała herbata w imbryczkach, a stół uginał się od jadła. Uprzejmy dowódca East Norfolk Militia zaprosił nas do środka i nie pytając o to, skąd się wzięliśmy i co robimy w ich obozie, zaproponował kolację. "Zwycięzcy, czy nie, tej nocy wszyscy i tak jesteśmy jak bracia" rzekł, a my po prostu poddaliśmy się ich gościnności. Dopiero wtedy poczułam, że po bitwie jestem naprawdę głodna, jadłam więc i piłam gorącą herbatę, z dbałością przygotowaną przez jednego z żołnierzy, słuchając opowieści i rozmawiając z ich doboszem. Mijały godziny i noc przechylała się wolno w stronę poranka. Nasz czas się kończył, musiałyśmy więc pożegnać gościnny oddział i wrócić do francuskiego obozu. Tam rozmawiałyśmy jeszcze chwilę z żołnierzami 7-ki, jednak kieszonkowe zegarki nieubłaganie pokazywały zbliżający się kres naszej wizyty w 1815 roku. Zaprzyjaźniony podporucznik znów odprowadził nas do furgonu, zabawiając po drodze rozmową. 


Wkrótce obozowisko zostało daleko w tyle, a my znalazłyśmy się znów w małym pokoju poczciwej oberży. Miałyśmy godzinę na zdjęcie zabłoconych, ciężkich od deszczu sukienek, rozczesanie potarganych loków, rozsznurowanie gorsetów i powrót do XXI wieku, który zgodnie z planem miał nastać wraz z pierwszym światłem dnia. Gdy przyszło do odwiązania złotej wstążeczki, pomyślałam, że nie mogę tego tak po prostu zrobić. Zbyt wiele rzeczy wydarzyło się dwieście lat temu, by teraz tak zwyczajnie ją zdjąć. Gdy następnego dnia w pracy pogrążona w depresji posthistorycznej zauważyłam, jak wstążka wysuwa się zza mankietu roboczego fartucha, uśmiechnęłam się do siebie i pomyślałam, ze teraz dopóki mam ją przy sobie, mogę w każdej chwili wrócić do 1815 i odwiedzić zostawionych tam przyjaciół.

32 komentarze:

  1. Łał! Co za historia :) Jak oglądałam bitwę w telewizji, to tak sobie myślałam, że szkoda, że kobiety nie mogą wejść na pole walki, chyba, że w stroju żołnierza... A tu się okazało, że mogą i jeszcze świetnie się przy tym bawią :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bo filmowali tylko tę pierwszą bitwę. Druga to był szał wojny xD

      Usuń
  2. Właśnie uśmierciłaś swoją stałą czytelniczkę. Umarłam z zazdrości :<
    A tak poważnie - świetna relacja, bardzo miło się czytało i oglądało zdjęcia :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hehehe ;>
      Teraz uśmiercam sama siebie, bo chcę jeszcze raaaz! D:

      Usuń
  3. Jak ja uwielbiam Twoje relacje <3 Pięknie wyglądałaś, chociaż sama przyznaję, że lata 1810-te to chyba najbardziej nielubiana przeze mnie dekada XIX wieku. No, i jeszcze lata 1820-te :D Zazdroszczę tylu świetnych wspomnień, mimo wszystko to musiała być niezapomniana podróż! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I jeszcze nie lubisz krynolin, he he he ;> Ech, jak dotąd to obok Anglii była chyba najlepsza z podróży w czasie <3

      Usuń
  4. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  5. Piękna opowieść. Zbieraj wspomnienia z takich wydarzeń. Będzie kiedyś co wspominać. Moje ulubione zdjęcie, to to, gdzie jesteś obrócona w kierunku kamery, a za Tobż widać idących na pole bitwy żołnierzy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, trochę też dlatego piszę tego typu posty, bo jednak wraz z upływem czasu dużo się zapomina D:

      Usuń
  6. Wystrzałowa impreza :D Kiedy widzę krynolinowe pikniki i inne tego typu wydarzenia, zdarza mi się powiedzieć, że fajnie, pięknie, zazdroszczę, ale wiem, że nieokrzesany introwertyzm, który w danych epokach pewnie zrobiłby ze mnie mnie antybalowe dziwadło, ochota na chodzenie własnymi ścieżkami i to, że kostiumowanie samo w sobie jakoś mnie średnio kręci osłabiają motywację do uczestnictwa w takich mało kameralnych przedsięwzięciach i to tylko takie gadanie. W tym wypadku szczerze i ogromnie ZAZDROSZCZĘ! Następna taka impreza za 100 lat :D Fajni panowie (nie pytam czy kogoś uprowadziłaś, bo damy o takie rzeczy publicznie nie wypada pytać hehe mój rycerz byłby jednak zazdrosny, gdybym wylądowała na tym polu bitwy, to pewne), bitewny zgiełk, cudnie! Sukienki szkoda, ale za to jaka przygoda :D

    Godnie reprezentowałyście nie tylko Krynolinę, ale i ogólnie, ukrytą opcję francuską ;) Osoby, które narzekają na krynolinowe szycie z zasłonek mogą się cmoknąć.

    Absyny

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za komentarz! To była wyjątkowa impreza i dlatego tak zależało mi, by na niej być :) Było naprawdę niesamowicie i chcę jeszcze raz :D
      To była ukryta opcja angielska pod ukrytą opcją francuską xD

      No weź, przyjedź kiedyś na jakieś spotkanie Krynoliny ^^ Piknik jest idealny dla introwertyków - można sobie siedzieć nawet w oddali, czytać książkę i tylko od czasu do czasu wtrącać się do rozmowy ^^

      Usuń
  7. Świetna relacja! Bardzo Wam zazdroszczę, wyglądałyście cudownie i zabawa widzę była przednia :D Przez Ciebie mam ochotę na strój 1815 zły człowieku! :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. He he he ;> Szyj, szyj, może akurat na Ojców założysz ;)

      Usuń
  8. Ależ miałyście wyprawę!! Niejedna z panien nie miałaby tyle odwagi na taką przygodę. Aż zapiera dech :-o

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Teraz sama się dziwię, jakim cudem to wszystko nam się udało! :O Miałyśmy wyjątkowe szczęście :)

      Usuń
  9. Jak to wszystko profesjonalnie wygląda, jestem ciekawa, kto uszył tyle mundurów ;D.
    Świetna przygoda, zazdroszczę bardzo, relacja wciąga niczym powieść.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z tego, co wiem, żołnierze albo szyją sobie sami, albo mają zaprzyjaźnionych krawców :)
      Chciałabym, by ta powieść miała jeszcze kolejne rozdziały... ;)

      Usuń
  10. Cudownie to opisałaś! Na szóstym zdjęciu wyglądasz jak z ryciny. Zazdroszczę wyprawy i tego, że widziałaś tylu przystojnych żołnierzy :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki :) Też cieszę się, że wreszcie mogłam ich poznać :)

      Usuń
  11. Uroki życia w obozie - konieczność zabrania ze sobą tony ciepłych wełnianych okryć na noc i pozostawienia jedwabnych sukienek ... hmm, żadna dziewczyna chyba jednak nie oprzeć się pokusie zabrania przynajmniej jednej odświętnej kreacji (zwłaszcza że dziewczyny też często na imprezach historycznych pokazują tańce z epoki).

    Gorąco polecam zaciąganie się w charakterze markietanek, bitwy można sobie z bliska oglądać i bawić się dobrze wieczorami, jak już tłum cywili wróci do rzeczywistości. (Ale swoją drogą ciekawe, że choćby jeden obóz nie był udostępniony zwiedzającym, tak robią np.na Grunwaldzie) .

    I naprawdę warto na imprezę historyczną ubrać się w strój z epoki, choćby się było cywilem. Zupełnie inaczej odbierają cię pozostali rekonstruktorzy, inaczej prwadzą rozmowę, a i na grochówkę szybciej dostanie się zaproszenie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, gdybym wiedziała, co mnie spotka, uszyłabym jeszcze inne stroje do chodzenia po obozie :D

      Tym razem zamknięty dla zwiedzających był obóz kawalerii, z tego, co wiem ;)

      Tak planowałyśmy, a wyszło inaczej :D I dobrze, bardzo dobrze :D

      Usuń
  12. jak zawsze czytałam z zapartym tchem:D piękna przygoda:D

    OdpowiedzUsuń
  13. Co za przeżycia! Wziąć udział w wojnie.. i to jeszcze w lekkiej białej sukni! :D
    A na marginesie to bardzo przyjemnie się czyta :)

    OdpowiedzUsuń
  14. Również mogłam w tym roku oglądać bitwę tylko w telewizji, a po Twojej pięknej relacji żałuję, że nie mogłam tam być :(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Szkoda! Moim zdaniem zupełnie źle rozwiązano kwestię biletów. Było ich po prostu za mało...

      Usuń
  15. ile przygód, ile wydarzeń i jacy szarmaccy żołnierze:) po Twojej relacji wystarczy ze westchnę ze smutkiem, bo drugiego takiego Waterloo juz nie dożyję:( Relacja fascynująca:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki! :) Drugiego Waterloo już niestety nie, ale będą jeszcze różne inne bitwy i okazja, by spotkać się w przeszłości :)

      Usuń
  16. Czy dowódca East Norfolk Militia nazywał się Mark Spires?(bo robiłem z nim wywiad):)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A możliwe :) Nie poznałam go osobiście, bo gadałam tam głównie z doboszem. A masz może link do wywiadu? ;)

      Usuń