25 lutego 2013

Moda męska w II poł. XVIII wieku, cz. I

Zgadnijcie, ile czasu zabieram się do tego posta... Nie wiem, co to jest, czy jakiś szczególny rodzaj zaleniwienia, czy przesilenie wiosenne, ale najchętniej cały dzień bym spała i nic nie robiła :/ To jest straszne -_- Dobrze, koniec narzekania, czas na post :)



Dzisiaj przypatrzymy się panom z II poł. wieku XVIII :) To właśnie wtedy wykształcił się obowiązujący do dziś męski strój złożony z trzech części... podobno, bo kto w naszym XXI wieku jeszcze nosi kamizelkę do garnituru?


Zacznijmy od tego, co dzisiaj pewnie byłoby marynarką :)

W XVIII wieku istniały trzy główne (następujące po sobie) kroje odzienia wierzchniego:

Justaucorps, czyli szustokor - był poszerzany od talii w dół, raczej dopasowany, po bokach materiał uformowany był kilka fałd, dzięki czemu sylwetka męska w justaucorps korespondowała z damską w sukni francuskiej. Szustokor sięgał kolan, a rękawy do połowy przedramienia zdobiły szerokie mankiety.

Habit - bynajmniej nie zakonny ;P Jego krój nie zmieniał tak bardzo męskiej sylwetki, jak szustokor. Boczne fałdy materiału zostały przesunięte do tyłu, rękawy wydłużone, mankiety zmniejszone. Habit wyposażony został w krótki, stojący kołnierz, był też krótszy od szustokora, ale najbardziej rzucającą się cechą tego typu ubioru były przepiękne hafty. Wytworne ornamenty (najczęściej motywy roślinne) zdobyły brzegi pół, mankiety, kołnierz oraz klapy bocznych kieszeni habitu. Na uwagę zasługują też piękne, bogato zdobione haftem guziki, które stanowiły bardziej element biżuteryjny, niż faktyczne zapięcie stroju.

Frak - narodził się pod koniec XVIII wieku w Anglii i był znacznie prostszy od wspomnianych wyżej ubiorów. Szyty najczęściej z ciemnych materiałów, nie był też tak ozdobny, jak habit - zrezygnowano w nim z pięknych haftów. Poły fraka były mocno ścięte z przodu, cały ubiór dopasowany, a  kołnierz nierzadko większy, wykładany. 
Guzików wciąż były zdobione. Wytwarzano je z kawałków perły, porcelany, metali lub obciągano tkaniną. Zamieszczano na nich drobne scenki rodzajowe albo portrety.


Do odzienia wierzchniego nie noszono spodni takich, jak dzisiaj, ale culotte. Były one uszyte zazwyczaj z tego samego materiału, co habit, szustokor lub frak, po bokach rozcięte i zapinane na pasujące guziki. Nogawki sięgały za kolana. Z przodu culotte wyposażone były w zapinaną klapkę ( :D), w tyle zaś nadmiar materiału ściągał troczek. Tak, jak i później w XIX wieku, w wieku XVIII nie noszono pod culotte bielizny, dlatego też często były one podszyte innym materiałem (np. lnem).




Trzecią częścią ubioru była, dziś już chyba nieco zapomniana, kamizelka.

W XVIII wieku była ona obowiązkowa, nikt nie chodził w samej koszuli. Początkowo kamizelki miały rękawy, ale w połowie stulecia zaczęły krojem przypominać współczesne nam odpowiedniki. Osiemnastowieczne kamizelki były najczęściej jasne, haftowane i oczywiście dopasowane pod względem kolorystyki i wzoru do odzienia wierzchniego: do szustokora i habitu - uszyte z korespondującego barwą materiału, do fraka - z kontrastującego (pamiętacie słynny strój Wertera złożony z błękitnego fraka i żółtej kamizelki? :) ).

Pod kamizelką noszono obszerną, jasną koszulę. Często posiadała ona niski kołnierzyk, na którym wiązano halsztuk lub czarną wstążkę (tak, jak na pierwszym obrazku w tym poście), oraz wszyty żabot. To oczywiście nie przeszkadzało osiemnastowiecznym elegantom dopinać dodatkowy, obfity żabot i koronkowe mankiety, które spełniały nie tylko funkcję dekoracyjną, ale też maskującą - ukrywały trwałe ślady po ospie.



Do krótkich culotte mężczyźni zakładali pończochy, najczęściej białe lub jasne, ale zdarzały się też kolorowe, a nawet czarne. Aby nie spadały, ściskano je brzegiem ciasnych culotte lub przytrzymywano podwiązkami. Buty noszono zazwyczaj ciemne, oparte na średniej wysokości obcasie, zapinane najczęściej na sprzączkę umieszczoną na podbiciu. Obcas niekiedy był czerwony - takie buty nosili arystokraci. Obuwie wykonane było ze skóry i od damskich trzewików różnił je nie tylko mniej wcięty obcas, lecz także mniej finezyjny kształt: noski męskich butów były szersze i zakończone półokrągło.

Na głowie noszono trójgraniasty kapelusz zrobiony z filcu, czarny, czasem ozdobiony na brzegach - zbyt skromnie? Cóż, kapelusz był tylko dodatkiem do wyrafinowanej koafiury zdobiącej głowę eleganta ;>

Ale o tym, biżuterii i dodatkach napiszę w następnym poście, bo ten byłby już zbyt długi.

I na koniec, tak z ciekawości: wolicie męskie stroje z XVIII, czy XIX wieku? :)

(ja chyba skłaniam się ku dziewiętnastowiecznym, w XVIII wieku trochę za dużo tego jak dla mnie, chociaż te piękne fraki... )



___________________________________

Zdjęcia oryginałów, które wykorzystałam w poście pochodzą ze strony MET.

19 lutego 2013

Kobieta w spodniach? Nic strasznego, tylko brzydko wygląda

Chyba już zawsze przy ubieraniu spodni będzie mi się przypominać ten cytat :P

źródło

O filmie Kate i Leopold przypomniała mi LadyLukrecja w swoim walentynkowym poście. Gdyby nie ona, pewnie dalej leżałby sobie niezauważony na mojej liście...W chwili, gdy to zobaczyłam, było już postanowione, że obejrzę ten film i tak też się stało :)

Kate i Leopold to typowa komedia romantyczna, ale z niewielkim akcentem science fiction. Były chłopak głównej bohaterki odkrywa portal umożliwiający przeniesienie się w czasie i przypadkowo sprowadza swojego dziewiętnastowiecznego krewnego do XXI wieku.


Cała zabawa (bo film jest uroczo zabawny) polega na niedostosowaniu Leopolda do współczesnego życia i sytuacjach, które z tego wynikają oraz jego drobnych konfliktach z przebojową bizneswoman Kate. Jak to w komediach romantycznych bywa, bohaterowie, mimo zupełnych przeciwieństw charakterów (a właściwie to dzięki nim) zaczynają mieć się ku sobie i następuje... no właśnie, czy happy end? (tego nie zdradzę :P)




To, co jest główną zaletą filmu to humor :) w porównaniu z tym, z którym mamy do czynienia w W świecie Jane Austen (tam jest na odwrót i to współczesna bohaterka przenosi się w czasie), humor Kate i Leopolda jest bardzo delikatny i miły, dobrze się wypoczywa przy tym filmie :)

Fajnie też ogląda się sceny, w których pokazywane są te same miejsca w Nowym Jorku XIX i XXI wieku, w których przebywają bohaterowie, nie wiedząc o sobie nawzajem. Często mam tak, że odwiedzając jakieś stare miejsce, zastanawiam się, kto też bywał tam sto pięćdziesiąt lat przede mną - w filmie jest to bardzo fajnie pokazane. Poza tym dobrze widać ogólne różnice między ówczesnym i obecnym trybem życia.



Oczywiście niemałą zaletą obrazu jest sam Leopold :) Hugh Jackman zachwycił mnie już w Nędznikach, więc przypuszczałam, że w tym filmie, ucharakteryzowany na trzydziestoletniego księcia będzie wspaniały i oczywiście nie myliłam się :D Myślę, że każda, która ma słabość do takich typów :P powinna zobaczyć ten film i przygotować się na dużo wzdychania :D



A tak poza tym, ten film jest też dobry do obejrzenia dla mężczyzn :) Oczywiście nie mówię tu o pospolitym chamstwie (miałam nieprzyjemność ostatnio spotkać takich w autobusie - rozmawiali tuż za moimi plecami o jakiejś imprezie, na której były też ich dziewczyny i nie podobały im się ich damskie rozmowy - określili to wyrażeniem: "jak te d*py pier*oliły, nie dało się ku*wa słuchać" -_-), tylko o porządnych, wartościowych facetach, którzy są zbyt nieśmiali i mają zaniżone poczucie własnej wartości. Znam kilku takich i myślę, że gdyby obejrzeli film i posłuchali rad księcia i poobserwowali go, wyszłoby im to na dobre. I nie chodzi mi tu o kolacje na dachu, ani o śniadania do łóżka (bo moim zdaniem to byłaby już przesada :D Z resztą nie wiem, skąd ten filmowy książę potrafił gotować, skoro w XIX wieku miał od tego cały zastęp kucharzy...), ale właśnie o podejście Leopolda do Kate - jest łagodny, a przy tym stanowczy i nie wycofuje się, nawet jeśli Kate wymyśla różne przeszkody :)

Film bardzo miło się oglądało, polecam do popołudniowej kawy, albo na poprawę humoru :)

7/10


_______________________________________
Wszystkie wykorzystane zdjęcia (oprócz pierwszego) pochodzą stąd.

17 lutego 2013

Osiemnastowieczna niedziela po włosku

Dzisiaj będzie muzycznie :)



Skrzypce, altówka i wiolonczela - to one zagrają dziś... pierwsze skrzypce, tylko niekiedy ustępując miejsca klawesynowi i kontrabasowi, a wszystko w ciepłym, włoskim wydaniu - na przekór szaroburej pogodzie :)

Pietro Nardini (sonaty):





Luigi Boccerini (kwintety):




Całość trwa ponad trzy godziny i konia z rzędem temu, kto da radę wysłuchać tego na raz :D
Ale od czasu do czasu nie zaszkodzi :) Bardzo lubię włączyć sobie którąś z nich (to, z tego, co widzę chyba całe płyty) jako tło do codziennych czynności, po kilkudziesięciu minutach przełączyć na inną... Zaraz przypominają mi się te wszystkie niedziele, gdy byłam małą dziewczynką, wybierałam się do babci, a nagrzany słońcem, kwietniowy, roztańczony świat pachniał wykrochmalonym kołnierzykiem i świeżo wyprasowaną sukienką. Nie wiem, czy wtedy rodzice słuchali akurat Nardiniego i Bocceriniego (raczej nie), ale była to muzyka właśnie tego typu.


No cóż, pozostaje mi tylko życzyć Wam miłego słuchania :)

12 lutego 2013

Duma, uprzedzenie i finanse, czyli...

...kim byłybyśmy w czasach Jane Austen.


Każda z nas pewnie, będąc małą dziewczynką, marzyła o byciu bogatą księżniczką, która chodzi na bale i do opery, jeździ wspaniałymi powozami, nosi drogie toalety, a na śniadanie pija płynną czekoladę :)

Ja bardzo chciałam nią być i marzyłam o tym nawet jako nastolatka, wchodząc w świat XIX wieku, ale jak to w życiu bywa, nic nie jest wcale takie oczywiste. Zaczęłam się zastanawiać, czy faktycznie, gdybym nagle przeniosła się w ukochane czasy, byłabym tam, gdzie chcę. Odpowiedź brzmiała: nie :D Myślałam wtedy, że pewnie byłabym zwykłą chłopką - i tak, rzeczywiście byłoby, gdybyśmy brały pod uwagę rodowód.

Ale rok temu, oglądając Regency House Party znów zaczęłam się nad tym zastanawiać. Bo przecież do programu zaproszono zwykłych ludzi, nie tylko arystokratów, a ich dziewiętnastowieczne stanowiska przydzielano według zasobności portfela. 

Pomyślałam wtedy, że warto by się temu przyjrzeć bliżej i sprawdzić to w ten, "finansowy" sposób. Oczywiście matematyk, a tym bardziej ekonom ze mnie żaden, więc dzisiejsze rachunki będą dość uproszczone - zależy mi głównie na określeniu pozycji społecznej, a nie wyliczeniu wszystkiego co do grosza :)

Najlepsze w tym celu będą powieści Jane Austen, w których podany jest roczny dochód bohaterów:

































Na dobry początek weźmy pana Darcy ;>

Jego roczny dochód to 10 000 Ł, co daje 833 Ł na miesiąc.
Korzystając z Currency convertera obliczyłam, ile byłoby to w funtach z 2005 roku...
...i wychodzi, że ~ 28 300 Ł. Dużo!

Dalej, używając Kalkulatora walutowego, przeliczyłam to na złotówki i wychodzi...

~ 137 900 ! Na miesiąc! Cóż za bogactwo! :D



Witamy w świecie nędzników? Niekoniecznie... 

Według tych samych obliczeń...

Lizzy Bennet miałaby do dyspozycji tylko 687 zł miesięcznie. Powinnyśmy jednak pamiętać, że do tej kwoty Lizzy dodatkowo dysponowała częścią pieniędzy ojca (w końcu mieszkała w domu rodzinnym), a oprócz tego miała zabezpieczoną sumę 1000 Ł w razie śmierci jej matki.

W innej sytuacji majątkowej były siostry Dashwood. W powieści często określane są jako biedne (bo w końcu są pozbawione finansowego wsparcia ojca), mając w kieszeni (po przeliczeniu) 2758 zł każda.

To faktycznie mało w porównaniu z fortuną pana Darcy, ale jeśli spojrzymy na to, co mają i jak żyją panny Bennet i Dashwood, to nie byłoby aż tak źle :)


No właśnie, jakie miejsce w tej finansowej piramidzie zajęłaby przeciętna Polka?

Szukałam jakichś danych dotyczących średniej pensji w Polsce, ale wydawały mi się dziwne, więc wybrałam sama kwotę 1500 zł, co stanowi (myślę) pensję przeciętnego pracownika.

Currency converter nie działa w drugą stronę, więc posłużymy się sprytem ;>

1500 zł ---> 310 Ł

1 Ł w 1810 roku ---> 34 Ł obecnie, a więc...

...nasze 310 Ł stanowiłoby 9 Ł w roku 1810, co nie brzmi tak żałośnie, jeśli przypomnimy sobie, że to kwota miesięczna.
Po przeliczeniu, nasz roczny dochód w 1810 roku wynosiłby ~ 110 Ł, co umieściłoby nas pomiędzy Lizzy Bennet a siostrami Dashwood :)))


Czyli, ostatecznie nie jest wcale tak źle :)) Mogłybyśmy iść na bal w Netherfield i nikt by nas stamtąd nie wyrzucił :P, no i mieszkałybyśmy w całkiem ładnej okolicy:

źródło obrazka

Co Wy na to?


Liebster Award po raz drugi :)









Raz już nominowała mnie LadyLukrecja :* więc dzisiaj tylko odpowiem na pytania i zachęcę do zabawy wszystkich, którzy jeszcze nie brali w niej udziału :)

Pytania od Kaś ka:

1. Jak byś wygrała 10 mln PLN, na co byś je przeznaczyła?
 
Podzieliłabym na 3 części: jedną na cele charytatywne, jedną do banku na czarną godzinę :P i jedną na spełnienie wszystkich marzeń :)
 
2. Jakie są Twoje ulubione książki? - którą byś mi poleciła?
 
Wszystkie ulubione książki są w tej zakładce. Szczególnie polecam Dziwne losy Jane Eyre Charlotte Bronte, a ze współczesnych książek - Nie opuszczaj mnie Kazuo Ishiguro.

3. Czy wystawisz swoje zdjęcie na blogu bez makijażu?
 
Nie :)
 
4. Jeżeli mogłabyś kupić jedną z rzeczy, to która to by była: torebka, buty bądź coś z biżuterii? I dlaczego?
 
Chyba torebkę, bo butów i biżuterii mam w tej chwili tyle, ile potrzebuję.
 
5. Jak często malujesz paznokcie? I przeważnie na jakie kolory?
 
Zazwyczaj dwa razy w tygodniu, ale w wakacje robię przerwy od malowania. Kolory lubię wszystkie oprócz neonowych: zimą ciemne, latem i wiosną pastele, lubię też kolory nude :)
 
6. Twój ulubiony kolor?
 
Czarny i fioletowy (co widać chyba po blogu ;) )
 
7. Bloga piszesz z laptopa, komputera stacjonarnego czy z telefonu?
 
Z komputera stacjonarnego.
 
8. Czy ktoś z Twojego otoczenia wie, że prowadzisz bloga?
 
Wszyscy przyjaciele i koledzy / koleżanki, niektórzy znajomi i cztery osoby z rodziny (rówieśnicy).
 
9. Co Cię skłoniło do jego założenia?


Chyba to, że nikt ze znajomych nie podziela moich zainteresowań, a nie chciałam ich ciągle męczyć gadaniem o XIX wieku :D



10. Ulubiony film?
 
 
11. Co powiesz o takich programach jak : Dlaczego ja? , Pamiętniki z Wakacji? itd.
 
 Są beznadziejne :D Czasem na imprezech oglądamy fragmenty w internecie, żeby się z nich pośmiać.

***

To by było na tyle, jeśli ktoś chce odpowiedzieć na powyższe pytania lub pytania Lukrecji, zachęcam :)


Tymczasem zmykam piec sernik i pisać nowy post o finansach w czasach Jane Austen (będzie jeszcze dziś lub jutro).

Pa pa :)

9 lutego 2013

Les Mis

Tak, byłam w kinie nie przeczytawszy książki, nie zobaczywszy musicalu w żadnym wykonaniu... kompletna ignorancja - i co z tego wyszło?

źródło

Ale zanim zacznę o filmie, słówko o książce, która gnije na mojej liście już szósty (tak, tak) rok i za każdym razem, gdy chcę coś przeczytać i zastanawiam się, czy może wziąć do domu Nędzników, moja wewnętrzna odpowiedź brzmi: nie... może później, a teraz coś innego... 

I tak, z pewnym zażenowaniem własną osobą :P zasiadłam w wyznaczonym fotelu, zaczęłam oglądać i... co oni... śpiewają?! A, bo to przecież musical jest -_- A ja z musicalami to nie bardzo - fakt, żadnego prawdziwego nie widziałam (ten post to jakaś ściana wstydu :D ), ale sama forma kojarzy mi się z czymś wyjątkowo sztucznym, przeładowanym, patetycznym i ogólnie nie dla mnie...

I tak, siedząc w kinie i przez pierwsze 20 min walcząc ze śpiewanymi kwestiami postanowiłam, że odłożę na bok wszystkie moje uprzedzenia, przemyślenia oraz inne takie, które zazwyczaj dzieją się w mojej głowie podczas oglądania filmów, czytania książek i czego tam jeszcze i po prostu, w naiwny, dziecięcy sposób dam się ponieść tej opowieści, zaryzykuję.



Po 20 minutach przyzwyczaiłam się do tej śpiewanej konwencji (nie chodzi tylko o śpiew, aktorzy też przez to zupełnie inaczej grają) i zaczęłam śledzić losy bohaterów (których jest wielu i z których lubiłam chyba wszystkich) splatające się ze sobą na tle wspaniałego, monumentalnego, dziewiętnastowiecznego Paryża. Oczywiście, tło wydarzeń wygląda nienaturalnie, trochę bardziej jak nasze wyobrażenie o dziewiętnastowiecznym mieście, niż ono samo takie, jakie faktycznie było. 
Ruch kamery tym bardziej potęguje wrażenie jego wielkości, ale to w niczym nie przeszkadza, wprost przeciwnie - dobrze oddaje emocje, jakie targają bohaterami i widzowi łatwiej się w nich wczuć.



Podobało mi się to, jak śpiewali aktorzy. Wiele się słyszy, że ich wersje w porównaniu z teatralnymi są niedoskonałe itd., ale może właśnie przez to nie da się wysłuchać ich obojętnie. Gorzkie, surowe wykonanie I dreamed a dream Anne Hathaway przed kamerą wycelowaną bezlitośnie w jej twarz zawiera w sobie tyle żalu, smutku, rozpaczy i siły zdeptanej kobiecości, że do dzisiaj (chociaż od seansu słuchałam go wielokrotnie) walczę ze łzami. 
I z resztą walczyłam z nimi kilka razy w ciągu całego filmu, szczególnie na końcu (nie chcę spojlerować) i przy scenach z małą Cosette.



Nędznicy poruszają wiele różnych strun w duszy widza i grają na nich jak na dobrze nastrojonej harfie. Sama historia jest opowiedziana bardzo dobrze, wątki przeplatają się, ale nie sposób się wśród nich zgubić.
Sporym atutem filmu jest obsada, każdy aktor jest na swoim miejscu :) Szczególnie podobał mi się Hugh Jackman i oczywiście wspomniana Anne, a jedynym, który nie do końca mi podszedł, był filmowy Marius. Jeśli chodzi o bohatera do kochania :) to u mnie już o wiele lepiej sprawdził się w tej roli Jean Valjean, mimo iż nie miał nawet żadnej miłosnej sceny (magia kina :D ).



Bardzo fajnym rozwiązaniem było też zaangażowanie Saschy Barona Cohena i Heleny Bonham Carter do roli małżeństwa Thenradierów. Sceny z ich udziałem równoważyły ogólną wymowę filmu, wnosiły trochę ironicznego, ale nie przesadzonego humoru. W ogóle cały film jest doskonale wyważony - jest patos, ale nie prowokuje szyderstwa, jest ironia, ale nie przechodząca w sarkazm... Co do sarkazmu, to mam ten nieładny zwyczaj sarkastycznego komentowania filmów, nawet takich, które lubię (:P). Tutaj za każdym razem, gdy tylko próbowałam, ironiczne ostrze tępiło się, nawet nie dotykając fabuły.



Paradoksalnie, tak sztuczny gatunek, jak musical, okazał się do bólu (a raczej do łez) prawdziwy. Z kina wyszłam odmieniona, to było coś w rodzaju katharsis. Pewnie teraz się śmiejecie, ale czy pamiętacie to uczucie, gdy byliście dziećmi i zobaczyliście niesamowitą bajkę? Tylko dzieci potrafią tak przeżywać, a Nędznicy umożliwili mi cofnięcie się w czasie do wieku tej wyjątkowej niewinności, gdy wszystko było dobre i piękne. Po seansie byłam autentycznie szczęśliwa, rozpromieniona, a mój śmiech stał się tak dźwięczny, że w domu niejednokrotnie obrzucili mnie badawczym spojrzeniem z rodzaju tych: "czy wszystko z tobą w porządku?" :)))



Oczywiście nie chcę tutaj pisać, że Nędznicy są genialnym arcydziełem. Każdemu podoba się co innego i pewnie część z Was zobaczy ten film i pomyśli "o co tej wariatce chodziło?!", dlatego lepiej ostrzegę Was, że ten post jest skrajnie subiektywny, i taka też będzie moja ocena filmu:

10/10

A na koniec, mój ulubiony utwór One day more - enjoy :)

I piszcie, czy byliście już na tym filmie i jak Wasze wrażenia - jestem bardzo ciekawa :)

__________________________________________________

Wszystkie obrazki wykorzystane w poście (oprócz pierwszego) pochodzą z serwisu weheartit.com

7 lutego 2013

Robe en chemise

... Czyli kolejny post o dawnej modzie :)
Dzisiaj zajmiemy się suknią osiemnastowieczną, jedną z moich ulubionych, a mianowicie:


Robe en chemise, zwaną także chemise a la Reine lub Gaulle.

Z tą delikatną, niepozorną sukienką i powyższym portretem Marii Antoniny (mój ulubiony) wiąże się pewien skandal - otóż chemise to nic innego, jak prosta, biała koszulka, element bielizny noszony pod każdą suknią i pod gorsetem, przy samym ciele (o bieliźnie będzie jeszcze oddzielny post). Maria Antonina wylansowała tę białą, muślinową, prostą w kroju suknię i portretując się w niej wywołała skandal. I nie chodziło to tylko o to, że chemise to bielizna, ale głównie o sam portret i status MA. Królowe Francji, według tradycji panującej na dworze, powinny portretować się w pełni majestatu, w jedwabiach i drogiej biżuterii, a nie, jak tutaj - w lekkiej sukience i słomianym kapeluszu.
Poza tym skandal zaostrzyła jeszcze inna sprawa - robe en chemise uszyto ze sprowadzanego, angielskiego muślinu. Dla królowej lepiej byłoby lansować ciężkie, francuskie jedwabie i tym samym wspierać rodzimą gospodarkę. Za późno! Ów niepozorny fason szybko opanował w latach 80. XVIII wieku Francję, a za nią Anglię i resztę Europy.



Ale Maria Antonina, zlecając stworzenie robe en chemise nie myślała o tym. Królowa, zgodnie ze swoim doskonałym gustem, chciała coś lekkiego, minimalistycznego, coś, co pasowałoby krojem do swobody i lekkości Petit Trianon, nie krępowało ruchów.

Biała, muślinowa, podszyta bawełną chemise a la Reine doskonale sprawdzała się w tej roli. Była przede wszystkim wygodna. Bielizna noszona pod sukienką została zredukowana - kształt sylwetki nie wskazuje na obecność stelaży, pewnie zastępowano je wiązanymi w pasie poduszeczkami (bum pads - polskiej nazwy nie znalazłam :( ) lub podobnymi, stworzonymi z korka. Z reszty bielizny została tylko koszulka, sznurówka (gorset) i halki. Na powyższym obrazku widać, że ich ilość zależała od upodobań - pani Lavoisier (po lewej) nosiła ich więcej, zaś Maria Antonina na portrecie ma ich niewiele.

Smukłą talię podkreślało marszczenie w pasie i, zazwyczaj błękitna, szarfa. Spód sukienki wykończony był często falbaną, choć, jak widać na powyższym przykładzie - nie zawsze.



Z resztą, w XVIII wieku żadna sukienka nie była taka sama, bo nie produkowano ich masowo, tak, jak dzisiaj. A elegantki lubiły urozmaicać modne fasony.

Chemise była marszczona w dekolcie (co optycznie powiększało biust), często doszywano tam również falbanę, niekiedy dodawano kokardę, natomiast rękawy zazwyczaj były bufiaste, często przeszyte w połowie lub po dwa razy w 1/3 i ozdobione wstążką. Na obrazach widać też rękawy proste i długie, wykończone riuszką.



Powyżej macie sukienkę w tym stylu, która zagrała w Marii Antoninie ;) Nie jest to typowa chemise a la Reine, moje oko amatora widzi tu też elementy robe a l`Anglaise. Suknię podobną do chemise (gaulle) nosiła też w filmie księżna Polignac (suknia przewiązana różową szarfą):



W ogóle, uwielbiam te sceny z Marii Antoniny i robe en chemise jest jedną z osiemnastowiecznych sukienek, które chciałabym mieć. Myślę, że (w porównaniu z resztą) nie byłaby aż tak skomplikowana do uszycia... Już nawet wczoraj leżąc w łóżku coś tam obmyślałam ;>

Podoba się Wam taki fason? Czy wolicie coś bardziej ozdobnego?


[Edit] Atelierpolonaise w komentarzu zwróciła uwagę na to, że Gaulle to oddzielna suknia, która często jest mylona z chemise poprzez podobieństwo. Gaulle (nazwa wymyślona później, przez historyków) nie ma tylu falban, ani bufiastych rękawów - te są u niej długie i skrojone prosto. Dekolt też bywa skromniejszy, pozbawiony falbanek. Reszta - zarówno lekkość materiałów, bielizna pod spodem, jak i krój (oprócz dopasowanych u gaulle pleców) wydają się takie same. Teraz już sama nie jestem pewna, czy wolałabym uszyć chemise a la Reine, czy gaulle, bo obie są zachwycające ;)


5 lutego 2013

Czasy, w których przyszło nam żyć (2001)

Co robi pilny student, który ma sesję? Szuka nowego serialu, ogląda go, a następnie drży na egzaminach :P


Tytuł serialu nie jest zbytnio zachęcający, ale to już nie wina twórców. Po prostu tak nazywa się książka, na podstawie której serial został nakręcony i jego twórcy nie mieli tu wiele do gadania :P.
I tak oto moja, już bardzo długa, lista książkowa wydłużyła się o kolejną pozycję :)





Do obejrzenia serialu zachęciło mnie (oprócz tego, że jest kostiumowy, oczywiście) to, że gra w nim Matthew Macfadyen ;> Po jego roli w Annie Kareninie byłam ciekawa innych jego ról i muszę przyznać, że aktor ma niemały talent komediowy :D Sir Felixa polubiłam chyba najbardziej ze wszystkich (ale do czasu, jest scena, po której go znienawidziłam), właściwie zawsze, gdy na ekranie pojawiał się ten złoty młodzieniec, siłą rzeczy się uśmiechałam i wiedziałam, że będzie zabawnie :P
(a tak btw. to dopiero w tym serialu zauważyłam, jako on jest wysoki! :O )





Z resztą w serialu mamy cały zestaw wyrazistych postaci, aktorzy mieli się czym popisać. Oprócz sir Felixa interesujący był też bohater, wokół którego obraca się serialowy świat - Augustus Melmotte. Nie tylko dobrze dobrano aktora, ale postać była również świetnie zagrana. Z resztą dobór obsady to chyba jedna z najmocniejszych stron serialu.




Chociaż w sumie nie do końca... Paul Montague - główny amant ma tak cukierkową, lalczyną urodę, że nie da się wprost na niego patrzeć :D No nie można (dlatego też nie ma go na żadnym z obrazków w tym poście) :P I pomyśleć, że jest on na tyle silny wewnętrznie, że potrafi przeciwstawić się Melmotte`owi, zdemaskować intrygę i buduje sam kolej transkontynentalną...





Ogromne wrażenie wywarła na mnie postać Marie Melmotte. Na początku wydawała się rozkapryszona i nie do zniesienia, potem zabawna, szalona (doskonały materiał ma histeryczkę, ciekawe, co by było, gdyby jednak wzięła planowany przez ojca ślub), nieco nieokrzesana (fajne są wszystkie sceny z nią przy stole), pod koniec serialu okazuje się być wyjątkowo silna, ale też koszmarnie samotna i nieszczęśliwa. "Ojciec mnie bije, ale mogę to znieść, matka mi wymyśla, ale nie dbam o to. On mógłby mnie bić i wymyślać mi, byle tylko mnie kochał" - gdy Marie wypowiadała te słowa, było mi jej autentycznie żal :(



Bohaterowie i niezwykle wciągająca fabuła (obejrzałam całość w ciągu jednego dnia! ) to głównie zasługa Anthony`ego Trollope`a, autora książki, choć scenarzyście też nie można nic zarzucić. Podczas tych 6 odcinków tyle się dzieje, że nie ma czasu na nudę :)

I to pewnie rekompensuje w jakimś stopniu brak pięknych kostiumów (bohaterowie noszą cały czas to samo, w dodatku Hetta ma tak źle skrojone kreacje, że wygląda w nich po prostu mizernie i gdy stoi obok lady Carbury, nie można nie odnieść wrażenia, że to matka wygląda lepiej niż córka! ) i muzyki. Ale za to wnętrza są ładne :3



Ulubione sceny? 

Mam dwie: gdy sir Felix zamierza poprosić Malmotte`a o rękę córki i trenuje kwestie przed lustrem, a potem następuje scena konfrontacji :D Pomyślałam wtedy, że ojciec Marie zmiecie go z powierzchni ziemi i na to tylko czekałam. Oczywiście nie zawiodłam się, ten moment był bardzo zabawny :P 
A druga scena to ta, w której Marie kradnie czek z biurka swojego ojca, ale szukanie pieniędzy nagle przekształca się w myszkowanie po szufladach, i zabawę w przedrzeźnianie Malmotte`a :D



Ogólnie, serial może nie jest najpiękniejszy na świecie (nakręcony w 2001, a już wydaje się stary :O ), ale za to bardzo interesujący. Śledzenie losów bohaterów (jest wielu, każdy znajdzie coś dla siebie) jest na tyle wciągające, że jak tylko kończył się jeden odcinek, zaraz włączałam następny.
A przede wszystkim serial jest po prostu zabawny, choć jest też wiele scen "na poważnie", które dają do myślenia.
No cóż, książka liczy podobno 1000 stron i po tym serialu mam na nią ogromną chęć :> ale czy ona została tak w ogóle przetłumaczona?

Serial (po angielsku) możecie zobaczyć na YT:



7/10