30 października 2014

Na wrzosowiskach Haworth

Powietrze było czyste i chłodne tego dnia, gdy przemierzałyśmy górzystą, zachodnią część Yorkshire w drodze z Keighley do Haworth.

Post o mojej sukience TUTAJ


Pachniało wilgotnym chłodem kamieni, ziemistym torfem i suchymi wrzosami, w których szeleścił przenikający wiatr. Pojawiająca się co jakiś czas mżawka i mgliste powietrze obejmowały nas. Wilgotne suknie łopotały na wietrze. Kamienna, zwarta zabudowa i wąska uliczka, wijąca się coraz wyżej między niewysokimi, omszałymi domami z piaskowca prowadziła wprost do serca miasteczka - niepozornej plebanii, w której trzy równie niepozorne siostry tworzyły arcydzieła światowej literatury.



Haworth to niewielka wioska położona w północnoangielskim Yorkshire, wśród Gór Pennińskich. Otaczają je porosłe wrzosami, dzikimi trawami i gąbczastym mchem kamieniste wzgórza; niezbyt przyjazne, bogate w torfowiska, zapadające się miejscami w tajemnicze kotlinki, ziejące wnętrzami opuszczonych kamieniołomów. Wśród tych dzikich, splątanych ze sobą roślin ciągnących się aż po ostro zaznaczoną linię horyzontu prowadziła stała droga wędrówek sióstr Bronte. Dopiero, gdy sama odbyłam tę podróż przez wrzosowiska, zrozumiałam ich pragnienie wolności i to, w jak niezwykły sposób to dzikie i nieprzyjazne miejsce ukształtowało ich charaktery.



Dom rodziny Bronte - plebania przy kościele Świętego Michała i Wszystkich Aniołów otoczona wiekowym cmentarzem - znajduje się na szczycie wzgórza. Po drodze mija się budynki i miejsca, które jeszcze pamiętają przemykające tamtędy codziennie siostry. Czy to w aptece Rose & Co[mpany] Branwell zdobywał laudanum, a Charlotte kupowała ręcznie robione leki dla chorych sióstr? Czy dokładnie w tym Czarnym Byku Branwell odbywał swoje narkotyczne rytuały? Jak ponad 150 lat temu wyglądała szkoła, w której uczyła Charlotte? Dziś ulice i domy noszą ich imiona, a bohaterowie powieści pisanych w przyćmionym świetle świecy przy skromnym stole pojawiają się na każdym poczynionym w Haworth kroku.


Sama plebania jest niewielka, ale (wbrew cmentarnym widokom z okna) przytulna. Dziesięć pokoi otwiera się przed gośćmi i zaprasza do przyjrzenia się przedmiotom, z których korzystały siostry. Trudno było mi opanować wzruszenie, gdy zobaczyłam niewielki, okrągły stół z wygodnymi krzesłami, dookoła którego pisarki krążyły nocami, opowiadając sobie nawzajem losy bohaterów ich powieści; gdy mogłam z bliska przyjrzeć się ich listom i przeczytać ich treść, zostawiając na chroniącej je szybie ślady oddechu; gdy na własne oczy mogłam zobaczyć, jak maleńkie były pantofelki Charlotty (nawet dłoni bym w nich nie zmieściła) i piękna, ozdobiona czarną koronką  sukienka z wrzosowej, zbrązowiałej pod wpływem czasu tafty.



Wszystkie meble, sprzęty i drobne przedmioty noszą na sobie ich dotyk i pamiętają ciche opowieści o wzniosłych czynach i dzikich, niezłomnych charakterach snute przez czworo dzieci grzejących się przy kominku w deszczowe i ciemne jesienne dni, które na północy wypełniają większą część roku. Widziałam pulpit Emily, na którym powstawały Wichrowe Wzgórza, drobiazgowe hafty Anne wykonywane pod pilnym okiem ciotki i zestaw Charlotte przeznaczony do malowania na zewnątrz oraz jej korespondencję z wydawcami. 


Wydawało się, że tylko sen, jak miękka mgiełka, oddziela nas od sióstr i czasów, w których żyły, że wystarczy podejść bliżej, przysiąść przy kominku i wsłuchać się w wiatr wyjący na wrzosowiskach, by znaleźć się wśród nich. Wizyta w Haworth była niesamowitym doznaniem. Wrażenia i odczucia, piękne jak kadry z najlepszych ekranizacji prozy sióstr i mocne jak ziemia, po której chodziły wpisały się we mnie jak w czystą kartkę. Dzień spędzony w Haworth zachowam na zawsze jako jedno z tych wspomnień, które trwale znaczy się w świadomości i wciąż każe do siebie wracać, przyzywa, by odwiedzić to niezwykłe miejsce raz jeszcze i znów zatopić się w mgle czasu.

23 października 2014

Wieczór w Milton / suknia dzienna z lat 1850.

"Nastał zimny, październikowy poranek - ale nie październikowy poranek na wsi, gdzie miękka, srebrzysta mgła rozprasza się, zanim słońce zaświeci, wydobywając przepyszną paletę barw - październikowy poranek w Milton, gdzie zamiast mgły srebrzystej wiszą ciężkie opary, słońce zaś, gdy już wychynie zza chmur, oświetla jedynie długie, zacienione ulice."




"Część miasta, w której leżało Crampton, stanowiła dla robotników główną trasę w drodze z i do pracy. W bocznych uliczkach kryło się wiele zakładów, z których dwa albo i trzy razy dziennie wylewały się tłumy kobiet i mężczyzn. Dopóki Margaret nie poznała pór ich wejść i wyjść z fabryki, co rusz niefortunnie na nich wpadała."



"(...)tęskniła za starym domem oraz błogim spokojem dawnego, uporządkowanego i jednostajnego życia. Dopóki trwało, uważała je niekiedy za nużące, jednakże od tamtej pory los nie szczędził jej razów, a ostatnie zmagania ze sobą wyczerpały ją tak dalece, iż nawet stagnacja zdawała jej się wybawieniem."

"Tymczasem w Milton wszystkim brakowało czasu na spokojną rozmowę czy spontaniczną wymianę poglądów; wszystkie dyskusje dotyczyły spraw bieżących i aktualnych, a gdy mijało związane z pracą napięcie, ludzie pogrążali się w bezczynności i trwali w otępieniu aż do następnego ranka."

"Margaret szła przed siebie ociężałym krokiem, jakby wbrew woli. Ale spacer ulicą i miltońskie powietrze sprawiły, że jeszcze przed pierwszym zakrętem krew zapulsowała jej szybciej w żyłach. Krok stał się lżejszy, usta zyskały żywszy odcień. Wsłuchana dotąd we własne myśli, rozejrzała się dookoła."


"Naprzeciw muru, wzdłuż którego biegła ulica, na jednym z wąskich boków prostokąta stał ładny, pokryty kamieniem domek, poczerniały wprawdzie od dymu, przy czym jego elewację, okna i schody utrzymywano w czystości. Najwyraźniej wybudowano go przed pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu laty. Kamienna fasada, długie, wąskie i nadzwyczaj liczne okna oraz biegnące z obu stron, osłonięte balustradą, schody do frontowych drzwi: wszystko nosiło ślady upływu czasu. (...) Sam dziedziniec, ogrodzony pustą ścianą z jedną tylko bramą pośrodku, także stanowił cokolwiek niewesoły widok dla tych, którym przyszło tutaj mieszkać (...)"


"Przecięła dziedziniec i weszła po schodach prowadzących do domu. W pobliżu nie rozlegał się żaden odgłos, umilkł łoskot parowego silnika, ucichła maszyneria i zgiełk wielu głosów (...)"

"Poczucie wolności zaparło jej dech w piersi: ni stąd, ni zowąd nie musiała nikogo pocieszać, pielęgnować w chorobie ani silić się na dobry humor. Mogła być bezczynna, roztargniona i milcząca, największym zaś przywilejem było, iż wreszcie pozwoliła sobie na smutek."


"Kiedy [pan Thornton] dochodził do drzwi pani Boucher, wyszła zza nich Margaret. Nie zauważyła go; podążał za nią parę metrów, podziwiając jej lekki krok i wysoką, pełną wdzięku postać. Chciał zastąpić jej drogę, przemówić do niej i zobaczyć, jak go przyjmie (...). Podszedł do niej. Drgnęła, przestraszona."

"Nic nie uszło jego uwagi, ani widoczna ponad kołnierzykiem śnieżnobiała szyja, ani krągła, acz zwinna sylwetka, ani usta, które poruszały się lekko, gdy mówiła, nie burząc przy tym chłodnej harmonii oblicza, ani spojrzenie, lekko zasnute melancholią i skierowane prosto w oczy gościa. Jeszcze zanim rozmowa dobiegła końca, wmówił sobie prawie, że jest nieładna (...)"

"Kiedy oboje znaleźli się w kręgu światła, nie wiadomo dlaczego ogarnęło ją zakłopotanie. (...) Podchwyciła baczne spojrzenie niebieskich oczu, równie złaknionych widoku dawno niewidzianej osoby, co jej własne. Stali w milczeniu, rozumiejąc się bez słów (...) jej smutek wprawdzie nie zelżał, jednak świadomość obecności bliskiego człowieka uczyniła go mniej dotkliwym."


"Ostrożnie wyszła na zewnątrz; peron było oświetlony, ale zupełnie pusty. Podeszła na jego koniec i z pewnym lękiem zerknęła w dół nasypu. (...) Nie czuła się na siłach, by wracać na piechotę drogą, która z perspektywy jasno oświetlonej stacji zdawała się ciemna i wyludniona. Postanowiła zaczekać na pociąg, który zawiezie ją z powrotem do Milton."

_______________________________
Tekst: Elizabeth Gaskell, Północ i Południe, 1855 r. w tłumaczeniu Magdaleny Moltzan-Małkowskiej
Muzyka: Matrin Phipps
Kostium: suknia dzienna z lat 1850. - Ms. Nelly (kostiumiglanitka.blogspot.com)
Zdjęcia, koafiura: Olga (caeruleusberolinensis.wordpress.com)
Lokalizacja: Nikiszowiec, Katowice

19 października 2014

Bukszpan, róże i grab / Ogrody Wilanowskie

Gdy wyjedziemy z gwarnego miasta na jego obrzeża, i zatrzymamy się przy pewnej starej bramie, trafimy do zupełnie innego świata. Barokowy pałac i otaczające go ogrody otworzą przed nami swe podwoje. Kto nie chciałby pospacerować po słonecznej, pachnącej bukszpanem i kwiatami rezydencji króla?



Ogrody i park w Wilanowie są dzielą się na kilka części. Dzisiaj przyjrzymy się tej przypałacowej, którą stanowią ogród barokowy i różany. Do samego pałacu prowadzi murowany most z fosą i brama. Za nią rozpościera się obszerny dziedziniec z wodotryskiem na środku ogromnego, owalnego gazonu, dookoła którego wiedzie ścieżka prowadząca do rezydencji króla. Dzisiaj nie wejdziemy jednak do pałacu, skręcimy natomiast w lewo - do przypałacowych ogrodów.



Te, które rozciągają się pomiędzy pałacem a jeziorem, dzielą się na dwie części: otoczony murem taras i ogród dolny, do którego prowadzą kamienne schody. Taras wyposażony jest w partery haftowe z wzorami o kształcie lilii burbońskich, kół i palmet. Tralkowa balustrada muru natomiast ozdobiona jest pochodzącymi z I połowy XVIII wieku alegorycznymi rzeźbami, przedstawiającymi cztery pory roku i cztery etapy miłości. Z obu stron wejść na schody pilnują sfinksy i otaczające je putta.



Przy skrzydle południowym pałacu, oddzielony pergolą obrośniętą pnącymi różami znajduje się ogród różany z basenem z fontanną w centralnej części i kwater geometrycznych, na których rosną i pachną różne gatunki róż. Pomiędzy kwaterami wysypano drobnym żwirkiem wąskie ścieżki, a przy basenie i na obrzeżach parteru kamienne ławy czekają, by odpocząć na nich i wsłuchać się w pluskanie fontanny, śpiew ptaków i inne głosy ogrodu. Całości dopełniają dwa kamienne trójnogi. 
Zdjęcie tego ogrodu na stałe zdobi boczny pasek bloga :)



Gdy wrócimy na taras i zejdziemy ze schodów, ukaże się nam druga część ogrodu barokowego - główny taras ogrodowy z zdobnymi parterami i zielonymi masywami grabowych boskietów w tle, do których wejścia zdobią osiemnastowieczne rzeźby (sprowadzone po II wojnie światowej). Aleje we wnętrzach boskietów prowadzą w stronę jeziora i towarzyszącej mu promenady. Wiedzie ona dalej i dalej, przez park w stylu angielskim, po którym będziemy spacerować w kolejnym poście z serii.



15 października 2014

W cienistych labiryntach i pachnących boskietach

Nigdy nie przepadałam za ogrodami barokowymi. Kojarzyły mi się niesłusznie z rygorem i przymusem uporządkowania, a jednak coś sprawiało, że lubiłam w nich przebywać i na zdjęciach czy w filmach kostiumowych to one wyglądały bardziej historycznie, niż inne rodzaje ogrodów. Postanowiłam więc je poznać i wtedy nieoczekiwanie... zakochałam się w nich.

William Williams, Deborah Hall z wiewiórką, 1766, źródło
Ogrody barokowe pojawiły się w XVII wieku we Francji i szybko zyskały na popularności. To, co wyróżniało je od poprzedników, to kompozycja na zasadzie kontrastu, geometryczność ścisłych układów, symetria i dynamiczność formy. Zaś tym, co mnie w nich zafascynowało była ich budowa. Każdy ogród projektowany był z uwagą i dokładnością. Posiadał sale, gabinety i inne wnętrza zaaranżowane do różnych celów, tak, jak w pałacu. Z tą tylko różnicą, że był na zewnątrz, a ściany i umeblowanie stanowiły aranżacje roślinne. Kwitły w nich róże, heliotropy, tulipany i aksamitki; rosły pachnące cisy, bukszpany i świerki.

Adam Perelle, Le Jardin du Palais Royal, 1690, źródło

Ogrody barokowe były zazwyczaj płaskie, parterowe. Partery mogły być haftowe (wyposażone w ornamenty ze strzyżonego żywopłotu na tle kolorowego piasku), rabatowe z symetrycznymi rabatami kwiatowymi, gazonowe, których główny element stanowił trawnik (lub wgłębniki, które miały obniżoną część środkową) oraz wodne z basenem. Poszczególne wnętrza ogrodowe oddzielały od siebie szpalery z grabów, lip lub wiązów, tworzące aleje lub szpalery ażurowe, stanowiące arkady. Wnętrza porozdzielane alejami wypełniały boskiety - bryły strzyżonej zieleni, którą stanowiły zazwyczaj kasztany, buki, dęby lub jesiony, a wśród ich pni - głogi, leszczyny, ostrokrzewy lub bukszpan.

Balthasar Nebot, Aleje i Arkady za Hartwell House, Buckinghamshire, 1738, źródło
W boskietach wydzielano sale ogrodowe - tylko ozdobne lub przeznaczone do spędzania w nich czasu. Często aleje prowadzące do sal tworzyły rodzaj labiryntu, którego ścieżki wiodły do kolejnych salonów i gabinetów.
Sale te wypełniały nie tylko rabaty i gazony, lecz także geometryczne baseny i fontanny, do których wodę doprowadzano ogrodowymi kanałami. Kanały te ciągnęły się nierzadko przez cały ogród i jeszcze dalej, doprowadzając wodę akweduktami z najbliższej rzeki.

Dezallier d`Argenville, projekt labiryntu, 1709, źródło



Wnętrza sal wypełniały też budynki ogrodowe. Były to między innymi teatry złożone z widowni i szerokich, półkolistych stopni terenowych. Nie zapominano w nich również o miejscach dla aktorów, którym wydzielano specjalne gabinety za pomocą szpalerów. Same gabinety były małymi wnętrzami o konstrukcji trejażowej (ażurowa krata) przypominającymi altany.
Moim ulubionym miejscem w ogrodzie barokowym byłoby natomiast berso (zwane też bintażem) - wykonane z konstrukcji trejażowej przejście sklepione kolebkowo, umieszczane w boskietach lub ogrodowych salach balowych. Wejścia do berso akcentowały rzeźby o tematyce mitologicznej. Rzeźby nie były jednak obligatoryjnym elementem ogrodów barokowych. Antoine-Joseph Dezallier d'Argenville, autor La théorie et la pratique du jardinage uważał, że lepiej zrezygnować z rzeźb, niż umieścić w ogrodzie figury brzydkie lub o niskim poziomie artystycznym. 

Balthasar Nebot, The Topiary Exhedra with a View of the Obelisk, Hartwell House, Buckinghamshire, 1738, źródło


Groty budowano stosunkowo rzadko, chętnie stawiano natomiast belweder - budynek umieszczony wyżej, na wzniesieniu z którego można było obserwować ogród z góry lub schować się w nim przed deszczem, gdy było się już za daleko od pałacu. Bogaci właściciele ogrodów tworzyli również ich zwierzęce warianty, tzw. zwierzyńce, w których egzotyczne gatunki fauny żyły swobodnie lub menażerie - kolekcje zwierząt hodowanych i eksponowanych, na co dzień żyjących w specjalnych domkach.

D'Aveline, menażeria w ogrodzie wersalskim, 1645-1715, źródło

Na obrzeżach ogrodów budowano pomarańczarnie. czyli galerie z ogromnymi, wstawionymi w szeregu w jedną ze ścian (najczęściej południową) oknami. W ich wnętrzach przechowywano zimą egzotyczne rośliny, które latem, w drewnianych kubełkach zdobiły poszczególne wnętrza ogrodowe. Hodowano tam najczęściej pomarańcze, cytryny, granaty, mirty, laury i jaśminy, czyli wszystko, co wyglądało egzotycznie i wnosiło do ogrodu piękny zapach.

Jan Siberechts, Widok domu i okolicy w Belsize, Middlesex, 1696, źródło


Niezwykłym musiał być spacer po ogrodzie barokowym. Błądzenie w labiryncie, odpoczynek w cienistym berso, gra w karty na rabacie gazonowej, zaimprowizowana sztuka w letnim teatrze lub podwieczorek w jednej z ogrodowych sal przy szemrzącej nieopodal fontannie. Piękno kształtów, układów, zapachów i barw; aranżacje roślinne zaplanowane z dbałością o każdy szczegół, poruszające zmysły, zachęcające do odpoczynku. Zamknij oczy, oddychaj zapachem jaśminu i mirtu, posłuchaj, jak szemrze woda, szeleszczą listki w boskietach i chrzęści kolorowy żwir. Pozwól sobie wejść do ogrodu i zabłądzić w jego cienistych labiryntach...

11 października 2014

"Czy mogę przebaczyć ci to, że zabijasz siebie?"

Wichrowe Wzgórza. Książka, o której napisano i powiedziano już wszystko. Książka, która mnie - ówcześnie świeżo upieczoną maturzystkę zafascynowała, pochłonęła bez reszty i zawładnęła wyobraźnią. Książka, która zwróciła moją uwagę na twórczość sióstr Bronte i XIX wiek... a jednocześnie książka tak odległa tematycznie i obca temperaturą uczuć, że nie zajęła stałego miejsca w moim sercu. I wreszcie: książka, którą muszę przeczytać ponownie.



Przekładałam kolejną lekturę Wichrowych z roku na rok, bo przecież bez sensu czytać dwa razy to samo, skoro ma się jeszcze tyle nieznanych pozycji na liście! Aż końcem sierpnia, w brzydką, deszczową pogodę otworzyłam je znów na pierwszej stronie i wraz z panem Lockwoodem weszłam pod niegościnny dach Drozdowego Gniazda. Byłam bardzo ciekawa, czy po drodze odnajdę moje maturalne interpretacje tej powieści, czy też okaże się ona dla mnie czymś zupełnie nowym.

Wiele osób widzi w Wichowych Wzgórzach historię niezwykłego uczucia, stawiającego kochanków ponad prawem ludzkim i boskim, a więc apoteozę miłości jako wartości nadrzędnej (Kathy:
"Ja i Heathcliff to jedno. Jest zawsze, zawsze obecny w moich myślach - nie jako radość, bo i ja nie zawsze jestem dla siebie radością, ale jak świadomość mojej własnej istoty"; Heathcliff do Kathy: "tak samo nie mógłbym zapomnieć o tobie jak o własnym istnieniu"). Z taką samą interpretacją można się też spotkać w najsłynniejszej chyba adaptacji filmowej z Ralphem Fiennesem i Juliette Binoche. A jednak, gdy czytałam tę powieść po raz pierwszy, uderzyło mnie w niej zupełnie co innego, i to coś, co potem potwierdziło się w biografiach sióstr.


Emily Bronte - najbardziej tajemnicza z rodzeństwa, spędzająca całe dnie na włóczędze po wrzosowiskach i tworzeniu poezji niezależna dusza, a jednocześnie stara panna żyjąca na zapadłej prowincji i córka pastora, cierpliwie wyrabiająca chleb. Ta dość niepozorna, zamknięta w sobie dziewczyna (jak chcą biografowie) doświadczyła zła bardziej, niż niejeden filozof i asceta. I to doświadczenie widać bardzo dobrze w jej jedynej powieści. Cała treść Wichrowych Wzgórz wydaje się poszukiwaniem odpowiedzi na pytanie o istotę zła, które nas otacza, którego ziarna są w nas samych i, jeśli znajdą podatny grunt mogą wykiełkować i wydać plony tak, jak stało się to na gruncie powieściowego świata.

Świat ten, obserwowany z góry, ujęty w opowieść starej służącej wydaje się zabawką w rękach diabła. Bohaterowie opętani demoniczną siłą, która tkwi zarówno w nich samych, jak i w opuszczonych i zapomnianych przez innych Wichrowych Wzgórzach mimowolnie jej podlegają, stając się niewolnikami własnego losu. W powieści czas działa na ich niekorzyść, zwielokrotniając tylko przemoc i nienawiść, która wydają się jedynym spoiwem łączącym bohaterów. Zło jest pierwiastkiem obecnym w ich istocie od samego początku (Kathy: "Chciałam tylko powiedzieć, że w niebie byłoby mi źle. Wypłakałam sobie oczy z tęsknoty za ziemią. (...) Mam tyle samo wspólnego z niebem, co z Edgarem Lintonem (...) A dusza Lintona tak się różni od mojej, jak płomień księżycowy od błyskawicy, jak mróz od ognia"), a jedno przypadkowe, złe zdarzenie staje się początkiem całej niepowstrzymanej lawiny innych; wyzwala ogromną demoniczną siłę, która bierze garstkę postaci w swoje władanie i skazuje je na potępienie.


Bronte, tworząc taką fabułę, przedstawiając również miłość jako nieokiełznaną siłę, prowadzącą do destrukcji i wyniszczającą samych zakochanych oraz świat, w którym żyją, zdaje się zwracać uwagę na niebezpieczeństwa płynące z nienaturalnie bliskiej więzi. Ale co ważniejsze, zadaje pytanie: czy instynkt jest ponad rozumem? Czy gwałtowność naturalnej siły niektórych jednostek i kultur stawia je wyżej nad innymi, depcząc porządek i harmonię tych mniej ofensywnych? Kto dał prawo jednym do władzy nad drugimi? Triumf brutalnej, pierwotnej siły mógłby tu być odpowiedzią na wiktoriański kult samokontroli doprowadzonej do nieprzekraczalnych dla człowieka granic. Mógłby, gdyby Emily, ten wolny i niepodległy jakimkolwiek nakazom duch, cokolwiek sobie z wiktoriańskich konwenansów robiła. Pytanie, kim wobec tego była autorka Wichrowych Wzgórz, co kryło się w jej wnętrzu, gdy siedząc wśród skał i wrzosów z drewnianym pulpitem na kolanach zapisywała kolejne stronice? Jak to się stało, że samotna, stara panna mogła stworzyć dzieło tak ekscentryczne i niezwykłe; powieść, która po ponad 160 latach nie przestaje zadziwiać, którą stawia się na równi z najwybitniejszymi osiągnięciami czołowych pisarzy XIX stulecia? Obawiam się, że na te pytania nie ma odpowiedzi. Emily, opuszczając ten świat zabrała ze sobą wszystkie tajemnice, zostawiając nam tylko domysły i wiatr wyjący pośród wrzosowisk...

7 października 2014

Ubieramy się w roku 1855

Dzisiaj czas na post, na który miałam ochotę od dawna, tylko nie było jak ani gdzie zrobić do niego zdjęć. W końcu zdecydowałam się wstać w niedzielę o siódmej i pomarznąć trochę w październikowej mgle ;)


Dziś będziemy ubierać się we wszystkie warstwy, które nosiłybyśmy w roku 1855, no może bez ostatniej  - sukienki ;) Jak pisałam w letniej serii postów o modzie, w połowie XIX wieku pod suknią znajdował się cały bieliźniany arsenał, mający zapewnić sylwetce odpowiedni kształt, a ciężkiej sukni - odpowiednie oparcie. Ubieranie się trwało o wiele dłużej, niż dziś i zazwyczaj kobieta nie była w stanie założyć wszystkich elementów stroju sama.

Na początek zakładano pończochy i luźną koszulę, która w razie potrzeby mogła mieć odkryte ramiona (do staników wieczorowych). Pończochy są o wiele wygodniejsze od naszych rajstop, natomiast koszula w noszeniu przypomina oversize`owe, letnie sukienki. Tutaj XIX wiek niewiele różni się więc od naszych czasów.



Gorset, który zakładano na koszulę, przez cały XX wiek obrósł takimi legendami, że dziś trudno odróżnić prawdę od fałszu. Z doświadczenia mogę powiedzieć, że ten skrojony na miarę, nawet ciasno zasznurowany nie sprawi, że stracę dech, przytomność i nie będę mogła nic jeść przez cały dzień. Na Złotym Popołudniu nosiłam go przez 10 godzin i przez ten czas biegałam (również po schodach), jadłam, śmiałam się i rozmawiałam bez żadnych problemów. Co więcej, za każdym razem, gdy mam go na sobie, zdarzy mi się pomyśleć: "ale wygodnie w tym gorsecie!", i w porównaniu z przesuwającymi się przy każdym ruchu, wrzynającymi między żebra i krojącymi ciało na pół współczesnymi stanikami to szczera prawda!
Jedyną wadą gorsetu jest to, że nie da się w nim wykonywać wszystkich czynności (buty zakłada się przed nim - oto żelazna zasada ubierania się w XIX wieku, którą wszyscy stale łamią :D ), bo tułów jest jednak całkiem usztywniony. Trudno, dziewiętnastowieczna panna od podnoszenia przedmiotów z ziemi ma dżentelmenów ;)

Pantalony noszono na dwa sposoby: albo na sam spód, pod koszulę, albo na koszulę z gorsetem. Osobiście wolę ten drugi sposób, ponieważ mają one słynną już dziurę w środku (w końcu to dwie osobne, złączone sznurkiem nogawki!). Zakładanie ich na koszulę nie pozbawia jej więc pierwotnej funkcji, jaką jest bezpośrednia ochrona ciała. Poza tym pantalony to chyba jedyna część bielizny dziewiętnastowiecznej, która nic nie wnosi do jakości stroju i ogólnego kształtu sylwetki. Myślę, że w upalne dni można je spokojnie pominąć, chyba że chcemy być jak najbardziej historyczne, mimo warunków pogodowych ;)




 Dopiero teraz można założyć krynolinę - lekki, stalowy stelaż, nadający sukni kształt. W XIX wieku zamiana wielu sztywnych halek na krynolinę kojarzona była wręcz z nieobyczajnością, a na pewno sprzyjała emancypacji kobiet. Dzięki temu stelażowi cały strój ważył mniej, można było poruszać się szybciej, a na wypadek wojny przemycać pod krynoliną różne drobne przedmioty (jak, zgodnie z legendą Ludwika Chopin, która pod krynoliną przemyciła serce swojego brata). W porównaniu do współczesnych, krótkich spódnic i spodni, krynolina jednak bardzo ogranicza możliwość swobodnego poruszania się. Tym bardziej, jeśli tak, jak ja chodzi się jak ruski żołnierz if you know what I mean. W krynolinie nie ma szans na takie poruszanie się. Gdy miałam ją na sobie pierwszy raz, kilka razy z rzędu zdarzyło mi się kopnąć obręcze i mało o nie nie potknąć. Znowu przy wchodzeniu po schodach trzeba cały czas dźwigać wszystkie warstwy do góry (i jeszcze robić to z gracją oraz tak, by nie pokazać kostki!) i przy tym uważać, by ktoś w tyle nie przydepnął sukni. Jej objętość sprawia, że trudno poruszać się w wąskich korytarzach i nie da się stać blisko innych osób, przez co siłą rzeczy jest się trochę odizolowanym. Jedyną radą na to jest spłaszczanie sukienki (obręcze są elastyczne) i dobra zabawa mimo jej rozmiarów (i skali przypuszczalnych zniszczeń).

Aby obręcze nie odznaczały się brzydko na sukni, konieczna jest jeszcze halka. Ja poprzestałam na jednej, ale w XIX wieku nosiłabym ich prawdopodobnie kilka. Moja halka to nic innego, jak 6 metrów czystej bawełny. Jeśli jesteście ciekawi, ile to waży, możecie poprosić w sklepie o odmierzenie materiału i spróbować go podnieść. Halka (a na niej jeszcze drugie tyle materiału spódnicy) to chyba najmniej wygodna część bielizny sprzed 160 lat. Jej ciężar sprawia, że jeszcze trudniej się przemieszczać. Gdy w takiej krynolinie raz się usiądzie (a siadanie na krześle to już w ogóle wyższy stopień wtajemniczenia), nie ma się już sił na to, by wstać i przesunąć się kawałek dalej lub podejść po coś do picia. 

Ale halka i krynolina mają też swoje zalety - podczas tańca i podskoków zabawnie wzbijają się w powietrze jak pływająca meduza, a przy siadaniu za każdym razem materiał spódnicy układa się jak w jednej ze scen w Fortepianie. I mimo wszystkich niedogodności za każdym razem, jak zdejmuję krynolinę i zakładam współczesne ubrania czuję się jakoś nieswojo i nie mogę się doczekać okazji do ponownego ubrania się w nią :)

3 października 2014

"I wiele nam róż do okien świeciło" / sukienka dzienna z lat 1820.












♪ ♫ ♪

Odtąd w uśmiechach była dla mnie rzadsza, 
Smutniejsza, cichsza i bielsza, i bladsza. 
W głębszych się coraz zanurzała cieniach 
I obrywała róże na strumieniach;


(…)
Płonęła wonna jak kadzidło mirry  
I widać było, że nie wiedząc płonie.  
Głębszymi oczu stały się szafiry  
I prędsza fala białości na łonie,




I dziwnym ogniem rozpalone skronie 
Wczesne zwiędnienie dawały bławatkom. 
Ona z tych była, co się skarżą matkom, 
I skarżyła się gwiazd cichej gromadzie, 


Gdy do snu księżyc niepełny się kładzie; 
Gdy kwiaty szepcą miłośnie do ucha, 
Co zamyślone, własnych myśli słucha.


(…) 
I wiele nam róż do okien świeciło, 
I wiele wiszeń naokoło rosło, 
Ile słowików na wiszniach się niosło;




Ile tam w każdą noc miesięczną, bladą, 
Kłóteń słowików płaczących z kaskadą; 
Ile trzód naszych szło na łąkach dzwonić...
 Ach! tego nawet śpiącym nie odsłonić 
Ani pokazać, ani zawrzeć w słowie... 



__________________________________________________
Tekst: Juliusz Słowacki, W Szwajcarii (fragmenty), 1835-1838 r.
Muzyka: Felix Mendelssohn, Na skrzydłach pieśni, 1834 r.
Kostium: sukienka dzienna z lat 1820. (Buduar Porcelany)
Zdjęcia: Szymon Pomper, Olga, Alicja Byrska