31 lipca 2014

Bal nocy letniej

Było wpół do drugiej, jak przekroczyłam próg domu. Noc była jasna i ciepła - doskonała na bal, z którego właśnie, po ponad dwóch godzinach podróży wróciłam.

My jak w "Dumie i Uprzedzeniu"
Gdy, po małych kłopotach z dojazdem (krakowska komunikacja miejska ma bardzo dziwnie porozmieszczane przystanki), wraz z panną Wrońską w końcu znalazłyśmy się w Parku Decjusza, było jeszcze wcześnie - bal zaczynał się dopiero o wpół do siódmej. Co prawda na popołudniowe spotkania podobno w dobrym tonie jest się trochę spóźnić, ale na pewno nie wtedy, gdy ma się  karnecik balowy do wypełnienia, kostium do założenia i włosy do zaczesania. Gdy, klucząc po parku, tylnym wejściem "dla służby" dotarłyśmy do Villi Decius, naszym oczom ukazał się jej piękny, dostojny budynek i mnóstwo osób z różnych epok, spacerujących sobie przed pałacem. Z jednego z parterowych okien wkrótce wyłoniła się postać w sukni Marii Walewskiej (Caeruleus Berolinensis) i zawołała nas do siebie. Dziewczęta już się przebierały, a my ochoczo do nich dołączyłyśmy.


Po kilku chwilach spędzonych wśród wstążek, halek i rozłożystych trenów, które trzeba było podpiąć, wyszłyśmy każda w swojej epoce przed pałac. Krótko przyjrzałyśmy się strojom innych przybyłych na bal, w tłumie dostrzegłyśmy kilku naszych znajomych z Krynoliny, internetowych salonów i wcześniejszych spotkań, ale nie było czasu na dłuższe pogawędki, bo właśnie rozdano karnety balowe, które czym prędzej trzeba było wypełnić, aby mieć z kim tańczyć. Co jakiś czas któraś z nas podbiegała i podekscytowana chwaliła się karnetowymi podbojami.


Niedługo później bal otworzył oficjalny polonez, po którym nastąpiły tańce, a wraz z nimi całe mnóstwo podskoków, obrotów, znanych i nieznanych figur, pomyłek celowych (która z Was zmieniła w trakcie tańca rolę z męskiej na żeńską? :D ) i tych niekoniecznie, oraz uwag wymienianych jednym tchem ze znajomym, z którym akurat chwilowo zbliżył nas układ taneczny. Plotkowanie na balu jest, z pewnych względów dość niebezpieczne, ale żadne niebezpieczeństwa nie mogły przezwyciężyć w nas chęci żywiołowego komentowania wszystkiego tu i teraz.
Pomiędzy tańcami spacerowałyśmy po renesansowych schodach pałacu lub któraś z nas szybko porywała inną na stronę, by podzielić się świeżo zasłyszanym żarcikiem lub właśnie ułożonym bon motem. Znalazła się też chwilka na zjedzenie kanapki lub papierówki, które w wiklinowym koszu tylko na to czekały (mocno zasznurowany gorset niestety nie chroni od głodu)... choć była to tylko chwilka, bo zaraz okazywało się, że właśnie zaczyna się umówiony taniec z panem X, na który absolutnie nie można się spóźnić. Której z nas nie zdarzyło się biec do tańca z pełnymi ustami? (no dobrze, przyznam się, że to o mnie. I za każdym razem, jak to robiłam, przypominała mi się pewna scena z The way we live now, której Wam teraz nie podlinkuję, bo youtube usunęło serial ;_; ).



Przy tak żywiołowych tańcach i zabawach trudno było zachować spokój i powagę dystyngwowanej panny tuż po ukończeniu pensji, szczególnie, gdy okazywało się nagle, że wypadł nam walc z dżentelmenem w stroju pana Darcy, a chwilę później inny równie olśniewający fashionable porwał nas do tańca zgodnie z zasadą obowiązującą w zabawie. Jak cudownie i śmiesznie zarazem było wirować w parze! A może to my staliśmy w miejscu, a świat wokół kręcił się jak magiczne wrzeciono, zaklinając czas dwieście lat wstecz?



Mimo letniej pory, ściemniło się szybko. Wyniesiono światła, a my tańczyliśmy dalej, nie czując zmęczenia, ani parnego, wilgotnego powietrza, opadającego jak woalka i rozsnuwającego przed nami noc. Wybiła dziesiąta. Tańce zakończono i wielu gości zaczęło opuszczać pałac, by zniknąć w mrocznej głębi otaczającego parku. I ja również musiałam się pożegnać. O jedenastej czar pryskał i trzeba było koniecznie znaleźć się w autobusie mknącym w stronę przemysłowych Katowic. W trakcie szalonego biegu za miejskim automobilem (który akurat jechał w inną stronę. Fail.), a następnie długiej podróży był czas, by rozpleść koafiurę, pożegnać się z balową biżuterią i pantofelkami. 


Następnego dnia obudziłam się już jako współczesny kopciuszek i choć oblane jasnym, południowym światłem: prawie przetańczone baletki i lekka suknia rzucona w nieładzie, a na niej balowy karnecik były już tylko wspomnieniem tej nocy, stanowiły przecież zapowiedź wielu kolejnych bali, wielu innych epok i innych historii do przeżycia

28 lipca 2014

Mój rodzinny dagerotyp

Dwa lata temu na studiach, aby zaliczyć jeden z wykładów, trzeba było odnaleźć najstarszą rodzinną fotografię i opisać ją. Zastanawialiśmy się wtedy, po co opisywać, coś, co można od razu zobaczyć i jakoś nie przyszło nam do głowy, że to ma być opis taki, jak w muzealnym katalogu zbiorów ;)


W każdym razie, właśnie wtedy odkryłam, że mamy w rodzinie dagerotyp! Gdy poprosiłam dziadków o odszukanie najstarszych zdjęć, wśród wielu fotografii z lat 1930. i ledwie kilku z lat wcześniejszych (jedna była tak wyblakła, że na pierwszy rzut oka wyglądała jak zwykła biała kartka!) leżało "zdjęcie na blaszce" - jak nazywała je babcia. Od razu wytypowałam je jako najstarsze, zaczęłam szukać, troszkę poczytałam o dagerotypach i okazało się, że to właśnie dagerotyp!
Fotografia została wykonana prawdopodobnie we Lwowie lub w Kołomyi. Co prawda w żadnym miejscu dagerotypu nie widać podpisu ani logo zakładu fotograficznego, w którym powstało zdjęcie, nie mniej jednak we Lwowie i Kołomyi zostały wykonane dwa inne zdjęcia, na których znajduje się jedna fotografowanych z osób - mój prapradziadek :)

Tył i brzeg dagerotypu. Po tym, jak jest pogięte, widać, że zdjęcie sporo przeszło ;)


Zdjęcie datowałam, patrząc na ubiór fotografowanych i sugerując się opowieścią dziadka, na koniec wieku XIX. Myślę, że na wschodnie rubieże ziem polskich nowości dochodziły z tak dużym opóźnieniem, a ich ceny były tak niedogodne, że wiele zakładów fotograficznych wciąż korzystało z dagerotypii, nowsze metody utrwalania obrazów zostawiając wielkim miastom i renomowanym atelier.
Obraz został utrwalony na cienkiej, miedzianej, prostokątnej (o zaokrąglonych rogach) płytce o wymiarach 8,6 x 6,6 cm. U góry i u dołu zdjęcia widać czarne fragmenty, które mogły stanowić część obudowy aparatu (?) i nieco przysłaniać obiektyw. Obraz jest ziarnisty i czarno-biały, nadgryziony zębem czasu, choć dagerotyp nie jest zniszczony - można z powodzeniem dopatrzeć wielu szczegółów zdjęcia. Są na nim trzy osoby - nieznane, młode małżeństwo (lub rodzeństwo - w sumie są do siebie podobni) i mój prapradziadek: wysoki mężczyzna w mundurze żandarmerii austriackiej (jak powiedział mój dziadek, jego dziadek był komendantem żandarmerii w jednym z miast ówczesnej Galicji) opierający się jedną ręką o kolumnę. 


Jestem bardzo ciekawa, jakie więzy łączyły go z pozostałymi osobami na zdjęciu. Po korespondujących elementach stroju i układzie zwróconych ku sobie postaci widać wyraźnie, że te dwie osoby są jakoś ze sobą związane, podczas gdy mój prapradziadek przyjął bardziej nonszalancką pozę i stoi z boku, wyraźnie od nich odcięty. Mimo to trzy osoby - dwóch mężczyzn i siedząca kobieta w środku - tworzą kompozycyjną całość. Może był świadkiem na ich ślubie? Albo to kuzyn i kuzynka, którzy odwiedzili go i chcieli pamiątkowe zdjęcie? To już na zawsze pozostanie tajemnicą, zaklętą w dagerotypie sprzed lat...

Obczajcie ten steampunkowy mechanizm! <3



P. S. Pozostałe starocie na zdjęciu też są pamiątkami rodzinnymi, ale należą do babci ^^ Torebka (śliczna! Nosiłabym ją, gdyby nie była zniszczona w środku) i wachlarz pochodzą prawdopodobnie z poł. XX wieku i należały do mojej prababci, a zegarek był własnością jej męża i trudno mi określić, z jakiego czasu pochodzi (w internecie też o nim niewiele), w każdym razie intuicyjnie obstawiam pierwsze trzydziestolecie XX wieku. Co myślicie?


24 lipca 2014

Misterne konstrukcje lat 50.

Czuli i subtelni dziewiętnastowieczni w latach 50., po burzowym czasie Wiosny Ludów, pod koniec rewolucji przemysłowej i w czasie zapowiadającym niezwykłą erę wynalazków i triumfu nauki na dobre otrząsnęli się z romantycznych marzeń i snów. Nowy splendor przemysłu oraz nauki miał również wpływ na ówczesną modę, ale zanim zajmiemy się historią tego romansu (w kolejnym poście z serii), przyjrzyjmy się samej modzie tej dekady.

Federico de Madrazo, Amalia de Llano y Dotres, księżna Vilches (1853)
Po delikatności lat 40. kobieca sylwetka kolejnego dziesięciolecia nabrała masywności i zdecydowania. Liczyła się siła i trwałość - te właśnie wartości znajdowały odzwierciedlenie w kształtach ówczesnych kobiet. Za pomocą (najpierw) mnóstwa sztywnych halek, a od 1856 roku - krynoliny dążono do tego, by nadać podstawie sukni jak najszerszy obwód. W latach 1858-1860 krynolina osiągnęła swoje maksymalne, niekiedy wręcz nieprawdopodobne (w sukniach balowych) rozmiary, kształtem przypominając dzwonek. Suknie te nie posiadały jeszcze wydłużonego tyłu z trenem ani nie były spłaszczone z przodu, zaś ich dodatkowe poszerzenie w obwodzie zapewniały falbany i plisowania doszywane do spódnicy. 

Podobne suknie na obrazach i w rzeczywistości
Stanik sukni nadal był dopasowany, talia wciąż znajdowała się w swoim anatomicznym miejscu, ale nie podkreślano już tak skwapliwie spadzistych ramion. Mimo, iż nadal z upodobaniem ozdabiano staniki dzienne kołnierzykami tuż przy szyi, a wieczorowe - coraz większą bertą, w tej dekadzie dodatkowo dociążano sylwetkę rozkloszowanymi rękawami en pagode (nie lubię ich właśnie za efekt ciężkości, który nadają), których szeroki mankiet często wypełniały półrękawki, imitujące dodatkową warstwę znajdującą się pod suknią. W zimne dni na wierzch zarzucano krótki, kolisty płaszczyk o kloszowym kroju, kaszmirowy szal lub muślinową, czy też wełnianą chustę składaną po przekątnej.

Bogate zdobienia na stanikach sukni i wzorzyste materiały
Tkaniny, z których szyto suknie były najczęściej wzorzyste. Lubiono roślinne desenie, kwieciste wzory, prążki, kratki... oraz bogate materiały (tafta, aksamit, atłas, mora, welur) na wieczór i lżejsze (bawełna, tiul, gaza) na dzień. Stroje dodatkowo dekorowano, doszywając do nich falbany i różne aplikacje oraz pasmanterię w kontrastowych kolorach.
Obuwie zakładano ciemne, wysokie ponad kostkę, sznurowane lub zapinane na rząd małych guziczków (do zapinania ich używano specjalnego narzędzia), a na wieczór lub bal - lekkie, wycięte pantofelki na obcasie.

Szerokie rękawy, zdobny kapelusz - budka i koronkowa parasolka

Popularnym akcesorium stały się parasolki spacerowe. Małe, ze składaną rączką z kości słoniowej inkrustowanej metalem, kamieniami szlachetnymi lub kolorową emalią parasolki miały różne rodzaje wymienianych zależnie od okazji pokryć. Na wieś wybierano pokrycie z kolorowego perkalu, zaś na miejski spacer - z barwnego jedwabiu. Najbardziej popularne były jednak parasolki z pokryciem koronkowym na tle jasnego materiału.


Balowa suknia z tiulu i tafty, grzebienie, sekretnik, biżuteria z kameami

Lata 50. to również prawdziwy przepych w biżuterii. Ówczesnym jubilerom powodziło się dobrze, bo mieli za co i dla kogo tworzyć. Na co dzień kobiety piątej dekady XIX wieku nosiły owalne medaliony lub sekretniki (otwierane, w których można było przechowywać pukiel włosów, portret lub inny drobiazg), bransolety w formie obręczy lub tzw. porte-bonheur zawierające dowolną ilość ruchomych elementów (coś jak nasza Pandora :) ). Bardzo modne stały się również kamee i inne motywy antyczne w biżuterii. Do kreacji balowych dobierano kolie z diamentów lub oprawnych w srebro kamieni szlachetnych i długie kolczyki.

Fryzura cesarzowej Eugenii, kolczyki z turkusami i suknia z wzorzystej bawełny

Niskie fryzury zdobiono kwiatami, a z tyłu wpinano grzebienie z perłami, ametystami, opalami lub małymi kameami.. Wśród nakryć głowy królowały wciąż kapelusze - kapotki (budki) przybrane kwiatami, wstążkami, riuszkami...

Społeczeństwo (wyższe warstwy, oczywiście) lat 1850. bogaciło się, przemysł rósł w siłę, a władzę w dwóch największych państwach ówczesnej Europy - Wielkiej Brytanii i Francji (w dziedzinie mody) sprawowały przyjaźniące się kobiety: Wiktoria i Eugenia. 
Siła, energia twórcza oraz przepych oparte na misternej konstrukcji krynoliny - tym była moda lat 1850.


___________________________________________
Wszystkie obrazki wykorzystane w poście pochodzą ze strony pinterest.com

21 lipca 2014

Ilu fotografów, tyle metod!

Czyli o najbardziej popularnych metodach robienia zdjęć w XIX wieku.

Peter Henry Emerson, Zbiór wodnych lilii - platynotypia, 1886 (źródło obrazka)

W pierwszym poście z serii mogliście poczytać o tym, jak dokładnie powstawały dagerotypy. Oczywiście, jak to bywa w nauce, równolegle lub kilka- / kilkadziesiąt lat wcześniej inni wynalazcy również zastanawiali się nad tym, jak zapisać obraz rzeczywistości i uwiecznić go.

J. N. Niepce, Widok z okna w Le Gras - heliografia, 1826 r. (źródło obrazka)



Pierwszy w historii był Joseph Niecephore Niepce, który na początku XIX wieku wynalazł heliografię. Od 1816 roku Niepce eksperymentował ze znaną od wieków camerą obscurą i stosunkowo nową litografią. Chciał, aby obraz camery obscury można było przenieść automatycznie na kamień litograficzny i w ten sposób go utrwalić. Niepce miał jednak problemy z materiałem światłoczułym, który mógłby być nośnikiem obrazu. Próbował wykorzystać papier z naniesioną nań warstewką chlorku srebra, ale to nie dawało pożądanych przezeń rezultatów, więc po latach eksperymentów odkrył inną metodę. Zaczął używać wypolerowanej wcześniej metalowej płytki, posrebrzonej i pokrytej asfaltem judejskim. Ustawiał tę płytkę w camerze obscurze i naświetlał przez długie 8 godzin (!). Po tym czasie wywoływał obraz w olejku lawendowym, który rozpuszczał naświetlony asfalt, różnicując tym samym jasne i ciemne miejsca na zdjęciu. Niestety, gotowe zdjęcie było nieostre i niedoskonałe.

W. H. F. Talbot, Grób sir Walter Scotta w Dryburgh Abbey - kalotypia, 1844 (źródło obrazka)

Równolegle do dagerotypii, w Anglii powstała talbotypia, zwala również kalotypią.
Wynalazł ją William Henry Fox Talbot. On również marzył o tym, by przenieść obraz z camery obscury na papier mechanicznie, bez ręcznego przerysowywania go. Najpierw badał światłoczułość różnych materiałów, wynajdując photogenic drawings - stykowe odbitki przedmiotów (koronek, liści), mających kontakt ze światłoczułym materiałem. Stąd był już tylko krok do właściwej kalotypii Metoda, którą opracował polegała na nasączeniu papieru silnym roztworem soli, a następnie zanurzeniu go w azotanie srebra. W papierze na skutek reakcji chemicznych powstawał światłoczuły chlorek srebra. Taki papier Talbot umieszczał w ognisku camery obscury i pozostawiał do naświetlenia na ok. dwie godziny. Po wywołaniu obrazu powstawał negatyw, który mógł posłużyć do uzyskania dowolnej liczby kopii pozytywowych bez większych wydatków (jak w przypadku drogich i unikatowych dagerotypów). Wadą kalotypii była widoczna na zdjęciach struktura użytego papieru oraz nieostry, trochę zniekształcony obraz.

F. S. Archer, Anteroom of Great Hall - technika mokrego kolodionu, 1851 (źródło obrazka)
W 1851 roku, na londyńskiej wystawie światowej, Frederick Scott Archer pokazał zdjęcia uzyskane nową, o wiele tańszą od dagerotypii, a dającą tak samo dobre efekty wizualne metodą mokrego kolodionu. Tym razem obraz pozyskiwano za pomocą dokładnie wypolerowanej, szklanej płytki pokrytej warstwą kolodionu (mieszanka nitrocelulozy, eteru i etanolu), który po prostu wylewano na płytkę i równomiernie rozsmarowywano, po czym zanurzano w azotanie srebra, aby uczulić płytkę. Teraz trzeba było się spieszyć, bo kolodion szybko zastygał, a aby zdjęcie powstało, musiał być mokry. Przenoszono więc płytkę w specjalnym pudełku do wnętrza aparatu i robiono zdjęcie. Proces naświetlania trwał zaledwie kilka sekund, a po wywołaniu i utrwaleniu negatywu lakierem, można było wykonać z niego dowolną liczbę odbitek. Proces ten wyparł w latach 50. dagerotypię, głównie ze względu na tańsze materiały potrzebne do wykonania tak samo ostrego zdjęcia. Wadą techniki mokrego kolodionu było to, że każdą kliszę trzeba było przygotowywać w fotograficznym atelier na chwilę przed zrobieniem zdjęcia i spieszyć się, aby kolodion nie zasechł za szybko.

Frederick Archer taki przystojny! ♥ (źródło)
Metodę tę wyparła w latach 1880. wynaleziona przez Richarda Leacha Maddoxa technika bromo-żelatynowa, w której płytki nie musiały być wilgotne (tzw. sucha płyta). Dzięki temu mogły być przygotowane wcześniej. Pokryta roztworem żelatyny, azotanu srebra i bromku potasu szklana płyta stawała się światłoczuła dzięki powstałemu w wyniku reakcji chemicznej bromkowi srebra. Zaletą tej techniki była już nie tylko jakość zdjęcia, szybkość przygotowania płytki i cena gotowej fotografii, lecz także i to, że klisze mogły być produkowane fabrycznie, a stąd już tylko krok do fotografii dwudziestowiecznej, o której tak pięknie pisał Przyboś:

Julien Vallou de Villeneuve, Nu allongé, 1851-1853 (źródło obrazka)


"Daleka, co noc bliższa, oddaleńsza co dzień!
Mój sen, jak z bromku srebra, wywołał cię z nocy.
Pod pełnym, wypełniającym cały szafir
księżycem pamięci
spoczęłaś lekko jak tlen
na moim oddechu
(...)
i, znikając, ze stu nie wypełnionych twoim ciałem nocy
wynurzyłaś się promiennie
na fotografii"



16 lipca 2014

Artysta, naukowiec, wizjoner...

Spośród wielu pięknych, dawnych fotografii, jedna szczególnie zwróciła moją uwagę. Była na niej młoda kobieta, odwrócona tyłem, otulona miękkim, obszernym szalem, z lokami upiętymi grzebieniem, odsłaniającymi łabędzią szyję. Piękno i tajemnica - wszystko to, czym według mnie jest kobiecość zawarte w jednym, dziewiętnastowiecznym kadrze. Niesamowite!

Nadar, Marie Laurent, 1856. Marzę, by kiedyś zrobić sobie podobne zdjęcie...

Po tym odkryciu poszukałam autora fotografii, bo to wcale nie jest tak, że dawne zdjęcia były anonimowe. Istniało wiele zakładów fotograficznych, a choć te małe zaginęły gdzieś w nurtach historii, ich wielcy krewni na stałe zapisali się na jej kartach. Jednym z takich znanych atelier było (jak byśmy dzisiaj powiedzieli) studio mieszczące się pierwotnie przy 113 Ruhe Saint-Lazare w Paryżu, a należące nie tyle do zwykłego fotografa, ile raczej do artysty fotografika, który jako jeden z pierwszych odkrył piękno portretów malowanych światłem. Na imię miał Gaspard Felix Tournachon, choć wolał, gdy nazywano go Nadar.


Nadar, Delacroix, 1858.

Jednym z sekretów powodzenia jego fotografii była przeszłość Nadara. Od lat 30. XIX wieku należał bowiem do paryskiej bohemy i trudnił się wykonywaniem (z całkiem niezłym powodzeniem!) karykatur. Kontakty z artystycznym światem jednego z największych i najbardziej rozwiniętych miast dziewiętnastowiecznej Europy nie pozostały bez wpływu na rozwój zainteresowań twórczych artysty, a jego zafascynowanie niezwykle modnymi ówcześnie techniką i wynalazkami zaowocowało zmianą branży. 

Nadar, Ravel, 1854-1855.

W 1854 roku Nadar zdecydował się założyć swoje pierwsze atelier, które w niedługim czasie przeniósł pod numer 35 przy bulwarze des Capucines. Jego studio fotograficzne wyróżniało się już z zewnątrz - pomalowane na czerwono (również w środku), z ogromnym, oświetlonym gazem napisem NADAR, biegnącym przez całą fasadę i sztucznymi fontannami przed budynkiem było nie do przeoczenia. Być może w dzisiejszych czasach, gdy mamy już serdecznie dość migających ekranów i ostrych, barwnych reklam na każdym kroku, ominęlibyśmy to studio, idąc spokojnie dalej w swoją stronę, jednak w połowie XIX wieku bylibyśmy raczej zadziwieni i zaintrygowani na tyle, aby się skusić, wejść do środka i obejrzeć z bliska to kuriozum.

Nadar, Baudelaire, 1856-1858

Wewnątrz zaproponowano by nam wykonanie portretu, również w nowym, nieznanym wcześniej formacie wizytówkowym - carte-de-visite. Ustawilibyśmy się przed 6 lub nawet 8 obiektywami schowanymi w jednej maszynie, przyjęlibyśmy 6 lub 8 różnych póz, z których po całym procesie wybralibyśmy jedno, doskonałe ujęcie, by w końcu zamieścić je na wizytówkach (6x9 cm). W międzyczasie naszą uwagę zwróciłaby cała galeria sław dziewiętnastowiecznego Paryża, które poddały się magicznemu seansowi w atelier Nadara, a którego efektem był fotograficzny panteon ówczesnej societé

Nadar, Książę Czartoryski, 1856-1859

Pan Tournachon nie był jednak tylko fotografem. Fascynowały go również loty balonem, wynalazki i sztuka, które to pasje umiejętnie ze sobą łączył. Już w 1858 roku, jako pierwszy zastosował oświetlenie elektryczne podczas robienia zdjęć w kanałach. Użył wtedy flar magnezowych, a czas naświetlania zdjęcia był co prawda szalenie długi - trwał całe 18 minut, lecz mimo to eksperymenty w końcu się opłaciły - dziś nie wyobrażamy sobie już chyba wizyty u fotografa bez tego ostrego, sztucznego światła, odbitego jeszcze przez specjalne parasole. Co ciekawe, po podobnych eksperymentach w swoim atelier (Salon de Photographie electricque mieszczący się w Grand Hotel de la Paix) w latach 60. XIX wieku, Nadar zrezygnował jednak z tego pomysłu - wolał miękkie, łagodne światło dzienne, które potrafiło tchnąć życie w jego portrety.

Nadar, Sarah Bernhardt, 1864.

To właśnie w niezwykle nowoczesnym podejściu do fotografii jako sztuki, a nie rzemiosła (jak u większości ówczesnych fotografów) tkwi sekret powodzenia Nadara i niesłabnącego oddziaływania jego zdjęć na patrzących. Jako były karykaturzysta, Tournachon zwracał szczególną uwagę na cechy charakterystyczne modela, jednak w przeciwieństwie do malowanych wcześniej satyrycznych obrazów - tu nie wyolbrzymiał ich. Łagodne, rozmyte światło nadawało specyficzną aurę portretom i rysowało kształt postaci ustawionej w niewymuszonej, niekiedy nawet nieco niedbałej pozie. Dzięki temu patrzący na zdjęcie ma wrażenie zaklętego w nim życia, ulotnego wrażenia uchwyconego w jednej chwili. Osoba na portrecie wydaje się tak naturalna w swojej pozie, jakby za chwilę miała się poruszyć i zmienić postać zastygłego od 150 lat kadru.

Nadar, Musette, 1854-1855

Fotografia jest cudownym odkryciem, nauką, która przyciągnęła uwagę największych umysłów, sztuką, która zajmuje najwnikliwsze rozumy - pisał Nadar w grudniu 1857 roku* Dla niego fotografia była więc nie tylko sztuką i mistyczną umiejętnością zaklinania w obrazie odbicia ludzkiej duszy, lecz także - nauką, która wkrótce miała zmienić świat. Tournachon jako pierwszy na świecie opublikował fotowywiad, będący zapisem rozmowy ze stuletnim chemikiem Michelem Eugene`em Cheureulem połączonej z sesją fotograficzną, której owocem było 21 zdjęć. Jako pierwszy wykonał również zdjęcia lotnicze z gondoli swego balonu w 1858 roku, a następnie zastosował swoje odkrycie podczas wojny francusko-pruskiej w 1870 roku, wykorzystując balon, kamerę i telegraf do informowania o położeniu nieprzyjacielskich wojsk (genialne!). 

Nadar, Autoportret, 1856-1858.

Z perspektywy czasu można śmiało stwierdzić, że Nadar był jednym z niewielu szczęśliwców obdarzonych genialną intuicją, która pozwoliła mu z niezwykłą trafnością odczytywać znaki czasu i wykorzystywać je do swoich celów, zapewniając sobie tym samym wieczną sławę. W końcu to w jego atelier przy bulwarze des Capucines odbyła się pamiętna wystawa impresjonistów w 1874 roku, która odmieniła oblicze ówczesnego malarstwa...


_______________
* Cyt. za: L. Lechowicz, Historia fotografii, cz. 1. 1839-1939. Łódź 2012, s. 58.

Wykorzystane zdjęcia pochodzą ze strony: www.amadelio.org

13 lipca 2014

Historia na wybiegu

Właśnie dochodzę do siebie po wczorajszym, bardzo intensywnym dniu, który od ósmej rano do północy spędziłam na zamkniętym pokazie mody historycznej, zorganizowanym przez Fundację Kawalerów Maltańskich i naszą Gabrielle :)



Pokaz miał się odbyć "pod Krakowem", co w rzeczywistości okazało się zespołem pocysterskich, malowniczych budynków i opactwem (jak romantycznie!) ukrytym w... miejscowości Szczyrzyc w Beskidzie :O Jechałyśmy tam długo, przez spowite mgłą pasma górskie, w powozie samochodzie wypełnionym po brzegi sukienkami z różnych epok i w różnych stylach. Pełne obaw przed tym, czy przedsięwzięcie się powiedzie i ekscytacji towarzyszącej każdej chyba ucieczce z domu i wagarom od codziennych obowiązków.
Gdy wysiadłyśmy z samochodu, naszym oczom ukazało się malownicze opactwo cysterskie, a nasze mieszczańskie, zmęczone figury zaraz owionęło czyste, rześkie i deszczowe górskie powietrze. Łukasz - organizator pokazu zaraz zaprowadził nas do sali, w której mogłyśmy spokojnie się przygotować. Czasu było dużo, toteż zaraz na stole zakłębiło się od wszelkiego rodzaju sukni, halek, gorsetów, koronek, falbanek, kapeluszy, a my ubierałyśmy to wszystko na siebie i na wolontariuszki, które chyba pierwszy raz w życiu miały możliwość noszenia dawnych strojów.



O 15:00 zaczął się pokaz. Był on nietypowy, bo ekskluzywny i przeznaczony tylko i wyłącznie dla osób niepełnosprawnych spędzających wakacje w malowniczej, wiejskiej okolicy Opactwa. Chyba każda z nas trochę się martwiła, jak to wypadnie, czy nie przewrócimy się na czerwonym dywanie i czy damy z siebie wszystko, ale najwięcej stresu przypadło w udziale Gabrielle, która w sukni z 1910 roku prowadziła pokaz i opowiadała o każdej kreacji z osobna.
A było o czym mówić! Pokaz obejmował czasy od renesansu do lat 20. XX wieku - a więc prawie cały przedział czasowy, interesujący kostiumerki. W dodatku były to nie tylko stroje damskie - panna Wrońska odważyła się, włożyła męski strój z końca XVIII wieku i wyglądała w nim tak dobrze, że tym bardziej nabrałam ochoty na uszycie mojego stroju dandysa z lat 30. XIX wieku (który mam w planach na jesień).



Po chwili było po wszystkim. Otrzymałyśmy duże brawa i równie onieśmielające błyski migawek aparatów, którymi obserwujący pokaz robili sobie z nami zdjęcia. Po samym pokazie zostałyśmy zaproszone na pyszny obiad, podczas którego chęć robienia żartów i śmiech wygrały z wymaganą dawniej, w obrazowanych przez nas czasach etykietą i powagą. Potem jeszcze spacer w historycznych strojach po opactwie i okolicy, i powrót do domu. Część krakowska wróciła szybko, natomiast część śląska została zatrzymana na kolację, ze względu na małe komplikacje z powrotem ;) Już myślałyśmy, jak zabawnie byłoby tak niespodziewanie zostać na noc i spać w górach, z dala od domu, wśród kostiumów pozostawionych przez Ms. Nelly, gdy okazało się, że jednak wracamy do domu. Ostatni etap podróży przebyłam wraz z panną Wrońską, której mama odwiozła mnie do mojego miasta (raz jeszcze dziękuję! :) ) i ostatecznie chwilę przed północą przekroczyłam próg domu, kończąc tym samym niesamowitą podróż.



Cóż, na koniec zostaje mi tylko dodać, że czekam na Letni Bal w Krakowie, gdzie znów będziemy mogły się spotkać i poszaleć - tym razem w tańcu - w historycznych realiach :)

P. S. Na zdjęciach widzicie mnie w nowej sukience, którą w pełni zaprezentuję Wam za jakiś czas ;> Bądźcie czujni ;>

PPS. Ze względu na małe problemy techniczne :P zdjęcia z samego pokazu będą za jakiś czas i wtedy uzupełnię nimi ten post :)




10 lipca 2014

Subtelne harmonie lat 40.

Niewinna, skromna, delikatna - taka była kobieta lat 1840. Pożądane u kobiet cechy dodatkowo podkreślał ubiór i sylwetka lansowane w czwartym dziesięcioleciu XIX wieku. W tej dekadzie liczyła się lekkość i eteryczność.
Portret Zinaidy Yussupovej Robertson, lata 1840.
Po szalonych latach 30. - dekadzie wielkich rękawów, kosmicznych koafiur i mnóstwa zdobień, lata 40. okazały się prawdziwym wytchnieniem. Od 1834 roku krótka wcześniej spódnica zaczęła powoli sięgać ziemi, odkrywając jedynie czubek pantofelka. Teraz szyta była z kilku prostych kawałków materiału układanych w zakładki, co dodatkowo ją poszerzało. Gorset dbał o wydłużoną, smukłą talię i kształtne biodra, a halki nadawały spódnicy kopulasty kształt. Od II połowy lat 30. i przez całe lata 40. w sylwetce kobiecej podkreślano linie wertykalne, co nadawało jej smukłości.


Usztywniany dodatkowymi fiszbinami stanik sukni komponowano na kształt litery V. Jego boczne części ściśle przylegały do sylwetki, a przód zdobiło marszczenie właśnie w kształcie tej litery. Spadziste ramiona, akcentujące łagodność postaci osiągano za pomocą dekoltu - wydłużonego, łódkowatego lub małego, tuż przy szyi, oraz rękawów, których charakterystyczne, poszerzające sylwetkę w latach 30. bufki zostały przeniesione w dolną ich część i spięte mankietami po to, by w II połowie dekady zaniknąć na rzecz wąskich, przylegających rękawów.
Najczęściej zdobiono je pasmanterią lub zakładkami przy ramieniu i cienkimi, koronkowymi (lub haftowanymi drobnym haftem) mankiecikami, do pary z koronkowym kołnierzykiem przy szyi. Kołnierzyk ten mógł być wąski (przy wydłużonym wycięciu stanika) lub szeroko zachodzić na ramiona. 

Większy dekolt w sukniach wizytowych i balowych podkreślano bertą - rzędem płaskich fałd uszytych z tej samej tkaniny, co suknia, a przy delikatniejszych kreacjach - z koronki lub haftowanego batystu, i doszytym wzdłuż linii dekoltu sukni.
Do wydekoltowanych kreacji dobierano podwłośnik (kanzu), czyli pelerynkę z muślinu, której końce wkładano z przodu za pasek lub spinano broszką. Zamiast kanzu decydowano się też na złożone po przekątnej i narzucone na ramiona chustki "tryftykowe", czyli z indyjskiej wełny kaszmirowej.


Inne akcesoria charakterystyczne dla lat 40. stanowiły haftowane chusteczki służące tylko do trzymania ich w ręce, sakiewka na drobne monety i portfelik - haftowane lub ozdobione małymi, ponaszywanymi koralikami, fanszonik - koronkowy stroik na głowę (o ile więcej ma on uroku, niż czepce z poprzedniej dekady!), a do sukni balowej - opaska z kwiatami po bokach i oprawki na bukiet.



Bukiety balowe wykonane były z ułożonych płasko małych kwiatów, których łodyżki usztywniano drucikami. Bukiet dodatkowo ochraniał kartonik wycięty we wzór, imitujący koronkę. Taką wiązankę wsuwano do oprawki i zabezpieczano iglicą. Podobno podczas tańca najwytworniejsze panny wieszały swoje bukieciki w oprawkach na palcu dłoni (ale jakoś sobie tego nie wyobrażam :D ).



Fryzura również uległa zmianie. Z wysokich, wymyślnych upięć poprzedniego dziesięciolecia nie pozostało zgoła nic. W latach 40. włosy noszono zaczesane gładko, jak najbliżej głowy, z przedziałkiem pośrodku i dwiema kaskadami loków przy twarzy lub (w wersji dziennej) - warkoczami, które przechodziły miękką linią do upięcia w tyle głowy. Na taką fryzurę zakładano kapelusz-budkę zdobny w kwiaty i wiązany pod brodą wstążką.




Nie ukrywam, że bardzo podoba mi się moda tej dekady i mam ochotę na sukienkę z lat 40. Swego czasu pisałam o tej szarej z Jane Eyre, ale pomysł ewoluował i chyba wybiorę coś lżejszego, jakąś muślinową suknię dzienną, w której można do woli zbierać kwiaty i zioła, biegać po wrzosowiskach z tomikiem poezji Emily Bronte w ręce i przysłuchiwać się leśnym ptaszkom, ponuremu wyciu wiatru i wszechobecnej melancholii, która nie podlega wpływom czasu.


[Edit. 20 VII]

Pod postem zastanawiałyśmy się z Gabrielle nad suknią Zinaidy Yussupovej Robertson z pierwszego obrazka i nad tym, jakie są jej powiązania z modą XVIII wieku. Wczoraj przez przypadek trafiłam na suknie poranne / dressing gowns z późniejszej dekady (lata 50.) o bardzo podobnym kroju:


Więc wychodzi na to, że Zinaida ma na sobie suknię poranną (więcej o nich w tym poście). Bardzo interesujące są te nawiązania do robe volante w XIX wieku. Jak widać, kobiety ceniły swobodę i lubiły od czasu do czasu przyodziać się w luźniejszą suknię, nie rezygnując przy tym z modnej w połowie XIX wieku stylistyki "na wiek XVIII". Tutaj jeszcze jeden przykład takiego nawiązania, tym razem do osiemnastowiecznej plisy a la Watteau :)

_____________________
Źródło zdjęć: pinterest

8 lipca 2014

Odjazd na Cyterę

Komu z Was zdarzyło się narzekać na polskie filmy kostiumowe (czy raczej ich brak ostatnimi czasy)?



Właśnie teraz macie szansę przyczynić się do powstania całkiem nowego, polskiego filmu kostiumowego, i to z pięknymi strojami szytymi przez młodą, utalentowaną kostiumolog. Anna Nurzyńska od dwóch lat pracuje nad powstaniem autorskiego obrazu, a efektami swojej pracy dzieli się na prowadzonym przez siebie blogu fashion-hi-story.blogspot.com. Aby sfinalizować projekt i stworzyć film, potrzebuje jednak pieniędzy na scenografię. Każdy z nas może wpłacić dowolną kwotę (ja już wpłaciłam ;) ) i tym samym pomóc zdjąć zły czar, ciążący ostatnio na polskich filmach kostiumowych. Być może niszowy, intrygujący "Odjazd na Cyterę" okaże się dokładnie tym, czego potrzebujemy ;)

Dowolne kwoty można wpłacać przez stronę: http://www.ulule.com/embarkation-cythera/


6 lipca 2014

Portrety malowane swiatłem

Kogo z nas nie fascynują dawne zdjęcia? Oglądanie ich jest trochę jak podglądanie przez dziurkę od klucza dziewiętnastowiecznych i obserwowanie ich życia takim, jakie zostało zapisane na metalowych płytkach 160 lat temu - bez upiększeń i udoskonaleń ówczesnego malarstwa, za to w wystudiowanych pozach fotograficznego atelier...


Mimo, iż pierwsze próby mechanicznego zapisu obrazu rzeczywistości pojawiły się wcześniej (pierwsze "zdjęcie", wykonane pionierską metodą przez Niepce`a przedstawia widok z okna w 1824 roku), prawdziwa moda na fotografowanie zaczęła się wraz z wynalezieniem przez paryskiego dekoratora teatralnego, Louisa Jacquesa Mande`a Daguerre`a dagerotypu. Wynalazek zaprezentowano 7 stycznia 1839 roku w paryskiej Akademii Nauk i od tego czasu każdy chciał uwiecznić się na pokrytej srebrem blaszce, by w ten sposób zachować choć cień swojej młodości i czasów, w których mijała.

Uwieczniony na zdjęciu piknik miał miejsce w 1862 roku, a ja mam wrażenie, że oglądam fotkę z któregoś ze zlotów Krynoliny ;)

Latem tego samego roku zaprezentowano proces wytwarzania dagerotypów, który pozwalał na uzyskanie jednego, unikatowego zdjęcia*

Bazę dagerotypu stanowiła cienka, miedziana płytka pokryta z jednej strony warstwą srebra. Standardowa wielkość takiej płytki to 21,6 x 16,2 cm, choć można było ją też dzielić na mniejsze, równe części. Zależnie od zakładu produkującego, płyty były prostokątne (najczęściej) lub okrągłe.

Gotową płytkę najpierw polerowano (po posrebrzonej stronie) watą bawełnianą z dodatkiem sproszkowanej tripli (ziemi okrzemkowej) z odrobiną 38% alkoholu, a następnie suchą watą i watą z dodatkiem różu polerniczego, tzw. angielskiego.
Dalsze polerowanie odbywało się za pomocą dwóch deseczek, z których jedna była obciągnięta suknem z dodatkiem różu, a druga - skórą daniela.

Po wypolerowaniu należało uczulić płytę. Dokonywano tego techniką naprzemienną (od 1848), stosując parę jodu i parę bromu. Płytkę wsuwano do pojemnika, w którym leżały kawałki jodu i trzymano ją nad nimi, dopóki nie zabarwiła się na niebiesko. Następnie przenoszono ją do drugiego pojemnika z bromkiem wapnia i trzymano ją, dopóki nie przyjęła fioletowej barwy. Drugie jodowanie musiało odbywać się już w ciemnościach. Płytka uzyskiwała wtedy kolor stalowoniebieski, stawała się światłoczuła i trzeba było użyć ją jeszcze tego samego dnia.

Piękne ujęcie! Ileż w nim delikatności i romantyzmu! Czy to przez miękką, pochyloną pozę, czy raczej przez ukryte spojrzenia skierowane w to samo miejsce? Mam wrażenie, że mogłabym usłyszeć oddech tej pary pochylonej nad albumem

W 1842 roku wiedeńska firma Voigtländer zaczęła masowo produkować dagerotypy-aparaty. To do nich wsuwano gotową płytkę, aby przez obiektyw i zbudowany z luster układ optyczny (pierwotnie dagerotypy-zdjęcia były lustrzanym odbiciem, ale skorygowano to, dodając do maszyny dodatkowe lusterko) mogła przepłynąć wiązka światła słonecznego i zapisać obraz na płytce. Czas naświetlania zależał nie tylko od technologii, ale i od mocy słońca. Początkowo dla naszej szerokości geograficznej wynosił on kilka minut, ale jeszcze w latach 1840. dzięki udoskonaleniu technologii, skrócono go do 40 sekund.


Co zaszło między nimi? Zerwane zaręczyny? Odtrącenie awansów? A może to wcale nie ukochany, tylko ojciec, który dowiedział się o skrywanym romansie córki..?


Po seansie pobierania obrazu, płytkę trzeba było wywołać. Trwało to w zależności od wielkości zdjęcia 6-2 minut. Umieszczano je 15 cm powyżej naczynia z parującą rtęcią, co powodowało, że miejscach silniej naświetlonych zbierał się rtęciak srebra (amalgamat). Następnie zanurzano płytkę na 5 minut w roztworze tiosiarczanu sodowego, co pozwalało wytrącić się jodkowi srebra. Aby jasne obszary zdjęcia nie były niebieskawe, płytkę przepłukiwano wodą, umieszczano na specjalnym stojaku i polewano roztworem chlorku złota oraz podgrzewano. Na koniec dagerotyp należało przepłukać w wodzie destylowanej.



Choć dzisiaj wszystkie dawne zdjęcia wydają się czarno-białe lub w odcieniu sepii, dawniej często kolorowano je. Pierwszy wpadł na to szwajcarski malarz Johann Baptist Isenring i już w latach 1850. kolorowanie stało się całkiem popularne. Używano do tego sproszkowanych, a następnie rozrobionych farb laserunkowych, które ostrożnie nakładano na dagerotyp pędzelkiem. Kolory, których używano, to:


(od lewej) sjena naturalna, cynober, karmin, sjena palona, indygo, błękit pruski (caeruleus berolinensis - pozdrawiam :) ), żółcień chromowana, lak angielski oraz sproszkowane srebro i złoto, a także biel ołowiowa / barytowa.
Kolor utrwalano, zanurzając dagerotyp w zimnej wodzie i polewając go wodą destylowaną.


Gotowe zdjęcie można było oprawić. Zawsze umieszczano je za szkłem, co chroniło dagerotyp przed zarysowaniem oraz, o wiele bardziej niebezpiecznym, utlenianiem (ciemnieniem zdjęcia). Oprawę stanowiło najczęściej passe-partout z kartonu lub metalu albo bardziej eleganckie etui ze skóry. Ramkę zdjęcia wyposażano w ozdobne ornamenty lub firmowe napisy, informujące, w czyim atelier zostało wykonane zdjęcie.

Najbardziej znane firmy dagerotypowe, to Louis Auguste Bisson, Louis Pierson, Victor Plumier, Jean-Baptiste Sabatier-Blot, Richard Beard, Antoine François Jean Claudet...


...a także fotograf, kryjący się pod tajemniczym pseudonimem Nadar, którego zdjęcia zachwyciły mnie i wprost skradły mi serce. Ale o nim poczytamy w drugim odcinku tej serii, w przyszłym tygodniu :)


______________________________________________________
* W latach 1860. dagerotypia została wyparta przez technikę mokrego kolodionu, która pozwalała na robienie odbitek w dowolnych ilościach, a do tego była tańsza i szybsza.

Źródło zdjęć: pinterest