17 stycznia 2017

Mroźny odwrót spod Moskwy, 1812

fot. Loreta Baliukyniene

Zimą 1812 roku świat pokrywała gruba warstwa zimnego, mokrego śniegu. Ciężka, podobnie jak odwrót zmarnowanego wojska spod Moskwy.
Po długiej, całonocnej podróży w końcu stanęliśmy przed bramą wjazdową do małej, litewskiej wioski. Kilkanaście krytych strzechą chat, schowanych wśród malowniczych wzniesień, pokrytych szadzią lasów i zamarzniętych jezior wydawało się doskonałą kryjówką dla naszego pułku. Trochę błądziliśmy po wiejskich ścieżkach, zanim znaleźliśmy otwarty i przyjazny dom, a w nim - niezwykle gościnnych przyjaciół z Litwy.


Zajęliśmy przytulny pokój na piętrze i jak tylko zdążyłam zmienić suknię (zdecydowałam się na wełnianą szarą z białą szmizetką) i ułożyć włosy (tym razem było to mniej popularne od loczków, ale również modne w 1810. upięcie z warkoczy) zaproszono nas na dół. Tam czekał już stół zastawiony litewskimi pysznościami, które co tu ukrywać, uwielbiam! Tak cudowne chleby różniaste (najlepszy był czarny, miękki, jak ciasto, tylko mniej słodki), pyszne, dojrzewające mięsiwa i oszronione kiełbasy, sery i przede wszystkim suszona ryba tak twarda, że jak się nią uderzy o stół, to prędzej ten stół pęknie, niż z rybką coś się stanie, a do tego pachnąca trochę jeziorem, trochę morzem, trochę jakąś pradawną tajemnicą... No takie pyszności są tylko tam! Żałowałam tylko, że nie wzięłam robótki - miałabym czymś zajęte ręce i nie mogłabym cały czas podjadać.


Zanim za oknem pojawił się zmierzch, zaczęły zjeżdżać się kolejne pułki. Wkrótce w domu zaroiło się od żołnierzy. Powitaniom nie było końca. Szybko opróżniały się kolejne butelki okowity i innych trunków, pewien młody żołnierz czytał wspomnienia starego wojaka z innych kampanii i pięknie recytował strofy (w sumie to niezwykłe, jak w XIX wieku poezja jest żywa i piękna, nie to, co w naszych czasach). Z pokoju dał się jeszcze słyszeć gromki śpiew, gdy wchodziłam po schodach na piętro, by już położyć się spać. Po drodze natrafiłam jeszcze na brawurową akcję ratowania pewnego młodego żołnierza, której przez współczucie tu nie opiszę ;)

fot. Loreta Baliukyniene
Właściwie spałam lepiej i dłużej, niż w XXI wieku. Bladym świtem zerwałam się, słysząc przez uchylone okno pohukiwanie ptaków gdzieś daleko. Najwyższy czas rozwinąć loki i ubrać się zanim wojsko wstanie i dowództwo zarządzi wymarsz. Gdy zeszłam na dół na śniadanie, okazało się, że stół został posprzątany, a za ten bohaterski czyn odpowiadali znajomi żołnierze, którzy przyjechali późno w nocy, dołączyli do zabawy i właściwie prawie nie położyli się spać. Bojowy harcap jednego z nich to moje dzieło - skoro nie wzięłam robótki, zajęłam się czym innym ;) Tego poranka, przy herbacie pomagałam też robić patrony - ładunki do karabinów i właściwie tak minął mi czas do wymarszu. 

fot. Loreta Baliukyniene

Miałam na sobie 8 grubych, w większości wełnianych warstw ubrań, przez co wyglądałam i czułam się trochę jak bałwan, ale za to było mi zupełnie ciepło, gdy skradałam się krok w krok za oddziałem. Trzeba było patrolować teren i zabezpieczyć go przed ewentualną napaścią wrogich wojsk. Woltyżerowie biegali od zagrody, do zagrody, czając się na wroga i strzelając bez rozkazu, kilku z nich zostało wziętych do niewoli, ale już zbliżył się nasz oddział i linia przeciw linii ostrzeliwali się na polnej ścieżce między krytymi grubą strzechą chatami. Oddaliłam się nieco i skręciłam w stronę zamarzniętego młyna... a może to była wiejska kapliczka? Po drodze ostrożnie ominęłam przykryte śniegiem jezioro i zagrodę, w której, jak się okazało były piękne konie! Nieco dalej, w budynku stajni grzały się owce. Postanowiłam nie niepokoić gospodarza, wiedząc, że pewnie i tak wkrótce zawita tu wojsko po zaopatrzenie. 

Wróciłam do oddalającego się w stronę miasteczka oddziału. Żołnierze ścigali wycofujących się Rosjan i na rynku doszło do ostatecznego starcia. Armaty grzmiały przy wtórze karabinów. Ich głosy niosły się daleko, daleko echem wśród okolicznych wzniesień i lasów. Walka wręcz zakończyła starcie i na ulice wyszli cywile. W tłumie wyhaczyłam przyjaciela, który pozwolił mi postrzelać jeszcze ze swojego karabinu. Gdy zabrakło wrogów, inni żołnierze zajęli się rozstrzeliwaniem stojących na rynku bałwanów. 

fot. Loreta Baliukyniene
fot. Loreta Baliukyniene
BANG! / fot. Loreta Baliukyniene
Po wygranej bitwie, pewni bezpieczeństwa naszych oddziałów wróciliśmy do goszczącego nas domu. Przed gankiem, na ziemi odgarniętej ze śniegu rozpalono ogniska, a na nich warzyły się kartofle i kapusta z mięsem. Za namową żołnierza przysunęłam się do nich i poczęstowałam się. Tak posilona wróciłam znów na do miasteczka na rynek. Okazało się, że mimo niedawnej bitwy jest tam otwarty warsztat bursztynnika. Zawsze z chęcią oglądam błyskotki, tym chętniej, jeśli jeszcze mogę posłuchać o tym, jak są robione. Część była wykonana z bursztynu, a część z kości słoniowej. Moją uwagę zwrócił mały pierścionek z nanizanych maleńkich bursztynów. Wręczając mi go, rzemieślnik przyjrzał się mi dokładnie i wypowiedział dobre życzenie, które wzięłam ze sobą.

Selfiak w dziewiętnastowiecznym lustrze podczas biżu szopin... yyy sprawunków ;)
fot. Loreta Baliukyniene
 Tymczasem nad ogniskiem rozpalonym na ganku naszego domu obracał się już baran w przyprawach, pilnowany skrzętnie przez furierów. Przez okna widać było mnóstwo postaci, a na zewnątrz wciąż kręciło się kilku żołnierzy, robiąc porządki z karabinami i amunicją. Jeden z nich znów pozwolił mi postrzelać ze swojej broni. Bardzo lubię ten rodzaj rozrywki, dla panny podążającej za wojskiem strzelanie jest przydatną umiejętnością, a w czasach pokoju przydaje się oczywiście na polowaniach. Strzeliłam dwa razy, a za trzecim zdarzyło się coś niespodziewanego. Być może proch był z innego przydziału, więc mocniejszy. A może było go tym razem nieco więcej, w każdym razie podczas wystrzału karabin szarpnął do tyłu ze cztery razy mocniej niż zazwyczaj, obrócił całą moją postać w prawo, odrzucił moją prawą rękę i wylądował daleko na ziemi. Z karabinem chyba nic się nie stało, z moją ręką było trochę gorzej - bolała bardzo, no i nie mogłam nią ruszać. Oto panna Marta została ranna w epoce napoleońskiej!

fot. Loreta Baliukyniene
fot. Loreta Baliukyniene

fot. Loreta Baliukyniene
Nie było wśród nas medyka, więc musiałam radzić sobie sama. Postanowiłam, że muszę zobaczyć, co się stało. Zdjęcie obcisłych rękawów mojej szarej sukni było czymś, czego w tej chwili pragnęłam najbardziej. Z resztą, zmierzch zapadał, a i tak miałam zmienić suknię na wieczór. Wdrapałam się po schodach i weszłam do pokoju. W środku żołnierze odpoczywali, ktoś wyciągnął karty i kości, ktoś głośno żartował. Odpięłam suknię i zdjęłam jej górę z rękawami. Po zdarzeniu z karabinem nie było śladu, choć ruch ręki był nadal mocno ograniczony. Ciepło pokoju i miły gwar sprawiły, że położyłam się. Ramię ułożyłam tak, aby odczuwać je jak najmniej i miałam nadzieję, że jak się obudzę, zobaczę sporego siniaka. Siniaki są znane, poczciwe i niegroźne, czekałam więc aż się pojawi, nasłuchując wesołych rozmów z głębi pokoju. Dowódca pułku nakrył mnie ciepłym, wełnianym płaszczem i zasnęłam na chwilę.

fot. Loreta Baliukyniene
Obudziła mnie ogólna radość z powodu powrotu żołnierzy wysłanych po furaż. Co prawda nie było mojego oczekiwanego siniaka, ale ręka miała się lepiej i nieco odzyskała ruchomość. (Jeśli jesteście ciekawi, jak skończyła się ta historia, to tak, wymarzony siniak w końcu jest, a ręka prawie całkiem odzyskała ruchomość, także jutro idę na fitness i ćwiczę z ciężarami #girlpower ) Zmieniłam suknię na wieczorową. Wybrałam tę białą z trenem i aksamitnym stanikiem wieczorowym. Potem cały czas żałowałam tego wyboru, bo musiałam ciągle uważać, aby się nie ubrudziła, a tren nie został przydepnięty. Treny są ogólnie mało praktyczne, nie polecam ;) Uczesałam włosy od nowa, wpinając w nie diadem. Tak przygotowana zeszłam po schodach na dół, a tam... powitały mnie owacje! No tak, niepozorna panna Marta w wieczorowej sukni wzbudziła żywe zainteresowanie! Tym razem biesiada okazała się głośniejsza, niż ta poprzedniego dnia. Prawie niemożliwym stało się przeprowadzenie przygotowanych przez gospodarzy gier. Po jakimś czasie wycofałam się do drugiego pokoju, w którym wydawało się spokojniej. Długi, zimowy wieczór szybko zamienił się w noc i trzeba było położyć się spać. A choć Litwini są niezwykle gościnni i najchętniej nie opuszczalibyśmy wioski co najmniej przez tydzień, trzeba się było zbierać, maszerując dalej wśród śniegu, w stronę Księstwa...



ENGLISH: Soon here or I will make the whole post again in english - depends on time :)

12 komentarzy:

  1. Super zdjęcia :) Bardzo fajna przygoda :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Podziwiam taki pasjonatów historii!

    OdpowiedzUsuń
  3. Mogę podpowiedzieć, że w roli warstwy grzejacej dobrze sprawdza się też jedwab. Jedwabna koszula (np. z surowego jedwabiu) jako bielizna jest świetna w górach/podczas marszu, bo stygnie razem z ciałem i nie daje efektu mokrej szmaty na plecach jak bawełna.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jedwabną suknię na empir mam na razie jedną, muślinową, ale chętnie uszyję sobie kolejne (jak będą fundusze). Dzięki za radę! :)

      Usuń
  4. Fajne zdjęcia, prawie jak z planu filmu historycznego :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bo reko jest takim jakby filmem historycznym na żywo ;)

      Usuń
  5. Na mnie też robią niesamowite wrażenie :)

    OdpowiedzUsuń