29 czerwca 2014

Dłonie jak z obrazka

Dzisiaj trochę o ideale pięknych, dziewiętnastowiecznych dłoni z dawnych obrazów i odkrytym niedawno sekrecie manicure`u z filmów kostiumowych.

Moje łapsko w takim towarzystwie to raczej żart. Trzeba było nie zmywać bez rękawiczek ;___; Źródła: 1, 2, 3


Za każdym razem, gdy oglądam dawne portrety, moją uwagę, oprócz pięknych sukni, pejzażowego tła, wyrafinowanego ułożenia modelki i samej namalowanej postaci, zwracają idealne dłonie portretowanych osób. Wszystkie, chyba bez wyjątku, rączki są doskonale ukształtowane i ułożone tak, by dodatkowo podkreślić ich delikatność. Można by z pewnością nabawić się kompleksów, gdyby nie niezwykłe podobieństwo tych dłoni...
...za które odpowiedzialny był dziewiętnastowieczny photoshop, zwany akademizmem i zainstalowany w oczach artysty :) Idealne dłonie damskie w XIX wieku miały być drobne, białe, pulchne (bez odznaczających się żyłek i kostek), a jednocześnie smukłe, o długich, jakby toczonych z gładkiego marmuru palcach. Ich opuszki były delikatne i różowe, a paznokcie podłużne, zakończone półokrągło, nie krótsze (ani dłuższe) niż koniec palca; lśniące i zaróżowione.
Oczywiście tylko niektóre kobiety mogą (i mogły) poszczycić się takimi dłońmi. Te, które miały brzydsze ręce, chowały je w rękawiczkach, jak słynna piękność lat 30. Maria Wodzińska, a na obrazach zdawały się na wyczucie malarza, jak królowa Wiktoria, która podobno miała dłonie raczej szerokie, o krótkich palcach, a na portrecie Winterhaltera - idealne:

Na pierwszym obrazku dłonie królowej Wiktorii "stworzone" przez Winterhaltera. Źródła: 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7

Podobny ideał dłoni jest dla nas raczej nieosiągalny (tym bardziej, że w przeciwieństwie do ówczesnych arystokratek, często pracujemy dłońmi i sprzątamy dom, co jak to określano w XIX wieku "deformuje dłonie"), dlatego przygotowując się do kolejnego spotkania kostiumowego, warto podpatrzeć, jak z tym problemem radzą sobie w filmach kostiumowych. 
Doskonałym przykładem będą tu filmy Wrighta, który upodobał sobie zbliżenia dłoni bohaterów:

źródło

źródło
źródło

źródło
źródło
Najwięcej takich ujęć jest chyba w najnowszej Annie Kareninie. Dające mocny blask światło zastosowane w filmie, dodatkowo podkreśla wypielęgnowane dłonie aktorów i... błyszczące paznokcie. Długi czas zastanawiałam się, co to za lakier i sama próbowałam różnych kombinacji, aby uzyskać taki efekt. Niestety, ani mleczne róże, ani różane, półprzezroczyste róże, ani (tym bardziej!) kryjące róże, ani nawet bardzo cienka warstewka zwykłego, bezbarwnego lakieru nie dawała takiego, ani nawet choćby zbliżonego efektu.
Dziewiętnastowieczne sposoby pielęgnacji: mazidło i pocieranie plasterkami cytryny (sposób Mme Bovary) też nie pomagały. Efekt był, ale tylko na chwilę, a trudno podejmować normalne, życiowe aktywności z palcami tłustymi od olejku lub mokrymi od cytryny ;)

Daniela Denby-Ashe (Margaret z Północy i Południa) ma szczęście mieć idealne, dziewiętnastowieczne dłonie *_* źródło


I wtedy, zupełnie przez przypadek odkryłam dokładnie ten sposób!

Wszystko zaczęło się w lutym, gdy po dwóch miesiącach dość ciężkiej dla dłoni pracy bez ochrony w postaci materiałowych rękawiczek (pracodawca je zapewnia, tylko ja, głupia, nie korzystałam :/ ), bardzo zniszczyłam moje z natury słabe paznokcie. Ich stan był tragiczny już nie tylko ze względów estetycznych (na Balu Arsenału i w teatrze, sposobem panny Wodzińskiej, miałam rękawiczki :D ). Paznokcie były tak rozdwojone i przez to cienkie, że chwycenie zwykłej szpilki kończyło się wyginaniem ich na drugą stronę i bólem. Do tego łamały się, pękały i to na części przyrośniętej do skóry (nawet nie myślałam, by w takim stanie pozwolić im urosnąć choć trochę ponad skórę), po czym pęknięcie zadzierało się i haczyło o wszystko nawet podczas ubierania się, czesania czy innej zwykłej czynności. I oczywiście bolało.
Nigdy wcześniej nie miałam paznokci w tak złym stanie i może dlatego żaden ze znanych mi sposobów na wzmocnienie nie zadziałał. W końcu zdecydowałam się na serię zabiegów japońskiego manicure i to było to! Teraz stan moich paznokci jest o niebo lepszy, a przy okazji odkryłam, co jest przyczyną dobrego wyglądu dłoni bohaterek (i bohaterów - widziałyście dłonie Wrońskiego? :D ) filmów kostiumowych :)


Paznokcie po zabiegu wyglądają identycznie, jak te na filmach, a w dodatku mają cechy idealnych paznokci dziewiętnastowiecznych. Są lśniące i lekko zaróżowione, a przy tym nie ma na nich żadnej widocznej, sztucznej warstwy. Sam zabieg jest też bardziej historyczny niż lakiery (ma podobno 400 lat, a jeśli weźmiemy od uwagę zamiłowanie dziewiętnastowiecznych do orientalizmu... ;) ). Polega on na wcieraniu w paznokcie dwiema specjalnymi polerkami dwóch past: zielonej, zawierającej witaminy A i E, krzemionkę z Morza Japońskiego, pyłek pszczeli i keratynę, oraz różowej - pudru nadającego blask i delikatną, różową poświatę. Sam zabieg kosztuje 30-40 zł i myślę, że może być świetnym rozwiązaniem dla tych z Was, które planują ślub, 18 urodziny, czy inne podobne wydarzenie w konwencji kostiumowej i chcą, by ich dłonie wyglądały dobrze, a jednocześnie odpowiadały realiom historycznym. Oczywiście na normalny zlot Krynolinowy też się nada :)

A Wy, co o nim myślicie? Macie jakieś swoje sposoby na "historycznie ładne" dłonie?


24 czerwca 2014

Falbanki, koronki i hafty

czyli bielizna damska w połowie XIX stulecia

Czas na pierwszy z obiecanego jakiś czas temu cyklu postów o strojach damskich w trzech dekadach: latach 40., 50. i 60. XIX wieku. Bieliznę zrobiłam przekrojowo, ale późniejsze posty podzielę chyba na epoki.


Bielizna w "grzecznym" XIX wieku była o wiele bardziej obfita, niż w frywolnym wieku XVIII. Oczywiście jej kolejne warstwy przybywały stopniowo. Jak pamiętamy z poprzedniego wpisu bieliźnianego, na przełomie wieków stylizujące się na greczynki elegantki pozbywały się nie tylko stelaży i poduszek, lecz często nawet i gorsetu. Po burzliwym okresie wojen napoleońskich, w miarę stabilizacji nowego ładu społecznego i utrwalania się nowego podziału Europy, moda również wracała do swojej wcześniejszej, obfitej wersji. Działo się to głównie w latach 20. i 30. XIX wieku, o których tu nie piszę, bo za modą tych dekad jakoś nie przepadam (tj. nieszczególnie chce mi się z nich szyć coś na siebie, ale może kiedyś się to odmieni ;) ). 


Z każdym kolejnym rokiem talia się obniżała, a spódnica rosła wszerz, po to, by w latach 40. wyglądać tak, jak na obrazku powyżej. Ze wszystkich elementów bieliźnianych koszula przez okres rewolucji i wojen napoleońskich przeszła bez szwanku i w latach późniejszych nadal była obowiązkowym elementem, rozpoczynającym poranny rytuał ubierania. To samo tyczy się pończoch, które (szyte z bawełny lub jedwabiu) sięgały za kolano i były przytrzymywane haftowanymi podwiązkami. Długi gorset, formujący talię w jej anatomicznym miejscu, unoszący oraz zaokrąglający biust i kształtujący biodra usztywniany był drewnianym lub metalowym płaskim buskiem, przypominającym deseczkę wsuwaną z przodu. Dodatkowym usztywnieniem były fiszbiny wielorybie, umieszczone głównie na przodzie, lecz także po bokach i w tyle gorsetu.
Nowością dziewiętnastowieczną (mniej więcej od lat 1820.) stały się pantalony - dwie połączone w pasie i obszyte koronką u dołu nogawki, zasłaniające nogi... i tylko nogi. Dzisiaj ten fakt jest zadziwiający. Wszak pantalony to zupełna odwrotność współczesnej nam bielizny! :D Niekiedy nakładano je na koszulę, wyciągając jej rożki z przodu i z tyłu, a kiedy indziej to koszula przysłaniała pantalony.
Na tę pierwszą bieliznę, która była blisko ciała nakładano to, co miało formować szeroką spódnicę. Pierwsza krynolina (od crin - włosie końskie oraz lin - len) składała się z wielu sztywnych halek, których minimum stanowiły cztery: pierwsza usztywniona włosiem, na nią druga - watowana, sięgająca kolan lub poduszka poszerzająca w kształcie wałka (podobna, jak w XVIII wieku), następnie płócienna lub lniana, mocno krochmalona halka z obfitymi, również krochmalonymi falbanami, a na sam wierzch, tuż pod suknią - lekka haleczka muślinowa.



W latach 1850. wykrój koszuli z dużym dekoltem, często odsłaniającym ramiona właściwie się nie zmienił. Takie same noszono również pończochy, szyte lub dziergane i przytrzymywane podwiązkami. Wygląd pantalonów także nie uległ zmianie, małą metamorfozę przeszedł natomiast gorset. Wcześniejszy, ze względu na funkcję kształtowania bioder sięgał bardzo nisko, a sztywny, drewniany busk mógł wbijać się przy siadaniu i nie pozwalał na zachowanie naturalnej sylwetki w ruchu. Pamięć o nim musiała mocno zachować się we wspomnieniach, skoro jeszcze moja babcia powtarzała, że dawniej panienki siedziały prosto, jakby kij połknęły. Teraz już wiem, co to za "kij" ;)
Tymczasem w latach 50., pracując nad węższą i mocniej zaznaczoną talią, przy okazji skrócono i wyprofilowano też gorset tak, by był wygodniejszy w noszeniu.
Aby nie odznaczał się pod sukienką, zakładano na wierzch staniczek gorsecikowy, który mógł zawierać różne ulepszenia, powiększające biust (tutaj tego typu wiktoriański push-up zastosowany bezpośrednio w staniku sukni). Ówczesnym kobietom najbardziej zależało na wąskiej talii i odpowiadających sobie wielkością bioder i ramion / biustu, co dodatkowo podkreślało wąską kibić. O ile większy biust można było osiągnąć za pomocą ulepszeń i dodatków przy sukni (o których później), tak o odpowiednią szerokość spódnicy dbała krynolina.
Tym razem z pomocą przyszła nauka. W czerwcu 1856 roku wynaleziono krynolinę taką, jaką znamy pod tą nazwą dziś. Giętkie, metalowe druty kształtowano w obręcze i z nich, za pomocą bawełnianych taśm tworzono okrągły, kopulasty stelaż, na którym opierała się suknia. Dzięki temu jej spódnica miała pożądany kształt dzwonka, a sama krynolina była wygodniejsza od swojej włosianej poprzedniczki. Nie trzeba było kilogramów krochmalonych halek - wystarczyło kilka, by osiągnąć o wiele lepszy efekt.


W kwestii kroju koszuli, pantalonów i pończoch lata 60. nie przyniosły wielkich zmian. Gorset natomiast, w miarę postępu techniki, zyskał nowych sprzymierzeńców w formowaniu doskonale wąskiej talii. Był to przede wszystkim lekki, metalowy, zapinany busk, a oprócz niego - metalowe fiszbiny i metalowe kółka w tyle, przez które przewlekano tasiemki do wiązania gorsetu (nie znalazłam dokładnej informacji o roku, w którym się pojawiły, tylko ogólną o połowie XIX wieku, więc giętkie, metalowe fiszbiny i kółka mogły istnieć już w poprzednich dekadach).
Staniczek gorsecikowy nadal noszono z upodobaniem, tak samo, jak wierzchnie halki, wyposażone dodatkowo w nadające miękkości sukni falbany. Natomiast krynolina pod nimi w 1862 roku uległa zmianie. Wyjęto części obręczy z przodu (co dało efekt spłaszczenia) po to, by dodatkowo uwypuklić suknię w tyle. Ta na powyższym obrazku ma jeszcze dodatkowe, małe półobręcze unoszące suknię na wysokości pośladków, co niewątpliwie jest już nieśmiałą zapowiedzią późniejszej mody na turniurę.




Wracając do krynoliny, nie obyło się również bez skandalu. Niektórzy moraliści uznali ją za nieodpowiednią, ponieważ nogi, zamiast być ściśle otulone halkami, pod stelażem zyskiwały wolność. Nietrudno było również o liczne wypadki z udziałem krynoliny. Można się było nie zmieścić w drzwiach. Można się było zaklinować w dorożce. Wiatr mógł podnieść suknię do góry i pokazać nogi. Można było w tańcu zarzucić obręczą i ukazać rąbek halki. Horror! :D Nie mówiąc już o poważniejszych przypadkach, jak zahaczanie suknią o drobne przedmioty i istne spustoszenie nie tylko wśród modnych, kruchych bibelotów, lecz także w pracy (służące, robotnice). Ze względu na swoją niespotykaną dotąd szerokość, krynolina stwarzała też zagrożenie pożarowe. Wystarczyło, że jakaś panna chciała ogrzać się przy kominku i, zapomniawszy o rozmiarach spódnicy, stanęła za blisko ognia...

__________________
Źródła obrazków: 1, 2, 3

19 czerwca 2014

"Myślenie często napełniało mnie smutkiem, kochana, lecz działanie nigdy"

Większość z Was już pewnie wie (i ma dość mojego fangirlowania na facebooku :P ), że wprost oszalałam na punkcie tej książki! Przygotujcie się na bardzo entuzjastyczny tekst :)


Północ i Południe jest jedną z tych książek, które w Polszcze pojawiły się już po filmowej adaptacji. Niestety - bo część z nas po zobaczeniu filmu nie potrafi już sobie wyobrazić świata przedstawionego po swojemu i "stety" - bo gdyby nie doskonały serial, pewnie wiele z nas nigdy by o tej powieści nie usłyszało, nie mówiąc już o błogosławieństwie, jakim są aż dwa tłumaczenia na język polski. Jeśli porównamy powieść z serialem, dostrzeżemy, że na ekranie wiele rzeczy zostało pozmienianych (ale tak umiejętnie, że nie zaburza to fabuły, ani nie zniekształca tego, co zawarła w swojej książce Gaskell - może za wyjątkiem niechlubnego czynu Johna w przędzalni, której to sceny w książce na szczęście nie było! :) ). Przede wszystkim szorstkie charaktery bohaterów zostały wyprasowane, co widać najbardziej u Higginsa. W filmie mamy do czynienia z działaczem społecznym, przypominającym współczesnych nam związkowców, podczas gdy w powieści Nicolas jest bardziej złożoną postacią - inteligentny, twardy jak kamień, brutalny w swoich poczynaniach, a przy tym prosty i biorący świat takim, jaki jest. Higgins w powieści zdecydowanie bardziej przypomina dziewiętnastowiecznych robotników, niż jego filmowa wersja, przy czym muszę przyznać, że bardzo go polubiłam i to nie tylko za jego szczerość i dobre serce, ukryte pod dość nieokrzesanym obejściem - składnia i leksyka jego wypowiedzi też były cudowne <3 Chyba pokuszę się o angielski oryginał.



Znienawidziłam natomiast matkę pana Thorntona i cały czas żywiłam cichą nadzieję, że jednak w którymś rozdziale wpadnie pod omnibus >:) W filmie była dumna, surowa i nieustępliwa, przez co wzbudzała refleks, ale w powieści po prostu jest potworem. Za każdym razem, jak wzdychałam do Thorntona i zastanawiałam się, czy ma jakieś wady, przypominałam sobie o jego matce i zdejmowała mnie groza. O, pani Gaskell, dlaczego nam to robisz! Podczas czytania fragmentów z matką, wyglądałam mniej więcej tak, przy czym jednocześnie niemałą przyjemność sprawiało mi analizowanie dość skomplikowanych zależności między bohaterami. Większość z nich ma mocne charaktery i to ich konfrontacje wzbudzały moje największe zainteresowanie. Tym razem pani Gaskell nie zawiodła mnie. Oprócz wątków społecznych, w powieści znalazły się również dość wnikliwe analizy psychologiczne, przy czym należy pamiętać, że to wciąż Elizabeth Gaskell, nie panny Bronte. Nie znajdziemy w tej powieści całej gamy emocji, różniących się od siebie ledwie zauważalnymi tonami, lecz raczej mocno działające na wyobraźnię opisy odczuć i doznań bohaterów. Bardzo ucieszyło mnie to, że Gaskell poświęciła miejsce na uczucia Thorntona, czego Bronte zazwyczaj nie robiła (i do czego miała prawo - Charlotte rozmawiała zaledwie z kilkoma mężczyznami w życiu, podczas gdy Elizabeth, jako żona pastora musiała mieć kontakt z parafianami i siłą rzeczy znać ich rozterki, co dawało jej słusznych rozmiarów materiał na męskich bohaterów). Co do samego Thorntona - napiszę tylko, że jest jeszcze lepszy, niż w serialu. Podczas czytania, ze zdziwieniem odkrywałam, że ma on wszystkie cechy mojego ideału mężczyzny i że lepszego i bardziej pasującego mi bohatera już chyba w żadnej książce nie znajdę. Więcej nie napiszę, bo nie chcę, żeby ten post zamienił się w odę pochwalną na cześć Thorntona (za to, jaki jest) i pani Gaskell (za to, że go wykreowała).



To, co jeszcze podobało mi się w powieści, to sposób podejścia bohaterów do uczuć. Różni się on co prawda od tego, co znajdziemy w powieściach mojej ukochanej Charlotte, lecz równie fascynujący. Bohaterowie Północy i Południa są niesamowicie powściągliwi i opanowani - z zewnątrz nic nie zdradza szalejącego w ich wnętrzu sztormu. Wnikliwy obserwator jednak zauważyłby (to zdanie często pojawia się w powieści) ledwie widoczną zmarszczkę na twarzy, rozszerzone źrenice, lekkie drżenie głosu... Tylko drobny szczegół wymyka się wiktoriańskiej kontroli i uporządkowaniu, by stać się furtką do bogatego wnętrza bohatera i kłębiących w nim odczuć. Przyznam, że przy tej powieści kilka razy zdarzyło mi się nawet płakać. Margaret ze swoją wewnętrzną, kobiecą siłą i mocnym poczuciem tego, co jest właściwe (które często nakazuje jej łamać konwenanse i ściągać na siebie kłopoty) zyskała moją ogromną sympatię, toteż gdy Gaskell doświadczała ją kolejnymi stratami i ściągała na nią kolejną żałobę i udręczenie; gdy poczucie utraty było tak silne, że cały świat wydawał się zaciągnięty czernią, powietrze zbyt ciężkie, by nim oddychać, a myśli zbyt umęczone, by biec zwykłym sobie torem, z żalu nad panną Hale popłynęły łzy. Co miałam robić? Chyba tylko to, co bohaterowie tej powieści, gdy skrywane emocje stają się dla nich zbyt silne - odwrócić się plecami do innych i do całego świata. Zostać sam na sam z rozrywającym cierpieniem, sposobem Thorntona wybrać drogę samozniszczenia.


Takie są reguły Północy - miejsca, w którym ludzie skazani są na ciężką pracę od rana do wieczora, spędzają życie w cieniu i w niekończącym się huku wiktoriańskiej maszynerii. Ich miejsce jest w ziemi, nie dla nich zbytki i zabawa, ani rustykalne uroki spokojnego życia na Południu. W takim mieście i poprzez takie, bądź co bądź traumatyczne wydarzenia kształtują się ich charaktery. Trzy lata, które obejmują czas trwania powieści odciskają na Margaret i Johnie piętno starości, chociaż oboje wiekiem nadal są młodzi. Gdy czytałam ostatni rozdział i dostrzegłam w nich te nieodwracalne zmiany, gdy widziałam, z jakim chłodem i obojętnością się do siebie odnoszą, znowu miałam oczy pełne łez. Chciałam rzucić książką i wrzasnąć: Pani Gaskell, dlaczego pani mi to robi?! Skoro w życiu nie ma szczęśliwych zakończeń, niechże przynajmniej w książkach będą!
Ale pani Gaskell dobrze wiedziała, co i jak pisze. Północ i Południe to nie tylko powieść o niemożliwej do zniesienia stracie i cierpieniu, które jest w stanie przemielić każdy, nawet najtwardszy charakter. To też powieść o tym, jak złe rzeczy zamienić w dobre, jak można nauczyć się pozyskiwać kształtujące nas doświadczenie z traumatycznych wydarzeń; o tym, że często jesteśmy w stanie znieść to, co wydaje się nie do zniesienia i że to właśnie świadczy o naszej sile.


I w tym odzwierciedlają się również społeczne wątki obecne w książce. Nie jest to literatura, do jakiej przywykliśmy, czytając społeczne powieści pozytywistów, czy realistów. Nie znajdziemy tu bohatera zbiorowego, ani wnikliwych analiz wpływu zasad wolnego rynku na jakość życia robotników. To bardzo kobieca powieść i takie jest też obecne w niej spojrzenie na kwestie społeczne. Gaskell traktuje swoich bohaterów indywidualnie. Nie ma klasy panów i robotników, bo każdy jest inny i każdy odpowiada za siebie. Jednocześnie przebieg akcji i wypowiedzi bohaterów pokazują wyraźnie, że przemoc, wyzysk, bezmyślne popieranie różnych ideologii oraz zasada głosząca, że cel uświęca środki przynoszą tylko cierpienie i straty. Gaskell nie neguje zasad wolnego rynku, tylko łagodzi je kobiecą ręką - proponuje dialog i współpracę zamiast walki klas, współczucie i zrozumienie zamiast próby sił, równowagę w miejsce relacji nadrzędno-podrzędnych.



Ten tekst jest niewystarczający. Mogłabym napisać jeszcze z dziesięć takich lub założyć osobnego bloga z postami poświęconymi różnym wątkom tej powieści. Jednocześnie zdaję sobie sprawę, że ten tekst w ogóle nie jest obiektywny i pewnie części z Was (szczególnie tej, która nie toleruje kobiecego pisarstwa) nie podobała się / nie spodoba się ta powieść. Cóż, miałam to szczęście, że sięgnęłam po nią w odpowiednim momencie życia i przez to Północ i Południe stało się dla mnie wyjątkowe. I to na tyle, że (po raz drugi w życiu) mam ochotę otworzyć książkę znów na pierwszej stronie i przeczytać ją jeszcze raz. Waham się tylko, czy wrócić do tłumaczenia, czy też raczej pokusić się o oryginał. Może to drugie..?



10/10 ♥

17 czerwca 2014

Cztery stylizacje dandysa z lat 1830. (post gościnny)

Dzisiaj post z udziałem gościa, i to znamienitego! Jeden z pierwszych polskich dandysów, znany szerzej jako poeta - Juliusz Słowacki przedstawi nam cztery stylizacje na różne okazje. Znajdą się też rady, dotyczące taniego i eleganckiego ubierania się w latach 30. XIX wieku. Ciekawi?

Nieznany gentleman o intrygującym spojrzeniu. Obraz z lat 1830. z kolekcji V&A Museum. (źródło)
Pierwszą stylizacja, przeznaczona była na spacer w modnym paryskim ogrodzie Tuilleries w roku 1832. Jej celem było zwrócenie na siebie uwagi towarzystwa i tym samym zapewnienia sobie przychylności rodziny Platerów (w której skład wchodziły całkiem urodziwe córki). Miała ona również za zadanie (poprzez całkowitą odmienność, czy wręcz przeciwieństwo w stosunku do zaniedbanego Mickiewicza) podkreślić indywidualizm twórczy Słowackiego:  

Dlaczego to robię? Oto dlatego, iż raz zostawszy poetą, chcę ujść powszechnej nagany, która ród nasz wystawia jako opuszczony i niedbały.



W lipcu 1832 roku Słowacki miał na sobie:  

białe szarawarki, kamizelkę białą kaszmirową, w ogromne różnokolorowe kwiaty, tak jak dawne suknie damskie, i kołnierz od koszuli odłożony (…), laseczkę z pozłacaną główką i glansowane rękawiczki

W tym samym roku dandys uczestniczył też w wieczorku u księżnej Czartoryskiej, na który zaplanował mocno taliowaną kreację uszytą u jednego z lepszych paryskich krawców i nowe trzewiki. Ponieważ przy takich okazjach (tańce) rękawiczki szybko się zużywały, Słowacki nie marnował na nie pieniędzy - wolał więcej wydać na dobrej jakości strój i krawca, rękawiczki zaś kupował w cenie po dwa franki za parę.
Z resztą wielokrotnie ów paryski elegant podkreślał ekonomię swoich strojów – nigdy nie był rozrzutny i, o ile to możliwe, starał się nie brudzić ubrań, a jedynym luksusem, na jaki sobie pozwalał były niezwykle modne rękawiczki w kolorze paljowym. Oczywiście mowa tu o rękawiczkach wyjściowych, a nie balowych po dwa franki ;)




Takie stroje nosił w Paryżu. Na czas genewskich wojaży i górskich wędrówek po Alpach z państwem Wodzińskimi (i ich piękną córką Marią) elegant przygotował zestaw luźny, niewymuszony i odejmujący lat: W ubiorze tym wyglądałem tak młodo, że mi dawano 15 lat wieku (!)

Ekstrawagancka stylizacja podróżna składała się z:  

płóciennej blousy, haftowanej zielonym jedwabiem czy też włóczką, pasa czarnego skórzanego, białych szarawarów, kapelusza ze słomy białej i czarnej plecionego, dosyć niskiego, z ogromnymi skrzydłami i opasanego purpurową wstążką – do tego na grubej podeszwie trzewiki – i kij (…) biały z żelaznym kolcem.

Zaś po powrocie z podróży na wschód, Słowacki przywiózł do Paryża mnóstwo modnych, arabskich przedmiotów, a wśród nich m. in. wełniany płaszcz arabski, turecki dywan, perskie skarpetki oraz nargile, których użył do stworzenia orientalnej stylizacji, noszonej podczas podejmowania porannych gości i będącej doskonałym dopełnieniem jego fantastycznych opowieści z podróży.



Na czas jesiennych chłodów, które sprzyjały romantycznym spacerom po paryskim cmentarzu Père la Chaise dandys polecał czarny tużurek, zimą zaś w dnie mniej zimne długi aż po kostki, ciemnoceglasty surdut o kroju angielskim zapinanym na jeden rząd guzików, natomiast w dnie zimne (...) granatowy płaszcz z długim kołnierzem i bobrowym futrem. Tak odziany elegant mógłby pojechać nawet do Petersburga i nie zmarznąć, zachowując przy tym dobry gust.

Jeśli chodzi o okrycia wierzchnie, zarówno pod względem doboru kroju jak i kolorystyki ubioru, Słowacki powściągał swoją ekstrawagancką fantazję – być może z powodu braku licznej publiczności - wszak zimą modne parki były zamknięte i nie miał kto podziwiać jego stylizacji. Jednocześnie Słowacki przestrzegał przed przestylizowaniem, krytykując sztuczny, sztywny ubiór polskich elegantów: 

Do nas kto z Paryża przyjedzie, zaraz ma dziwny jakiś szpiczasty kapelusz, jakiś frak wywrócony itd. W Paryżu zaś przeciwnie – nie widziałem tu elegantów tak jak u nas, z połkniętym kijem, z nakrochmalonym halsztuchem; wszyscy skromnie i zgrabnie ubrani. Ubierać zaś się można, jak się komu podoba.



W ubiorach noszonych na co dzień Słowacki stawiał na uniwersalną czerń, zawsze jednak kostium ów zawierał jakiś akcent w kontrastującym kolorze, ponieważ dandys nie chciał być kojarzony z duchownym. Doskonale zdawał sobie sprawę, że to strój go kształtuje; że jest postrzegany za takiego, na jakiego wygląda. Chcąc uniknąć zaniedbania, zawsze z wielką uwagą dobierał krawca i z upodobaniem kazał sobie szyć ciemne ubrania. Kolorystyczny wyjątek czynił tylko dla kamizelki i szarawarów oraz żółtawo – bladych białych  (tj. paljowych) rękawiczek. Nosił również modne, glansowane trzewiki, a ponad wszystko starał się, by jego strój był uniwersalny, skromny i stonowany - stosowny do każdej okazji, nawet pojedynku.

W 1841 roku dandys, biorący udział w strzelaninie z redaktorem pisma Młoda Polska (wydawcy "Młodej Polski" (…) postanowili zabić mnie lub upokorzyć) - Stanisławem Ropelewskim, starannie zaplanował swój strój, tworząc stylizację pojedynkową. Mając świadomość powagi sytuacji, z rozmysłem dobierał każdy szczegół stroju. Tym razem również postawił na czerń, jednak bez kontrastujących elementów, aby nie wskazywać przeciwnikowi niepotrzebnie celu do strzału. Niezwykłym, romantycznym dodatkiem była tym razem nie laseczka, lecz róża, która po pojedynku (czy będzie wygrany, czy przegrany) miała być przekazana Joannie Bobrowej - (ówczesnej i ostatniej) damie jego serca.

__________________________________________________________
Cytaty w poście pochodzą z książki: Juliusz Słowacki: Listy do matki. Red. Julian Krzyżanowski. Wrocław 1990.
Źródła wykorzystanych ilustracji: 1, 2, 3, 4


14 czerwca 2014

Dzisiaj będzie industrialnie

Jako, że po kolejnym obejrzeniu serialu i przeczytaniu powieści (będzie post w przyszłym tygodniu), moja zeszłoroczna Thorntonmania odnowiła się i jeszcze przybrała na sile, nawet nie próbuję opuszczać choć na chwilę wiktoriańskiej Anglii lat 1850. Co więcej, próbuję sprowadzić ją do siebie ;)


A nie jest to wcale takie trudne, jeśli weźmiemy pod uwagę, że Śląsk jest takim samym obszarem przemysłowym, jak miejsce akcji powieści Elizabeth Gaskell, tylko kilkadziesiąt lat młodszym. Dlatego dzisiaj przymknijmy trochę oko na czasy, których dotyczy ten blog i raczej skupmy się na tematyce. Będzie o miejscu pięknym, architektonicznie przemyślanym, a do tego użytecznym, które powstało ponad sto lat temu na historycznie przemysłowym obszarze, będącym dziś już częścią Katowic.


Nikiszowiec, bo o nim mowa, powstał na zlecenie koncernu górniczo-hutniczego Georg von Gieshes Erben w latach 1908-1918. Śląskie rejony bardzo hojnie obdarowywały ówczesnych przedsiębiorców węglem, a że akurat była na niego koniunktura, kopalnie powstawały jedna po drugiej, dając zatrudnienie całej rzeszy górników. Aby nie marnować czasu na dojazdy, pracodawcy tworzyli dla swoich pracowników osiedla robotnicze zlokalizowane blisko szybów kopalnianych. A, że (w przeciwieństwie do współczesnych nam) mieli również poczucie estetyki, do tworzenia tych osiedli zatrudniali architektów takich, jak Georg i Emil Zillmann, którzy już kilka lat wcześniej stworzyli unikatowy Giszowiec, oparty na koncepcji osiedla-ogrodu (niestety, w latach 1970. wyburzono jego część i postawiono tam bloki -_- ).

Bracia Zillmann tym razem zaprojektowali miejski, bardzo nowoczesny, a przy tym piękny i jednorodny architektonicznie kompleks domów, których mieszkańcom miało nie brakować niczego. Jak na ówczesne realia życia robotniczego, Nikiszowiec prezentował się na prawdę dobrze: każdy dom wyposażony był kanalizację i oświetlenie elektryczne, a mieszkańcy mieli dodatkowo do dyspozycji wewnętrzny dziedziniec, wraz z przeznaczonymi do hodowli drobnych zwierząt: królików, gołębi (na Śląsku hoduje się je do dziś :) ) i świń chlewikami oraz  piekarniokami, w których mogli wypiekać własny chleb i ciasto. Mieszczące się za osiedlem pola uprawne stanowiły dla robotników źródło dodatkowego dochodu. Jeśli wytężymy trochę wyobraźnię, dostrzeżemy też piękną okolicę sprzed stu lat, pełną zielonych, szumiących lasów, i skrywających węgiel pagórków, wśród których zbudowano osiedle.



Kolonia składała się z dziewięciu wielomieszkaniowych domów zamkniętych pierścieniowo, które łączyły się ze sobą za pomocą przerzuconych nad ulicą nadwieszek (mapa poglądowa). Każdy z mieszczących się na dwóch, przecinających się siatkach ulic domów ma również swój własny, wyjątkowy charakter, który nadają mu różnie zbudowane wykusze, bramy i obramowania okienne wykonane z cegły licówki.

Po prostu urzekł mnie budynek poczty, ozdobiony różami :)

Samo osiedle wyposażono również w budynki użyteczności publicznej takie, jak: szkoła, kościół (w latach 1920.), szpital dla zakaźnie chorych, biblioteka, łaźnia, pralnia, sklepy, poczta (budynek ozdobiony pięknymi różami), hotel dla samotnych górników i budynki administracyjne. Był nawet zakład fotograficzny, założony przez amatora, Augustyna Niesporka w 1914 roku, i działający do dziś (otwarty do 17:00 :) ), a także sieć kolei wąskotorowej, łączącej poszczególne szyby i huty z osiedlem.


Czy robotnikom podobało się na Nikiszowcu? Może i tak, co nie zmienia jednak faktu, że w związku z brakiem wystarczających dostaw żywności w 1916 roku (trwała I wojna światowa) postanowili strajkować. Cel osiągnęli, mimo to dwa lata później powtórzyli strajk, domagając się wyższych płac, krótszej pracy i lepszego zaopatrzenia w żywność. Tym razem pracodawca nie spełnił ich próśb - strajk został stłumiony, a jego przywódcy wysłani na front lub zamknięci w nyskiej twierdzy.

W jednym ze sklepów, umieszczonych na parterze domu kupiłam czekoladowe gofry, które przez przypadek okazały się wyglądać podobnie, jak całe osiedle! Smaczny Nikiszowiec, om nom nom...
Osiedle przetrwało do dziś w niezmienionym stanie. Chodząc jego ulicami, zaglądając do bram i na dziedzińce, przyglądając się poszczególnym domom i ich detalom, miałam wrażenie, że życie nadal toczy się tam rytmem wyznaczanym przez pracę i obowiązki w kopalni, która ogromna stoi nieopodal przyczajona, zapraszając górników do samego wnętrza ziemi. Tymczasem, na Nikiszowcu w przejrzyście czystych, otwartych oknach domów odbija się codzienna krzątanina - widać dzieci bawiące się na dziedzińcach i górników wracających z szychty; czuć zapach domowego obiadu, słodkiego ciasta i senną miękkość puszystych poduszek, wietrzących się na parapetach. Nieopodal przeciągają się po popołudniowej drzemce nikiszowskie koty. 


Słychać przeciągły gwizd kolejki wąskotorowej, pociąg rusza i już wracamy do domu, mijając po drodze górnicze familoki, katowickie, secesyjne kamienice i współczesne, masywne budynki z betonu i szkła. Jutro wrócimy tu znów, by rano wziąć się do pracy...